Rozdział 25. - Cienie i blaski Paryża

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Podróż do Wiednia trwała niecałe jedenaście godzin. Halczyńscy czuli się nią znużeni, zwłaszcza, iż upłynęła ona w niezbyt miłej atmosferze. W ich przedziale bowiem siedziało małżeństwo z małym dzieckiem, które nieustannie płakało, nie dając się uspokoić. Jakby tego było mało, jakiś mężczyzna, pochodzący chyba z robotniczej klasy średniej, raz po raz próbował nawiązać konwersację z Amelią, mimo iż ona nie miała na to ochoty, co okazywała tak wyraźnie, jak tylko pozwalała grzeczność. W dodatku, człowiek ten pluł, gdy tylko zaczynał głośniej mówić, co zniesmaczało Halczyńską.

W końcu jednak powitał ich Wiedeń, miasto Haydna, Mozarta i Beethovena. Z radością opuścili pociąg i zarezerwowali pokój w hotelu, gdzie też niemalże od razu ucięli sobie błogą drzemkę, wynagradzającą wszelkie trudy podróży. Do Paryża mieli się udać dopiero następnego dnia z rana; Amelia ubłagała więc męża, by — korzystając z wolnego czasu — udali się do opery.

***

Na dworcu w Paryżu było tłoczno, jednak Adelajda d'Ombresée dziarsko przedzierała się przez hałaśliwą tłuszczę, w razie potrzeby pomagając sobie parasolką. Tuż za nią dreptała jej córka, Isabelle, nieukontentowana faktem, iż zmuszona została czekać na kuzyna godzinę lub dłużej, w dodatku pośród tłumu przyprawiającego ją o bóle głowy.

— Żwawo, Belle, żwawo — ponagliła ją matka. — Nie chciałaś wyjść za kuzyna, to teraz musisz powitać jego i jego żonę.

—Maman! Przecież niedużo brakuje, a Józek mógłby być moim ojcem!

— Aj tam, przesadzasz! Trzynaście lat różnicy to wcale nie tak dużo. Z tego, co wiem, jego obecna żona nie jest dużo starsza od ciebie — zaledwie o trzy czy cztery lata. — Isabelle, mimo iż informacja nieco ją zdziwiła, pozostawiła ją bez komentarza.

— Poza tym, on mnie nie lubi.

— Zaraz nie lubi! Może miał akurat zły dzień, gdy się ostatnio widzieliście.

— Ale na pewno ja nie lubię jego. Maman, on jest aroganckim bucem, który ciągle się przechwala tym a tym... Gdzie ta dziewczyna miała oczy, gdy składała przysięgę? Chyba że patrzyła tylko na pieniądze i nazwisko — prychnęła z pogardą dziewczyna.

— Żebyś się nie ważyła tak mówić w ich obecności! Zresztą, może się zmienił? W końcu ostatnio widzieliście się jakieś pięć lat temu...

— Cztery.

— Właśnie. Och, pamiętam, jaką śliczną dziewczynką wtedy byłaś... A teraz jesteś już praktycznie dorosłą kobietą!

— Maman...

— Szkoda tylko, że sama skóra i kości z ciebie. Troszkę ciałka też by się przydało.

—Maman... Proszę cię, przestań — odparła zażenowana Belle. Czuła bowiem, że po komentarzu matki wszyscy ludzie obecni na dworcu zaczęli oceniać jej wygląd. Po plecach przeszedł jej dreszcz. Rozejrzała się wokół, lecz nikt się na nią nie patrzył, co przyjęła z westchnieniem ulgi.

— Popatrz na przykład na Louise od Dumantów. Ledwo zadebiutowała na salonach, już znalazła męża. I to jakiego! Sam wicehrabia! Ale dla ciebie liczę co najmniej na hrabiego. O, patrz! Już jadą! Jadą!

— Maman, spokojnie... Ludzie się na ciebie patrzą.

— To niech się patrzą. Nigdy nie widzieli niewiasty w podeszłym wieku?

Pociąg przyjechał na stację. Wśród obłoków pary oraz wielu wysiadających podróżnych, Adelajda i Isabelle wypatrzyły ciemną czuprynę Halczyńskiego, który również je zauważył. Panie d'Ombresée spostrzegły również, iż w krok za nim podąża drobna, rudowłosa dziewczyna.

— A więc to jest jego żona... — rzuciła zamyślonym tonem Isabelle.

— Nie krytykuj — wycedziła przez zaciśnięte zęby jej matka. Sama bowiem zaczęła się stresować przed poznaniem wybranki swego siostrzeńca. — Och, Józinku, miło cię widzieć! — zawołała chwilę później z uśmiechem i objęła Halczyńskiego. — Ależ ty urosłeś!

— Wysoki jak brzoza, głupi jak koza — burknęła pod nosem mademoiselle d'Ombresée, jednak nikt jej nie usłyszał.

— Obawiam się, cioteczko, że nie masz racji. W tym wieku człowiek już nie rośnie.

— A więc to ja się tak skurczyłam! Doprawdy, nie wiem, po kim Isabelle odziedziczyła swój wzrost, skoro jestem taka malutka. Musiała wdać się w ojca — zaśmiała się Adelajda. — Isabelle, przywitaj się z kuzynem.

— Dzień dobry — odparła chłodno Belle. — Mam nadzieję, że podróż była udana.

— Och, Isabelle — odrzekł beznamiętnym tonem Józek — ciebie też miło widzieć. Wuja nie ma?

— Niestety nie — odpowiedziała Adelajda. — Pierre miał jakąś ważną sprawę i nie mógł przyjść z nami. Ale na pewno przywita się z wami w domu. — Oko madame d'Ombresée spoczęło na Amelii przybranej w skromną, acz gustowną granatową toaletę.

— A, właśnie! Ciotko, Isabelle, poznajcie Amelię, moją żonę — powiedział z dumą Józek.

— Adelajda d'Ombresée, ciotka Józefa, a to moja córka, Isabelle — wtrąciła się kobieta, zanim siostrzeniec zdążył przedstawić je drugiej stronie.

— Miło mi poznać panie — oznajmiła nieśmiało pani Halczyńska. — Amelia Halczyńska.

— Mnie również miło cię poznać — odezwała się nagle Isabelle, która uświadomiła sobie, jak ważne było zapoznanie się z żoną kuzyna. W końcu dzieliło je zaledwie parę lat różnicy. Mogłaby zostać jej przyjaciółką i powierniczką, jakiej nigdy nie miała. Od zawsze bowiem żyła w pewnym odizolowaniu od rówieśników, mając za towarzyszki zabaw lalki i książki, a za towarzyszy — pluszowe misie, gdyż Adelajda pragnęła chronić swoją jedynaczkę jak tylko się dało. Tak naprawdę mademoiselle d'Ombresée wyszła z ukrycia pół roku temu, na jej debiutanckim balu, jednakże było zdecydowanie za późno — dziewczęta z okolicy przyjaźniły się między sobą, a obca panna nie została mile przez nie przyjęta. Isabelle zresztą świetnie zdawała sobie sprawę z tego, że stała się osobą niepożądaną. Często ubolewała z owej przyczyny, jednak nie mogła nic na to poradzić. — Jak minęła podróż?

— Och, szczerze mówiąc, to z Wiednia jechało się całkiem przyjemnie. Co innego do Wiednia...

— Koleje były niewygodne?

— Nie, wręcz przeciwnie... Po prostu mieliśmy niezbyt miłe towarzystwo.

— Z dwojga złego to chyba lepsza opcja. Gdyby pociąg był niewygodny, taki by już pozostał, a z danymi ludźmi w przedziale jedzie się tylko raz — odparła i zachichotała niezręcznie. Amelia przypatrzyła jej się — w niczym nie przypominała Józka, chyba że w tym, iż oboje cechowali się wysokim wzrostem i mieli przyjemną dla oka aparycję. Belle mogła poszczycić się piękną, szczupłą figurą, której zazdrościła jej niejedna dama, a także gęstymi lokami w kolorze słomy, okalającymi twarz o harmonijnych rysach. Tak naprawdę jedynym jej defektem było zbyt wysokie czoło oraz niewielki garb na nosie. Halczyńska nie mogła jednak dostrzec barwy jej oczu, gdyż tonęły one w cieniu parasolki i czepka.

— Też tak uważam — wtrącił się Józek, chcący uciąć zbędną konwersację. On z kolei zastanawiał się, czy jego kuzynka wciąż była tym nieznośnym małym stworzonkiem, które niegdyś plątało się pod nogami jego i Kostka i zasypywało ich pytaniami, na które często nie umieli odpowiedzieć. Innymi słowy - denerwowała go. Miał jednak nadzieję, iż wyrosła z tego dziwnego okresu i nauczyła się siedzieć cicho, jak ma damę przystało.

— Może udamy się do powozu? Już czeka. — Madame d'Ombresée odchrząknęła znacząco i cała czwórka ruszyła w stronę stojącego nieopodal wolantu zaprzężonego w czwórkę koni. — Jak ci się podoba Paryż, kochanieńka moja? - zwróciła się do Amelii pretensjonalnym tonem, który wywołał ledwie widoczny grymas obrzydzenia na twarzy Belle. — Byłaś tu kiedyś?

— Niestety nie, mimo iż bardzo chciałam podróżować...

— To tak jak ja! — odezwała się Isabelle z podnieceniem.

— Nie odzywaj się nieproszona — skarciła ją matka. — Proszę wybaczyć; Belle to jeszcze prawie że podlotek, niedawno zadebiutowała w towarzystwie... Jest jeszcze nieobyta ze światem.

— Jestem przekona, że wkrótce przywyknie do nowej sytuacji i przy okazji spełni marzenia o podróży. A Paryż jak na razie bardzo mi się podoba.

— Wątpię, by zrealizowała owe fanaberie, chyba że znajdzie męża gotowego finansować wszystkie jej mrzonki... Bo w to, by wybrała się w świat z paszportem ojca, nie uwierzę. Moja Belle nie wie jeszcze, jak okrutne jest społeczeństwo. Józinku — zmieniła nagle temat- mam nadzieję, że zamieszkacie w naszym pałacyku. Doprawdy, szkoda niepotrzebnie wydawać pieniądze, kiedy jest możliwość zamieszkania u rodziny. Mamy wolne co najmniej dwie sypialnie.

— Jest mi niezmiernie miło z propozycji cioteczki, ale obawiam się, że z niej nie skorzystamy — odpowiedział Józek, dobierając słowa tak, by nie urazić ciotki. Marzyło mu się własne mieszkanie i odrobina niezależności. — Razem z Amelią spodziewamy się dziecka i nie chciałbym się ciotce narzucać.

— Och, to wspaniale! Tym bardziej was zapraszam, uwielbiam dzieci. Isabelle, zatkaj uszy! Już! Józefie, ja wiem, że wy, mężczyźni, uważacie, że poród to najcięższe, co nas podczas ciąży spotyka, ale uwierz mi — mylisz się. Belle, powtarzam, zatkaj uszy! To nie tematy dla panny!

— Ależ, maman... To jest nonsens.

— Bez dyskusji!

— Ale ja i tak wszystko słyszę...

— Bzdury... Wciśnij te palce głębiej, to przestaniesz słyszeć. Wracając, nie macie pojęcia, co przeżywa się w czasie oczekiwania na narodziny dzieciątka. Ja, gdy byłam brzemienna, roztyłam się tak, że potem nijak nie mogłam wrócić do dawnej figury. Do tego ciągłe mdłości, bóle... Odechciewa się żyć. — Amelię ogarnął strach. Czy i ją to czekało? — Później poród — kilkanaście godzin przeraźliwych boleści. Nie wiem, z czym to się może równać. Chyba tylko z powolną agonią w męczarniach. Po porodzie jednak następuje połóg, kiedy młoda mama dosłownie nie ma siły na wstanie z łóżka, taka jest obolała. Nie dziwię się, że w tym okresie dużo mężczyzn szuka sobie kochanek... Oczywiście liczę na to, Józinku, że okażesz się bardziej przyzwoity od owej większości.

— Oczywiście — przytaknął Józef z powagą, która z pewnością rozśmieszyłaby Amelię, gdyby ta nie była roztrzęsiona po wyznaniu madame d'Ombresée.

— Czy to naprawdę jest tak okropne? — zdziwiła się pani Halczyńska, blada z przerażenia. Nie dość, że miał jej towarzyszyć ból przez niemalże cały okres bycia w odmiennym stanie i po nim, to jeszcze musiała się liczyć z tym, że Józek znajdzie inną kobietę, którą pokocha, bo ona stanie się brzydka i nikomu nieprzydatna.

— Dziecino! Ja przecież nie opisywałam szczegółów! Uwierz mi, że czasami bywa to jeszcze gorsze. Ale nie trwóż się, spokojnie. My ci pomożemy z opieką na dzieckiem. Prawda, Isabelle? Isabelle, możesz już odetkać uszy.

— Dziękuję za pozwolenie... — burknęła Belle.

— I jest ciotka pewna, że nie poradzimy sobie sami?

— Musielibyście mieć tabun służby, która sporo kosztuje, a i tak zazwyczaj coś partoli. Tymczasem moje służące w większości są już doświadczone w opiece nad dzieckiem, gdyż pracują u mnie odkąd powiłam Isabelle. Poza tym, mielibyście mnie zaraz za ścianą, zawsze służącą dobrą radą.

— Brzmi sensownie... — zamyślił się Halczyński.

— Na dodatek Amelia nie byłaby samotna, mając Belle obok siebie. Prawda, Isabelle, że z chęcią będziesz towarzyszyła kuzynce?

— Oczywiście, maman — przytaknęła ochoczo dziewczyna.

— A więc? — spytała się Adelajda.

— Co o tym myślisz, kochana? — Józek zwrócił się do Amelii.

— Ja bym na to przystała, aczkolwiek ostateczna decyzja i tak należy do ciebie.

— W takim razie jedźmy do domu. Wasze pokoje są już przygotowane. Wiedziałam, że się zgodzicie. — Madame d'Ombresée uśmiechnęła się chytrze i wydała odpowiednie polecenia powożącemu.

***

Chwilę później dotarli oni na miejsce. Pałacyk rodziny d'Ombresée, bonapartystów z dziada pradziada, znajdował się na Temple i zbudowany został w stylu klasycystycznym, zgodnie z osiemnastowieczną modą, kiedy to powstawał. Wzniesiono go zaś za pieniądze Charlesa d'Ombresée, pierwszej ważnej persony z tego rodu, mianowicie — marszałka w rządzie Napoleona I. Jego syn, Jean — Vincent, wraz z rodzinnym majątkiem odziedziczył miłość do cesarstwa. Z tego to powodu wysłał syna do nowo powstałego na mocy pokoju w Tylży Księstwa Warszawskiego, by właśnie tam zdobywał doświadczenie. On zaś, zamiast studiować paragrafy, wolał uczyć się w relacjach damsko — męskich. I tak pewnego dnia poznał Adelajdę Potocką, uczennicę na pensji dla dziewcząt. Spodobała mu się, zresztą z wzajemnością... Do tego stopnia, iż zabrał ją ze sobą do Francji, gdy wracał do domu.

— Och, kompletnie zapomniałam — odrzekła nagle ciotka Adelajda. — Niedawno przyszedł do ciebie list z Poznania, lecz niestety nie wiem, od kogo. Nie czytałam.

— Dziękuję, że ciotka mi o tym powiedziała — odpowiedział Józek, oglądając wnętrze domu wujostwa. Już dawno nie chodził tymi korytarzami i nie przeglądał się w lustrach wiszących na ścianach. Tak naprawdę nic tam się nie zmieniło — meble pamiętające czasy Napoleona wciąż ociekały złotem i zaskakiwały patrzącego fikuśnymi rzeźbieniami, a przodkowie Isabelle uwiecznieni na obrazach w korytarzu milcząco uśmiechali się, przyzwalając na taki stan rzeczy.

— Pokażę wam wasze pokoje i odświeżcie się nieco po podróży. Musicie być znużeni. Później możemy posłuchać treści listu, o ile pozwolisz, Józefie. Jestem bardzo ciekawa wieści z Poznania.

— Oczywiście, ciociu — odezwał się Józek niepewnie. Miał mieszane odczucia co do treści owej epistoły, zwłaszcza po swej kłótni z rodzicami. W kopercie mogły być zawarte równie dobrze ciepłe słowa od matki, jak i oszczerstwa od ojca. Halczyński pocieszał się jednak faktem, iż ojcowska duma nie pozwoliłaby mu sięgnąć po pióro, dopóki nie otrzymałby przeprosin od syna. Ten zaś nie miał zamiaru tego uczynić.

— Świetnie! — zawołała Adelajda, klaszcząc w dłonie. — Zatem spotkamy się w bawialni, gdy będziecie gotowi. Tymczasem proszę za mną. Isabelle, powiedz kucharce, by przygotowała dodatkowe dwie porcje obiadu. Jeśli pytałaby się o jadłospis, to powiedz, że ten, który prezentowała mi wczoraj.

— Dobrze, maman.

— Chodźcie więc, kochanieńcy. Pokażę wam, jak to was urządziłam — powiedziała i poprowadziła ich na piętro, po czym skręciła w prawo. Po otworzeniu drugich drzwi, weszli oni do obszernego pomieszczenia, który mógłby uchodzić za salon, gdyby leżał w bardziej reprezentacyjnym miejscu. Jasnozielona boazeria idealnie pasowała do białych, subtelnych mebli i uroczych dodatków. Sercem Amelii zawładnął porcelanowy serwis w jaskółki, zaś Józka — obraz na ścianie, przedstawiający nic innego, jak Szarzyny z czasów przed zniszczeniem. — Kazałam namalować to, co sama pamiętałam — odrzekła ciotka, widząc zachwyt i wzruszenie siostrzeńca. — Jak widzicie, tutaj jest wasz salonik, w którym możecie przyjmować gości. Nie chciałam, byście byli zależni ode mnie.

— Dziękujemy cioteczce z całego serca. Nie wie ciotka, ile to dla nas znaczy.

— Och, nie ma za co — zaśmiała się madame d'Ombresée. — Zwiedzajmy jednak dalej. Po lewej jest twoja sypialnia, Józefie. Możesz do niej wchodzić albo stąd, albo z korytarza — to są pierwsze drzwi po lewej stronie. Po prawej jest z kolei sypialnia Amelii. Niestety nie wiem, złotko, w jakich kolorach i stylu gustujesz, więc zdałam się na Isabelle. Ja już niestety nie wiem, co jest modne wśród młodych ludzi. Ot, piętno starzenia się.

— Nie wiem, jak pani dziękować — odezwała się Amelia, uśmiechająca się od ucha do ucha. Czuła wielką wdzięczność w stosunku do ciotki Józefa. Wszak nie musiała ona meblować sypialni specjalnie dla niej, a jednak uczyniła to.

— Nie musisz, dziecko drogie. Już sam fakt, że zgodziliście się na zamieszkanie tutaj, jest dla mnie wystarczający. Nawet nie wiesz, jak człowiek może czuć się samotny w takim dużym domu! — stwierdziła z grymasem smutku, jednak rozpogodziła się już chwilę później. — Wracając, ty też możesz wejść do sypialni albo od salonu, albo od strony korytarza, to są trzecie drzwi. Obejrzycie sobie pokoje później, dobrze? Mam bowiem jeszcze jedno pomieszczenie, które chcę wam pokazać, mianowicie — pokój dziecięcy. Niestety, nie zmieścił się tutaj. Jest naprzeciwko waszych sypialni — odparła i energicznym krokiem przeszła przez korytarz, otwierając drzwi pokoju po jego prawej stronie. Oczom Amelii i Józka ukazał się prześliczny pokoik, cały utrzymany w biało — kremowej kolorystyce. Na jego środku, za dużym oknem, stało łóżeczko z wiszącą nad nim karuzelą. Ponadto, w pomieszczeniu znajdowały się także różnego rodzaju szafki oraz miejsca do siedzenia, zarówno dla rodziców maluszka, jak i dla mamki.

Józek ze zdziwieniem stwierdził, że ciotka ulotniła się, zostawiając ich samym sobie. Poniekąd cieszył się z takiego obrotu spraw — w końcu miał sposobność porozmawiania z żoną w cztery oczy, czyli coś, na co nie mógł sobie pozwolić odkąd wysiedli z pociągu.

— Popatrz — szepnął do niej, gdyż uważał, że nie należało psuć atmosfery tego miejsca poprzez zbyt głośną rozmowę. — Czyż to nie piękne? Tutaj będzie wkrótce leżało nasze dziecko — dodał czule, kładąc dłoń na płaskim jeszcze brzuchu Amelii.

— Nasz syn — sprecyzowała Halczyńska i splotła swoją dłoń z jego, co wyglądało doprawdy przedziwnie — jedna z nich była duża, opalona i dość szorstka, druga — blada i drobna, bez ani jednego odcisku świadczącego o ciężkiej pracy. — Jestem tego pewna, mówiłam ci już o tym.

— Tak, pamiętam. — Józef podniósł do ust ową plątaninę palców i pocałował tę dłoń, która należała do Amelii. — I nie byłbym zaskoczony, gdyby okazało się to prawdą. W końcu matki wiedzą najlepiej, prawda? — zapytał i objął ją w talii, po czym pocałował w skroń. — Wyślemy go na najlepsze uniwersytety, jakie są w Europie, będzie miał najbardziej wykształconych nauczycieli w Paryżu...

— Ale edukacja to nie wszystko. Będzie miał przede wszystkim nas i to od nas zależy, na jakiego człowieka wyrośnie.

— Masz rację, kochana. Obym tylko okazał się lepszym rodzicem od mojego ojca i... Zresztą, nieważne — urwał ze smutkiem w głosie i popatrzył się na kołyskę. Tak bardzo nie mógł doczekać się narodzin pierworodnego... Powinien się cieszyć na myśl o nim, a nie — niepotrzebnie zamartwiać.

— Józek... — zaczęła z naganą w głosie Amelia i położyła swą głowę na ramieniu ukochanego. — Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego znam.

— W takim razie nie znasz zbyt wielu ludzi — prychnął żartobliwie Halczyński. — Dziękuję jednak, że masz aż tak pochlebną opinię o mnie.

— Będziesz świetnym ojcem.

— Mam taką nadzieję, kochana. Zejdźmy może na dół, bo ciotka zapewne umiera z ciekawości, czekając, aż przeczytam list — wtrącił, pragnąc zmienić temat rozmowy.

— Chodźmy więc — odparła z uśmiechem Amelia.

***

Józef otworzył list.

Poznań, 19 IV 1856r.

Kochany Bracie!

Tuszę, iż epistoła ta zastała Cię w dobrym zdrowiu. Jak minęły pierwsze dni Twojego małżeństwa? Liczę na to, że Amelia od Ciebie nie uciekła. W tym momencie dopisuję pozdrowienia dla Was od Zofii i Małgosi, gdyż stoją one uparcie nad moim biurkiem i domagają się, by o nich wspomnieć.

Niestety, muszę przejść do sedna tego listu. Nasza matka odeszła do lepszego świata. Wczoraj wieczorem wróciła wcześniej niż planowała od Frau Klaus. Oznajmiła, że dostała zawrotów głowy, jednak ani myślała o wezwaniu lekarza! Stwierdziła, że chwila moment i dolegliwości same przejdą, bez jakiejkolwiek pomocy. Zawsze była sceptyczna wobec pomocy medycznej, pamiętasz? Razem z ojcem pojechaliśmy do Szarzyn, gdzie w końcu zaczyna się odbudowa naszego domu. Mama zaś została w Poznaniu razem z Zofią i dziećmi. Gdy wróciliśmy, zastaliśmy już doktora wypisującego akt zgonu oraz roztrzęsioną Zosię, która to wezwała go, gdy matula osunęła się na ziemię, podobno niemożebnie blada. Stwierdził on atak serca. Nasza mama umarła. Nadal nie mogę sobie tego uświadomić. Jak to możliwe? Wprawdzie wiadomo, że jej choroba serca mogła nieść ze sobą ryzyko zawału, ale praktycznie wszyscy byli pewni, że do tego nie dojdzie, że da się z tym jakoś żyć.

Józek... Bardzo mi jej brakuje. Zdajesz sobie sprawę z tego, że od wczoraj jesteśmy w połowie sierotami? Żałuję, że Cię tutaj nie ma. Nikt nie rozumie, co czuję. Wiesz, o co mi chodzi, prawda? Każdy z nas stracił bliską dla siebie osobę, ale tylko my matkę.

Chcesz wiedzieć, jak zareagowali inni? Dzieci jeszcze nie zostały poinformowane, a Zosia snuje się po kątach, robiąc sobie wyrzuty. Próbuję tłumaczyć jej, że i tak nie mogła nic zrobić, ale te argumenty odbijają się od niej jak od jakiejś zbroi! Za to opryskliwe wyrzuty ojca bierze do siebie, co tylko wzmaga jej poczucie winy...

Jeśli jesteśmy już przy temacie ojca, to wiedz, że on również mocno to przeżywa. Możliwe, iż między nim i matką nie zawsze było kolorowo, ale bardzo się kochali. Zresztą, nie muszę Ci tego tłumaczyć, sam to dobrze wiesz. Tata wyżywa się na wszystkich, łącznie ze sobą samym, jednak najbardziej obwinia Ciebie, gdyż to po owej pamiętnej kłótni z Tobą u mamy zaczęły się problemy z sercem. Dlatego też proszę Cię — mimo iż jest to dla mnie trudne — nie przyjeżdżaj na pogrzeb. Dla własnego bezpieczeństwa. Tata gotów jest Cię rozszarpać, choćby przy trumnie matki. Naprawdę, zachowuje się tak, jakbyś był obcym człowiekiem, a nie jego synem. Współczuję Ci z tego powodu... Z drugiej strony, Ty jednak zawsze byłeś ulubieńcem mamy, podczas gdy ja stałem w Twoim cieniu. Nie chcę jednak kończyć mojego listu pretensjami, dlatego proszę Cię, odpisz i opisz, co u Was słychać. Mam nadzieję, iż nie będziesz miał do mnie żalu.

Twój kochający Cię brat
Konstanty

Łzy popłynęły po policzkach Halczyńskiego wartkim strumieniem. Bez słowa puścił kartkę w obieg, by i inni dowiedzieli się, o czym była mowa w liście. Nie miał siły na wypowiedzenie chociażby jednego zdania.

— Gdzie idziesz? — spytała Amelia, która nie wiedziała jeszcze o zaistniałej sytuacji.

— Muszę pobyć chwilę sam — wyszeptał. — Ciotka o wszystkim ci powie — dodał i — dość szybko jak na kogoś, kto czuł się niezdolny do jakichkolwiek czynności poza oddychaniem — wspiął się po schodach. Musiał ukryć przed innymi swój płacz, by nikt nie pomyślał, że zachowuje się jak panienka. Czuł jednak, iż nie da rady stawić czoła śmierci matki po męsku, z niewzruszoną twarzą.

Schował się w swojej nowej sypialni, gdzie usiadł obok łóżka. Zorientował się, że nie miał jeszcze okazji, by przyjrzeć się jej wystrojowi, ale — pomimo tego, iż ciotka naprawdę się starała, urządzając ją dla niego — nie była tak ładna jak jego pokój w Szarzynach, którego wystroju doglądała osobiście jego matka. To ona wybierała zasłony, dywany i kolor tapet, a gdyby mogła — wybrałaby również pozostałe elementy. I mimo iż owa sypialnia urządzony był o wiele skromniej, to Józkowi wydawał się piękniejszy od Wersalu.

Czy mama jest w niebie? — zapytał się w myślach, ocierając mokre oczy, lecz nadaremno; łzy wciąż do nich napływały, niczym śnieg zasilający wszystkie okoliczne potoki w czasie roztopów. Józef ukrył twarz w dłoniach, jakby stały się one jego tarczą przed ciekawskimi spojrzeniami żony i krewnych. Nie chciał ich widzieć. Nikogo. Nawet Amelię odprawiłby precz, pomimo iż miała być z nim w dobrych i w złych chwilach. Ta jednak znajdowała się poza skalą. Była na tyle zła, że żadne przysięgi jej nie obowiązywały. — Czy to rzeczywiście ważne? Piekło czy niebo... Mama i tak jest martwa. Przeze mnie! To moja wina!

Nastroje Halczyńskiego zmieniały się niczym w kalejdoskopie. Jeszcze przed chwilą pogrążony w smutku i żalu, teraz pałał wściekłością i miał pretensje do wszystkich znających jego matkę, a zwłaszcza do siebie. Nienawidził się za to, co uczynił wtedy, przed wyjazdem. Gdyby wiedział, jak to się skończy... Zachował się jak niedojrzały dzieciak. Wcale nie dziwił się ojcu, że ten żywił do niego tak wielką pogardę. Zasłużył na nią. Z drugiej strony miał świadomość, iż wystarczyłby dzień zwłoki, a Amelia mogłaby znajdować się nie piętro niżej, a całe kilometry stąd. Wtedy wyrzucałby sobie brak działania. Tak zaś mógł przynajmniej powiedzieć, że jego zachowanie przyniosło efekty w postaci ukochanej przy boku.

Niewiedział już, co ma sądzić o tej sytuacji. W miejsce kotłujących się myśli pojawiła się pustka, dająca Halczyńskiemu coś w rodzaju ukojenia. Nie prowadząc żadnych rozważań, nie mógł bowiem analizować swojego - jak mu się wydawało — ogromnego udziału w śmierci pani Halczyńskiej. Przez ponad godzinę trwał jednak w cichej, markotnej zadumie, błagając w myślach ducha matki o wybaczenie.

Ciszę tę przerwało raptowne pukanie do drzwi.

— Czego?! — burknął Halczyński głosem zachrypniętym od płaczu.

— Skończyłeś już zawodzić? — spytała ostrym tonem Isabelle, gdyż to ona weszła do pokoju. — Wytrzyj się, wyglądasz okropnie. — Wzdrygnęła się, widząc czerwone obwódki wokół oczu kuzyna oraz jego mokrą od łez twarz.

— Gdzie jest Amelia? — Józek nie chciał, by Belle oglądała go w takim stanie. Nie miał ochoty na podobne poniżenie. Poza tym, Isabelle praktycznie go nie znała, nie wiedziała, co działo się w jego głowie. Ten przywilej posiadała tylko Amelia.

— Szuka dla maman sole trzeźwiące. — Skrzywiła się drwiąco. — Chce także uszanować twoją wolę. Ja z kolei mam cię gdzieś.

— I co z tego? Wybacz, kuzynko, ale nie jestem dzisiaj w nastroju do konwersacji.

— Zdaję sobie z tego sprawę, lecz chciałam zapytać, jak się czujesz. — Wzruszyła ramionami. Próbowała nie okazać, jak bardzo zabolał ją chłód w głosie Józka. Przecież chciała mu tylko pomóc, wesprzeć... Dla niej to też było trudne, w końcu nie pałała sympatią do Halczyńskiego. Ona jednak się przemogła i spróbowała wyciągnąć rękę na zgodę. Co miała jednak zrobić, gdy Józek ową rękę odtrącał? Tego nikt jej nigdy nie uczył.

— Sęk w tym, że ja nic nie czuję — jęknął żałośnie Józef. — Jestem kupką nicości i beznadziei. Ja wiem, że ty tego nie rozumiesz, ale nie jesteś w stanie. Ty nie przyczyniłaś się do śmierci matki.

Isabelle usiadła na brzegu jego łóżka i spojrzała nań z góry.

— Może i jesteś starszy ode mnie, ale na pewno głupszy — stwierdziła pewnym głosem. Józek popatrzył się na nią ze złością. Nie miał ochoty na kolejne drwiny. Nie w momencie, w którym nie miał siły na obronę. — Naprawdę. Skoro w to wierzysz... Przyszły lekarz — prychnęła złośliwie.

— Czytałaś list?

— Tak, czytałam. Musisz zdać sobie sprawę z tego, że ciocia mogła zachorować kiedykolwiek, a że zdarzyło się to akurat po twojej kłótni z nią, to jeden wielki przypadek.

— Nie było cię tam wtedy. Nie wiesz, ile przykrych słów wypowiedziałem. Ja... ja tego nie chciałem. Żałuję — wyszeptał, kuląc się jeszcze bardziej.

— Wierzę ci. Co wtedy powiedziałeś?

— Między innymi to, że nie chcę być jej synem.

— Och... — wymsknęło się z ust mademoiselle d'Ombresée. Zastanawiała się, jak wybrnąć z tej sytuacji. — Z pewnością wiedziała, że powiedziałeś to pod wpływem emocji.

— Obiecałem do niej pisać. Zapomniałem. Przez cały ten czas nie napisałem ani jednego listu. Jednak najgorsze jest to, że ona nigdy nie dowie się o tym, że razem z Amelią spodziewamy się dziecka. Nigdy nie zobaczy wnuka, chociaż o tym marzyła.

— Ona będzie was obserwować z góry. Wierzę w to.

— Dziękuję, Belle.

— Za co? — zdumiała się dziewczyna, delikatnie pąsowiejąc.

— Wysłuchałaś mnie i pocieszyłaś, mimo iż za mną nie przepadasz.

— Skąd wiedziałeś, że cię nie lubiłam?! Czyżby maman ci powiedziała? Nie zdziwiłabym się...

— Nikt mi nic nie mówił. Spokojnie — prychnął Józek z delikatnym śmiechem, podnosząc ręce. — Mam jednak oczy i potrafię stwierdzić po zachowaniu danej osoby, co o mnie sądzi. A ty... Cóż... Ewidentnie mnie nie cierpisz.

— Polubiłabym cię, gdybyś się zachowywał normalnie w stosunku do mnie.

— Co, według ciebie, znaczy normalnie?

— Na przykład... No nie wiem. Mógłbyś być mniej oschły i mniej arogancki. Za każdym razem, gdy się widzieliśmy, okrutnie się przechwalałeś; czego ty nie wiesz, co ty nie potrafisz... Wiesz, jak okropnie się czułam? Moja maman zawsze wytykała mi nawet najmniejsze potknięcia, mówiąc, że powinnam być perfekcyjna, bo inaczej nigdzie nie zajdę. Teraz już tak nie myślę, ale wtedy zawsze się jej słuchałam. I stwierdziłam, że skoro ona mówiła, że jestem głupia, to rzeczywiście byłam głupia. Porównaj to — z jednej strony ja, czująca się jak najgorszy człowiek na ziemi, a z drugiej — ty, którego wszyscy zawsze malowali w jasnych barwach. Upokarzałeś moją osobę na każdym kroku, lekceważąc mnie i twierdząc, że skoro byłam dzieckiem, to nie miałam żadnych umiejętności i wiedzy o świecie. Ponadto, stale, gdy się widzieliśmy, czułam na sobie presję tego, że cokolwiek bym nie zrobiła, by zrobisz to lepiej. Był nawet taki okres, kiedy nienawidziłam cię z całego serca. Dopiero później, kiedy nieco dorosłam, zrozumiałam, że nie mam czego ci zazdrościć. Przecież to ja z naszej dwójki miałam, jako jedynaczka, tytuł, majątek i ugruntowaną pozycję społeczną. Tak naprawdę, jedyne, czego ci mogłam zazdrościć, to fakt bycia mężczyzną i — przez to — możliwości zrealizowania tego, o czym ja zmuszona byłam jedynie marzyć.

— Belle, ja nie wiedziałem, że aż tak ci działam na nerwy. Od zawsze uważałem, że byłaś wobec mnie uprzedzona, więc traktowałem cię tak chłodno, jak tylko mogłem. Nigdy jednak nie doszukałem się winy po swojej stronie. W ten sposób straciliśmy kilka lat, w czasie których mogliśmy się całkiem dobrze dogadywać. Jestem taki głupi...

— Jesteś, nie przeczę — skwitowała przekornie Isabelle. — Dorzuciłabym do tego jeszcze zapatrzony w siebie, jeśli miałabym robić listę uwag.

Oboje zaśmiali się cicho.

— A jednak, pomimo tych wad, nigdy nie mogłem narzekać na brak powodzenia. Jak to jest? — spytał, siadając obok niej.

— Sądzę, iż po prostu te dziewczyny miały zły gust. Swoją drogą, maman kiedyś chciała, żebyśmy byli małżeństwem.

— Śmieszne — prychnął Halczyński.

— Idiotyczne — sprostowała Belle. — Nawet nie biorąc pod uwagę tego, że jesteśmy kuzynostwem. Nie podobasz mi się.

— Ty mi też. I masz paskudny charakterek.

— Hipokryta... — bąknęła lekceważącym tonem d'Ombresée.

— Czyli możemy powiedzieć, że się pogodziliśmy? — spytał z nadzieją w głosie Józek.

— Chyba tak...Aczkolwiek czas pokaże. Zobaczę, jak będziesz się zachowywać.

— Zapomniałaś uwzględnić siebie.

— Racja. Oboje powinniśmy się poprawić, jeśli mamy utrzymywać dobre relacje. W końcu — chcąc nie chcąc — mieszkamy w jednym domu.

— Tak... Też tak uważam.

— Dobrze, a teraz zejdź na dół, skoro czujesz się lepiej. Maman i Amelia z pewnością cię wyczekują.

— A ty?

— Absolutnie nie! Ja zaszywam się w pokoju i kończę czytać książkę.

— Co czytasz? — zaciekawił się Halczyński. Sam bowiem chciał przysiąść nad jakąś ciekawą lekturą.

— Woltera. — Józek popatrzył się nań ze zdumieniem. Dotychczas był przekonany, iż niewiasty gustują raczej w rzewnych romansach niźli w opowiadaniach filozoficznych. Zaskoczyło go to. — Dlaczego się tak na mnie patrzysz? Bardzo lubię jego teksty, zwłaszcza "Kandyda". To coś dziwnego?

— Zależy w jakim sensie. Jako niewiasta, w dodatku jeszcze panna, nie powinnaś chyba czytać tego typu książek. To może mocno zniekształcić twój światopogląd...

— Że co?! — zapytała niezbyt uprzejmie. — Za przeproszeniem, ale nie jesteś moim ojcem. Papa pozwala mi to czytać, więc to robię. Czym mój mózg różni się od mózgu mężczyzny?

— Jesteś delikatniejsza...

— Bzdury! Wy, mężczyźni, uważacie, że kobiety powinny siedzieć zamknięte w swoich domach, rodzić kolejne dzieci i nie mieć dostępu do uciech dostępnych dla was!

— O jakie uciechy ci chodzi, kuzynko?

— Na przykład o picie alkoholu, palenie, hazard...

— To nie są uciechy, tylko używki, którymi powinnaś się brzydzić. I to nie podlega dyskusji. Zresztą, alkohol jest obrzydliwy.

— Wiem — przytaknęła mu ochoczo Isabelle.

— Skąd?

— Kiedyś wypiliśmy z papą po szklaneczce brandy. Ale nie mów maman, proszę. Wścieknie się i na mnie, i na papę.

— Dobrze, dobrze... — Halczyński uśmiechnął się pod nosem. Sam bardzo dobrze pamiętał, jak za czasów gimnazjalnych on i Maciek mieli różne dziwne pomysły. Teraz, gdy patrzył na nie z perspektywy lat, wydawały mu się szalenie głupie, lecz wtedy myślał zupełnie inaczej.

Ciekawe, co u niego... — zastanawiał się w myślach i odnotował, że za parę miesięcy Krzyś i Helenka skończą już trzy latka. Nie mógł uwierzyć, że ten czas tak szybko zleciał. Jak wczoraj pamiętał bowiem dzień, podczas którego zmuszony był szukać akuszerki i lekarza. — Muszę doń rychło napisać — stwierdził.

— Jak się czujesz? — spytała Belle, kładąc dłoń na ramieniu kuzyna. Józefa zdziwiła ta poufałość, jednak nic nie powiedział.

— Lepiej — odparł, nie do końca zgodnie z prawdą. Jego smutek bowiem nie zanikł, ale raczej zmienił się z paniki i niedowierzania na powolną akceptację obecnego stanu rzeczy.

— Zejdźmy do bawialni. Maman i Amelia pewnie umierają z niepokoju. I chyba udam się tam z tobą, straciłam bowiem ochotę na czytanie.

— Tak, tak... — przytaknął zamyślonym głosem Józef. Zastanawiał się, jak teraz będzie wyglądało jego życie. Dotychczas był bowiem przekonany, iż posiada rodzicielskie wsparcie w postaci matki. Teraz zaś... Cóż, będzie musiał nauczyć się wszystkiego sam, ewentualnie z pomocą ciotki i wuja, gdyż na ojcu raczej nie mógł polegać.

***

Gdy tylko pojawili się na parterze, Józka niczym sępy otoczył wianuszek dam w podeszłym wieku z jego ciotką na czele.

— Och, tak bardzo jest mi przykro...

— Najszczersze kondolencje...

— To tragedia, stracić matkę w takim wieku. Wiem, bo sama tego doświadczyłam...

— Czy jest pan kawalerem? Mam piękną córkę na wydaniu!

— Mam nadzieję, iż nie popsuje mu się mózg z tego powodu. Siostra wujka mojej znajomej z pensji podobno powiesiła się na wieść o śmierci ojca. Fakt faktem, iż oznaczało to, że traci cały rodzinny majątek prócz skromnej pensyjki, lecz to nie zmienia postaci rzeczy. Mówiłam już, że się powiesiła? To dlatego, że jej ojciec umarł.

Te i inne tego typu komentarze były wypowiadane z ust owych kobiet; wprawdzie każda jedna wyglądała niczym z żurnala z najnowszą modą, ale wszystkie bez wyjątku przekrzykiwały się niczym przekupki.

— Witam panie — odparł beznamiętnie Józek, skinąwszy głową w stronę niewiast, po czym szybkim krokiem ruszył w kierunku ciotki Adelajdy. — Ciotko, co ma oznaczać ta zbieranina? Owszem, masz prawo do zapraszania gości, jednak miło by było, gdybyś mnie uprzednio poinformowała — powiedział podenerwowanym tonem. Nie cierpiał tego typu sytuacji, zwłaszcza teraz, gdy pragnął jedynie przebywania w samotności lub w rodzinnym gronie.

— Och, Józinku, ja też ich tu nie chcę, jednak zaprosiłam je już tydzień temu i nie należy ich teraz wyrzucać. Wśród tego grona jest wiele znakomitych osobistości... Osobiście radziłabym ci się zakręcić wokół hrabiny de Marron, tej w niemodnym czepku. Jej mąż jest profesorem katedry medycznej na Sorbonie. Jednakże znajomość z pozostałymi paniami, a w późniejszym czasie także i z ich mężami, to same korzyści dla ciebie.

— Dobrze, ciociu. Dziękuję, że ciocia o tym pomyślała — bąknął nieco speszony tym, jak gwałtownie naskoczył na kobietę.

— Józefie, kochany, dlaczego ciocia Adelajda mówiła mi, że te niewiasty mają ci pomóc w karierze? — zapytała z niepokojem w głosie Amelia, gładząc się po brzuchu.

— Nie one, ale ich mężowie. Rozumiesz? — Pani Halczyńska pokiwała głową ze zrozumieniem. — Chodźmy więc się im przedstawić.

— Jak się czujesz? — spytała troskliwie Amelia, idąc pod rękę z mężem w stronę pierwszej damy, ubranej w suknię koloru bakłażana i w czepek z nieco zbyt dużą ilością falbanek.

— Bywało lepiej. Opowiem ci później, dobrze?

— Dobrze.

— Droga Laure, poznaj mojego siostrzeńca, Józefa Halczyńskiego. Niedawno przybył tu aż z Poznania, by pobierać nauki na Sorbonie. Jestem przekonana, że będzie znakomitym lekarzem. Ach, a to jego żona, Amelia. Z ręką na sercu mogę cię zapewnić, że już dawno nie widziałam tak uroczej osóbki, nie licząc oczywiście mojej Belle — przedstawiła ich madame d'Ombresée, która niezauważalnie przemknęła z jednego końca pokoju na drugi.

— Czuję się zaszczycona, widzieć się z młodzieńcem, o którym Adelajda tyle nam opowiadała. I z jego żoną, oczywiście. Moja godność to hrabina de Gauthier.

— Miło nam panią poznać, madame — powiedziała cicho Amelia. Kobieta popatrzyła się nań, jakby dopiero ją zauważyła.

— Chciałabym złożyć panu najszczersze kondolencje z powodu śmierci matki — odezwała się, ignorując Halczyńską. — Kiedy i gdzie odbędzie się pogrzeb?

— Tego jeszcze nie wiemy — odparł zmieszany Józek.

— Ach, no tak. Mój błąd, muszą mi państwo wybaczyć — zachichotała ze zdenerwowania madame de Gauthier. — Całkowicie zapomniałam, że dopiero państwo przyjechaliście. Z pewnością to nie czas na tego typu rozmowy, przepraszam.

Po tym komentarzu kobieta oddaliła się, rozpoczynając konwersację z jedną z pozostałych dam.

Józek zaś z każdym następnym dialogiem coraz wyraźniej czuł, iż miał tego dosyć. Najchętniej pożegnałby się z wszystkimi zaproszonymi paniami i zaszył w swojej sypialni, nie wychodząc z niej ani na krok. Musiał jednak znieść ów towarzystwo, lamentujące i współczujące mu na każdym kroku.

Jednak po około półgodzinie plotek i kilku filiżankach herbaty szanowne panie opuściły budynek, co Józef odnotował z westchnieniem ulgi.

— Proszę, cioteczko, następnym razem informuj mnie, jeśli kogoś zaprosisz — rzucił tylko i udał się do sypialni. Tam zaś opadł na łóżko i położył się na wznak.

Spotkanie z przyjaciółkami ciotki całkowicie wydrenowało jego energię. Czuł się tak, jakby ktoś do wnętrza jego ciała wsypał kamienie i teraz on nie mógł wstać. Tak naprawdę, nie chciał wstawać. Z tyłu głowy miał wciąż opinię jego ojca, mówiącego, iż to on odpowiada za śmierć matki. Pragnął wierzyć, że to był tylko smutny zbieg okoliczności, fakt faktem jednak, iż nieraz przysparzał swojej mamie zmartwienia — jeśli nie teraz, to dawno temu, gdy dopiero zaczynał dorosłe życie. Mimo to, ona nie przestała go kochać.

Józek, weź się w garść — pomyślał, zły na samego siebie. — Nie możesz zatracić się w marazmie tylko ze względu na matkę. Musisz dbać o Amelię i o dziecko. Musisz po prostu dorosnąć.

Tak, musiał dorosnąć. Dotychczas zachowywał się bowiem jak dziecko, które po prostu brało to, co chciało. Bez żadnych refleksji odnośnie późniejszych konsekwencji.

Zaczął zastanawiać się, co będzie, gdy pieniądze ze spadku się skończą. Było ich wprawdzie nadal dużo, jednak musiał się liczyć z tym, iż nie zacznie zarabiać, dopóki nie ukończy studiów, choć i tak pierwsze lata pracy nie gwarantowały mu pokaźnych zarobków. Wiedział bowiem, jak trudno o zaufanie ludzi, zwłaszcza w takim zawodzie jak lekarz, gdzie obcemu człowiekowi powierza się swoje nawet najintymniejsze sekrety dotyczące własnego ciała.

Rozległo się pukanie. Po chwili do pokoju weszła Amelia.

— Kochany, wszystko w porządku? Jesteś bardzo blady — zapytała się z troską, po czym usiadła obok niego. On zaś wrócił do pozycji siedzącej.

— Tak, wszystko w porządku, dziękuję — odparł łagodnie, całując ją w policzek. Nie mógł powiedzieć jej prosto w twarz, że wcale niebyło w porządku. Zaczęłaby się martwić, a to źle wpłynęłoby na dziecko. Józek zaś nie wybaczyłby sobie, gdyby to z jego winy coś by mu się stało. — Jak się czujesz? Ten tłum cię nie wykończył?

Amelia zachichotała.

— Nie... Niektóre panie były wręcz bardzo sympatyczne.

— Tak? — Halczyński uniósł brew w geście podejrzenia. Nie mógł uwierzyć, że owe matrony okazały się sympatyczne dla kogoś tak delikatnego i pięknego, jak jego żona. Na pewno udawały, w środku kipiąc z zazdrości; wiedziały bowiem, że już nigdy nie dorównają jej w urodzie.

— Tak, niedowiarku! — zawołała. — Jedna z nich ofiarowała się nawet do pomocy, jeślibym czegoś nie wiedziała odnośnie wychowywania dzieci.

— I na pewno zrobiłaby to bezinteresownie... — mruknął ironicznie Józek, czym wywołał rumieniec na twarzy żony.

— Twierdzisz, że jestem naiwna?! — krzyknęła ze złością.

— Poniekąd tak. A przynajmniej w tym przypadku — odparł cynicznie Halczyński, wstając z łóżka.

— Ja przynajmniej nie ryczę jak panienka!

— Moja matka umarła. Mam skakać z radości?!

— Nie, ale mógłbyś okazać choć ociupinkę entuzjazmu. Nie wiem jak ty, ale ja nie mam pojęcia, jak się obchodzić z takim niemowlęciem, dlatego każda rada i pomoc będzie dla mnie na wagę złota!

— Nie sądzisz, że to podejrzane? Znasz je dopiero dzień. Nie wiem jak ty, ale ja przenigdy nie powierzyłbym pieczy nad moim dzieckiem jakiejś obcej personie.

— Dla ciebie każda persona to persona non grata — odrzekła Amelia, próbując brzmieć elokwentnie.

— Widzę, że chociaż to zapamiętałaś z lekcji ze mną — parsknął rozbawiony Józek, czym zaskarbił sobie grymas ze strony żony, która wystawiła mu język.

— Powiesz mi, co jest istotą naszej sprzeczki? — zapytała się nagle Amelia, całkowicie się opanowawszy. Ogarnęło ją bowiem poczucie winy i wstyd, że dała się ponieść tak gwałtownym i negatywnym emocjom. Nie powinna się kłócić z mężem, któremu przyrzekała posłuszeństwo i którego kochała jak nikogo innego. Zwłaszcza teraz, kiedy cierpiał on po stracie matki... Zachowała się okropnie. — Przepraszam, kochany — jęknęła żałośnie. Józek z czułością przycisnął ją do siebie.

— Nic się nie stało. To wiadome, że nie zawsze będziemy się ze sobą zgadzać w wielu kwestiach. Prosiłbym cię jednak, żeby takie rzeczy rozwiązywać poprzez rozmowę, a nie przez kłótnię.

— Dobrze...

— W ten sposób nie ranisz mnie, ale siebie i przede wszystkim dziecko. Powinnaś uważać.

— Dobrze, kochany — odpowiedziała potulnie Halczyńska, chociaż w duchu krzywiła się na myśl o ślepym podążaniu za zdaniem męża i wiedziała, że z pewnością był to jeden z ostatnich razów, kiedy to przyjęła słowa Józka bez żadnych zastrzeżeń.

***

Najbliższe tygodnie upłynęły rodzinom Halczyńskich i d'Ombresée na przeżywaniu żałoby po pani Cecylii. Jej śmierć odczuł każdy, nawet ci, którzy kobiety nie znali zbyt dobrze, czyli Amelia i Isabelle, nieutrzymująca kontaktów z ciotką.

Przede wszystkim zaś ucierpiał Józek, przez prawie cały czas, wyłączając drobne momenty dobrego humoru, snujący się po korytarzach niczym zjawa. Dobrych chwil jednak było niewiele. Nie raz za to ronił łzy, przypominając sobie wszystkie radosne momenty spędzone z matką. Tak naprawdę, dopiero teraz docenił jej obecność w swoim życiu. Poczuł, że gdyby nie ona, stałby się zupełnie innym człowiekiem. Być może by się stoczył, gdyby ojciec traktował go jak dotąd. Być może w ogóle nie zostałby guwernerem, straciłby całą motywację do nauki i zajmowałby się gospodarką, tak jak tego pragnął pan Jeremi. Czy poznałby wtedy Amelię? A może byłby już ożeniony z jakąś panną z okolicy i miałby gromadkę dzieci? A co, jeśli — o zgrozo — wziąłby przykład ojca i zaczął pić?

Tak, w ciągu tych tygodni Józef zrozumiał, jak bardzo powinien być wdzięczny za to, iż miał naprawdę wspaniałą rodzicielkę, która nigdy nie wątpiła w jego marzenia i motywowała go do ich spełnienia.

Dzięki Amelii uwierzył zaś, iż pani Cecylia rzeczywiście przebywała gdzieś pośród nich i poniekąd broniła ich od nieszczęść. Z tego też powodu Halczyński ponownie zaczął chodzić do kościoła, by tam modlić się o spokój duszy dla matki. Czuł, że jakaś jego część — niczym feniks — odrodziła się, powstając z popiołów, by odlecieć w stronę błękitnego nieba, gdzie nie było burzowych chmur.

W tym samym czasie Amelia zaś piękniała z dnia na dzień. Wprowadzona z wymaganym w czasie żałoby brakiem rozgłosu do paryskiej socjety, niemal zawsze chwalona była przez tamtejszą śmietankę towarzyską. Damy omalże jednogłośnie stwierdziły, iż stan błogosławiony jej służy. Panowie z kolei, dopóki nie mieli świadomości, że była mężatką i spodziewała się dziecka, podkręcali wąsy na jej widok i obdarzali szerokimi uśmiechami. Niekiedy nawet uciekali się do flirtu, co zostawało rychło uśmierzane, jeśli zauważył to Józek.

Cieszyła ją uwaga społeczeństwa, tak różnego — jej zdaniem — od zepsutych ludzi w Poznaniu czy Berlinie.

Jednak jej radość osiągnęła apogeum pewnego czerwcowego poranka, gdy — obudziwszy się rano — poczuła dziwne łaskotanie w okolicach brzucha. Z początku stwierdziła, iż była po prostu głodna, jednak nawet przekąska nie uspokoiła tego uczucia.

To było dziecko. To musiał być jej mały Wiktorek, który oznajmiał wszystkim, że znajdował się w łonie mamy i czuł się dobrze.

Od razu obudziła Józka.

— Czego wymagasz ode mnie o tak wczesnej godzinie, Amelio? — odrzekł zaspanym głosem, co drugie słowo przerywając ziewnięciami.

— Dziecko się rusza! Musisz to zobaczyć!

— Czyje to dziecko i dlaczego się rusza?

— Twoje, głuptasku! — zawołała ze szczęścia Amelia, po czym chwyciła dłoń Józka i położyła ją na swoim brzuchu. Halczyński oszalał ze szczęścia.

— Ono tam jest! Naprawdę! — zawołał, uśmiechając się od ucha do ucha. — Ale nie kopie, prawda? Na to jeszcze za wcześnie.

— Nie... Czuję się tak, jakby mnie coś łaskotało od środka.

— Nawet nie wiesz, jaki ja jestem szczęśliwy, że was mam... — westchnął Józek, przyciągając Amelię do siebie, i złożył na jej ustach soczysty pocałunek.

— Nie mogę doczekać, kiedy ono się urodzi... — Halczyńska położyła głowę na ramieniu męża, tuląc się doń.

— Ja również, kochana. Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.

— Musi być. Bóg będzie nas miał w swojej opiece. Musimy tylko w to uwierzyć.

Halczyński mimo woli prychnął. Nie chciał podważać wiary w Boga, co to to nie! Po prostu uważał, że wiara w medycynę stała nad tym. Bez niej każdy by umierał w wieku dwudziestu paru lat. Albo nawet wcześniej. Bez medycyny nic by nie było. Dlatego właśnie chciał się jej poświęcić.

— Zobaczysz, czas szybko zleci i raz dwa to maleństwo przestanie być maleństwem. Nawet się nie obejrzymy, a przedstawi nam swoją wybrankę lub wybranka, z którym weźmie ślub. W końcu zostaniemy dziadkami, z siwymi włosami i chodzącymi o lasce.

— Nawet tak nie mów! — fuknęła Amelia, której nie po myśli było stracić całą swą urodę, nawet na rzecz wnuków.

— Ale taka jest prawda, moja słodka żono. Młodość i uroda przemijają.

— Nie chcę tej prawdy przyjąć do wiadomości, mężu! Wolę myśleć, że na zawsze będziemy piękni i młodzi! Tak, jak w tym momencie — zawołała, po czym oboje zachichotali.

Chociaż nikt tego nie wypowiedział, państwo Halczyńscy jednogłośnie stwierdzili w myślach, że ich pobyt w Paryżu, mimo iż rozpoczęty tak przykrą wieścią, będzie czymś dobrym.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro