Rozdział 26. - Życie studenta

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nowy rok akademicki rozpoczął się ledwie kilka miesięcy po przyjeździe Halczyńskich; Józek miał więc możliwość rozpoczęcia nauki na Sorbonie.

Czuł się tam — jako najstarszy spośród wszystkich studentów — nieco obco. Dziwne spojrzenia, które posyłali mu młodsi koledzy, gdy mówił on o swojej żonie i dziecku w jej łonie, nie poprawiały sytuacji. Oni nie myśleli nawet o ożenku, a tym bardziej o założeniu rodziny, co Józef rozumiał. Sam bowiem zachowywał się podobnie w ich wieku. Różnice te jednak nie umniejszyły bynajmniej zapału Halczyńskiego. Wręcz przeciwnie — w przeciwieństwie do swych kolegów miał motywację, by dawać z siebie jak najwięcej. Chciał, żeby Amelia z dumą mówiła o nim jako o swoim mężu. Chciał, żeby jego dziecko za kilka lat mogło powiedzieć swoim kolegom, że jego papa jest znanym lekarzem.

W tym samym czasie odmienny stan Amelii stawał się coraz bardziej widoczny. Jednak nawet pomimo tego niemal żadne z dolegliwości charakterystycznych dla brzemiennych niewiast jej nie dotknęły. Jedynie czasami miewała mdłości. Na to jednak pomagało jej — skutecznie zresztą — wąchanie naci selera. Ten stan rzeczy niezmiernie ją cieszył, gdyż zawczasu została nastraszona opowieściami o tym, z jakim cierpieniem wiązała się ciąża. U niej tymczasem wszystko było w porządku. Dziecko zdawało rozwijać się zdrowo, niekiedy nawet kopało ją, jakby pragnęło zwrócić na siebie uwagę.

Mamo, ja tu nadal jestem i bardzo cię kocham – zadawało się mówić. Wtedy to Amelia gładziła czule brzuch i zapewniała maleństwo o uczuciu swoim i jego papy względem niego.

W czasie pobytu Józka na uczelni wielkim oparciem okazała się dla niej Isabelle. Mogła się jej zwierzyć praktycznie ze wszystkiego, wiedząc, że nie zostanie przezeń potępiona.

Tak było i tym razem.

— Belle, a co jeśli nie okażę się wcale dobrą matką? — zapytała z przestrachem, łapiąc gwałtownie dłoń szwagierki. Ta zaś popatrzyła się na nią z marsową miną.

— Co ty opowiadasz?! Będziesz wspaniałą maman dla Wiktorka. — Tylko w konwersacjach z Isabelle dziecko nazywane było po imieniu, jakie wymyśliła dla niego Halczyńska. Wszyscy pozostali śmiali się pod nosem, słysząc to, i mówili, że lepiej nie zapeszać, bo jeszcze zamiast chłopca urodzi się dziewczynka. Ją jednak i Józka nie obchodziła płeć dziecka — choć rzecz jasna bezpieczniej byłoby mieć kogoś, kto mógłby odziedziczyć majątek Halczyńskich — więc owe zalecenia przyjmowali z przymrużeniem oka.

— A co, jeśli nie będę miała instynktu macierzyńskiego? — spytała Amelia, przestraszona tą wizją.

— Przecież już go masz — stwierdziła łagodnie Belle, kładąc dłoń na brzuchu Halczyńskiej. – Zobaczysz, podołasz. Nie tylko ty, ale też Józek. A my z maman i papą wam pomożemy.

— Naprawdę? — W oczach przyszłej mamy pojawiły się łzy wzruszenia. Od niedawna często tam gościły. Z początku ciężko było jej przyjąć do wiadomości, że stała się bardziej emocjonalna niż przedtem, gdyż uważała to za swoją słabość, jednak z czasem powoli to zaakceptowała. Czuła, że jeszcze wiele rzeczy wokół niej się zmieni...

***

Po powrocie z wykładów Józek był bardzo zmęczony, a ponadto musiał zgłębić się w lekturze podręcznika. Profesor zapowiedział bowiem zaliczenie z jego przedmiotu.

Tak bardzo mu się nie chciało...

Mimo to, wziął opasły tom w dłoń i zatopił się w fotelu, rozpoczynając lekturę.

— Kochanie, mam ochotę na kiszone ogórki. Takie jak w Poznaniu... Poprosiłam kucharkę, by je zrobiła na zimę bądź od kogoś kupiła, ale ona zupełnie się nie zna na kuchni polskiej — jęknęła Amelia, gładząc się po wypukłym brzuchu. — Zupełnie się nie nadaje.

— Jest Francuzką, moja droga, więc naturalnym jest, iż zna kuchnię francuską, a nie polską — odparł spokojnie Halczyński, nie odrywając nawet wzroku od książki.

— Ale ja chcę ogórki kiszone! — Amelia nadęła policzki i tupnęła nóżką, niczym mała dziewczynka.

— Bądź rozsądna. — Józef popatrzył na żonę. — Poproś o coś, co potrafi ona ugotować. Najważniejsze, byś się najadła. To, co jesz, to sprawa drugorzędna.

— To niesprawiedliwe! — prychnęła Halczyńska i obróciła się na pięcie, zmierzając do kuchni, by uczynić tak, jak kazał jej Józek.

On zaś westchnął głęboko. Pomyślał, że zachcianki Amelii w czasie jej brzemienności to dopiero początek.

Po chwili pani Halczyńska wróciła, zajadając się soczystym jabłkiem.

— Jak myślisz, kochany, czy Wiktorek nas słyszy? — spytała, irytując tym samym męża. Miał zamiar się skupić, lecz z jej powodu nie potrafił. Poza tym, zadawała mu ona to samo pytanie niemal odkąd okazało się, że spodziewają się dziecka, i doskonale znała jego zapatrywanie się na tę sprawę.

— Nie możesz wiedzieć, kogo nosisz pod sercem. Równie dobrze może to być dziewczynka.

— Nie wierzę w to, co mówisz. Podobno matki posiadają instynkt macierzyński. Co na ten temat uważa medycyna? — zapytała zaczepnie, siadając na brzegu sofy stojącej naprzeciw fotela, w którym siedział Józek.

— Nie wiem, jakie jest oficjalne stanowisko medycyny, ale według mnie to brednie. Wierzę w to, co jestem w stanie zobaczyć. Widziałaś kiedyś instynkt? No właśnie.

— Boga też nie widziałeś, a jednak w Niego wierzysz — odparowała Amelia, nieco podenerwowana tym, w jakim kierunku zaczęła zmierzać owa dyskusja.

Atmosfera mimowolnie zgęstniała. Halczyńska nie mogła bowiem wiedzieć o tym, że większość wiary Józka opierała się na poczuciu winy za śmierć matki, a nie na szczerym umiłowaniu Boga.

— Jak się dzisiaj czujesz? — spytał Józef, próbując zmienić temat. Zamknął też podręcznik, zdając sobie sprawę z tego, iż raczej ciężko będzie mu się ponownie skupić na nauce. Usiadł więc na sofie, tuż obok Amelii, i delikatnie objął ją w pasie, jakby bał się, że potłucze ją niczym porcelanową lalkę.

— Dobrze, dziękuję. Nasz synek znowu dawał o sobie znać. — Uśmiechnęła się, odruchowo kładąc dłoń na brzuchu.

— Naprawdę? Chyba rośnie nam mały wisus — zaśmiał się Halczyński. Nachylił się nieco i zaczął całować białą szyję Amelii, wywołując tym samym chichot z jej strony. Niedawne napięcie rozpierzchło się niczym chmury w pogodny dzień. Liczyło się tylko tu i teraz; Józek, Amelia i maleństwo. — Mam ochotę zabrać cię na wycieczkę.

— Jesteś pewien, że w moim stanie to dobry pomysł? — spytała zaniepokojona Amelia. Wizja podróży, choćby krótkiej, była dlań kusząca i w innych okolicznościach zgodziłaby się od razu. Teraz jednak musiała przede wszystkim troszczyć się o Wiktora w swoim brzuszku, tak, by to jemu było dobrze. O rozwoju dziecka w łonie matki nie miała jednak pojęcia, bała się więc, że przypadkiem zrobi coś nie tak, że przez nią Wiktor może ucierpieć. Nie chciałaby, żeby urodził się chory, choć wtedy i tak by go pokochała całym sercem.

— Myślę, że spacer jeszcze nikomu nie zaszkodził. — Puścił do niej oko i szeroko się uśmiechnął. Amelia uwielbiała te momenty, gdy zrzucał z siebie maskę poważnego przyszłego lekarza i stawał się jej radosnym Józkiem, tym człowiekiem, w którym się zakochała. — Odradzałbym jednak spacer dziś wieczorem, gdyż za oknem nadal jest słota.

— Nie wygląda na to, żeby wkrótce się poprawiło... — westchnęła ciężko Halczyńska, spoglądając za okno.

— Myślę, że w niedzielę będzie już ładnie.

— Józek... Mam prośbę.

— Tak? — Halczyński poczuł się zdumiony. Amelia rzadko o coś prosiła, więc wnioskował, że chodziło o jakąś ważną rzecz. Zastanawiał się tylko, o co.

— Moglibyśmy wziąć ze sobą Isabelle? Wiesz dobrze, jak bliska się dla mnie stała, niemal jak rodzona siostra. Poza tym, ostatnimi czasy bardzo mnie wspiera. Chciałabym się jej jakoś odwdzięczyć — oznajmiła błagalnie i uśmiechnęła się przy tym tak słodko, że Józek nie miał serca jej odmówić, mimo iż czuł, że powinien. Pomysł z przechadzką wymyślił po to, by pod tym pretekstem pobyć z żoną choć chwilę sam na sam. Od niedawna w ich związku zaczęło im bowiem brakować intymności, a przynajmniej on tak uważał. Cały czas byli albo osobno, kiedy on miał zajęcia, albo ktoś przebywał wraz z nimi. Zazwyczaj ciotka lub Isabelle, gdyż wuj starał się nie wtrącać w ich prywatne życie. Nawet w sypialni (jako że nie uznawali oni osobnych pokoi, spali razem) nie rozmawiali, ponieważ Amelia szybko się męczyła i zasypiała o wiele wcześniej od męża.

— Oczywiście, kochana — odrzekł, starając się uśmiechać. Dla Amelii zrobiłby wszystko, nawet jeśli odbywało się to jego kosztem.

— Jesteś cudowny — stwierdziła kokieteryjnym tonem i założyła ręce na jego szyję.

— Mam jednak nadzieję na to, iż uda mi się skraść chociaż jeden pocałunek od ciebie. — Józek nachylił się i szybko ucałował jej usta.

— Tak się nie bawimy, kochany mężu — powiedziała pół żartem, pół serio Amelia. — Albo wszystko, albo nic — dodała i gwałtownie przyciągnęła go do siebie, namiętnie całując. Była to jedna z nielicznych chwil samotności, kiedy to mogli pozwolić sobie na to, by pożądanie całkiem nimi zawładnęło. Nie trwała jednak długo. Halczyńska raptownie poderwała się na nogi. — Wybacz, ale mam mdłości... — Powoli miała dosyć tego stanu rzeczy. Naprawdę, pragnęła jak najszybciej powitać synka na świecie.

***

Niedziela rzeczywiście okazała się pogodna. Po ostatnich deszczach nie było śladu, a wraz z nimi pierzchły gdzieś też kałuże i chmury. Jednocześnie, powietrze pozostało idealnie rześkie, w sam raz do roznoszenia unoszącego się w nim babiego lata.

Halczyńscy, a wraz z nimi Isabelle, spacerowali wzdłuż alejek Ogrodu Luksemburskiego, podziwiając piękno przyrody.

— Wiecie, drogie panie, że niedawno otworzono tutaj pasieki? — zagaił Józek uprzejmym tonem, trzymając Amelię pod rękę, a patrząc się na kroczącą po jego drugiej stronie Isabelle.

— Naprawdę? — spytała Amelia, marszcząc nosek. — Pszczoły są nieznośne. Gdy użądlą, niemiłosiernie boli. Wiem, bo kiedyś pszczoła użądliła mnie w stopę. Do dziś pamiętam, jak wtedy krzyczałam i płakałam z boleści.

— Moim zdaniem niesłusznie je demonizujesz — wtrąciła się Isabelle. — Faktycznie, żądlą, lecz tylko w samoobronie. Jeśli ty zostawisz je w spokoju, one nie będą niepokoić ciebie. A ponadto, to dzięki nim mamy miód.

— W rzeczy samej, Belle — odparł Halczyński flegmatycznie, jak gdyby rozważał każde słowo, które cisnęło mu się na język. — Zapomniałaś jeszcze wspomnieć o tym, że to dzięki nim możemy dzisiaj podziwiać tę piękną naturę.

— Jak to?

— Tak to, Amelio, że pszczoły zapylają rośliny i w ten oto sposób one zakwitają. Nie pamiętasz tego?

— Wyleciało mi z głowy, ale brzmi ciekawie... Isabelle, słyszałaś, że w przyszłym miesiącu madame Bourienne organizuje przyjęcie? Twoja maman powiedziała, iż zarówno wy, jak i ja z Józkiem, otrzymaliśmy zaproszenia. Pójdziemy, prawda kochanie?

— Nie ma mowy — sprzeciwił się gwałtownie Józef. — Ty, jako spodziewająca się dziecka, masz odpoczywać, a ja będę miał sporo nauki na studiach.

— Ależ...

— Przecież i tak byś nie tańczyła... Pomyśl, co byśmy tam robili?

— Mógłbyś zdobywać koneksje. Z właściwymi kontaktami zawsze łatwiej w życiu. Kto wie... Być może w przyszłości urządziliby ci nawet gabinet?

— Ale za to, jeśli dojdzie się do czegoś własnymi rękami, to jest to o wiele bardziej satysfakcjonujące, niźli sukces z pomocą osób postronnych. Nie uważasz?

— Jesteś nierozsądny. W ogóle nie ufasz ludziom.

— Wybacz, kochanie, lecz to ty jesteś nierozsądna. Ludziom nie powinno się ufać, z dwoma wyjątkami: pierwszy to twoja rodzina, a drugi — osoba, której jesteś zmuszona zawierzyć życie, na przykład lekarz — burknął Józek, który nie rozumiał postępowania żony, ba, całkowicie je potępiał.

— Obiecaj mi jednak, kochanie, że przemyślisz temat balu.

— Jestem niemalże pewien, że odpowiedź nadal będzie negatywna, ale dobrze, przemyślę.

— Dziękuję — pisnęła i z podekscytowania pocałowała go w policzek, za co została zmierzona wzrokiem przez kilkorga ciekawskich ludzi. — A ty, Isabelle, pójdziesz?

— Tak. Chcę w końcu znaleźć męża, by maman przestała narzekać, że jeszcze chwila, a stanę się starą panną. Szkoda, że Francja nie jest krajem protestanckim... — westchnęła głęboko, wzbudzając zaciekawienie Amelii.

— Dlaczego?

— Dlatego, że gdyby była, to może poznałabym jakiegoś miłego pastora-misjonarza, który by mnie poślubił i razem wyjechalibyśmy głosić Dobrą Nowinę. To znaczy — on by ją głosił, a ja zwiedzałabym egzotyczne kraje, w których byśmy przebywali.

— Myślę, że przeczytałaś zbyt dużo romantycznych książek — stwierdził drwiąco Józek. — Najszybciej zachorowałabyś na febrę lub coś podobnego i umarłabyś.

— A medycyna? Nie pomogłaby mi?

— Kraje, o których marzysz, są tak odporne na najnowszą medycynę, jak Amelia na moje perswazje, by nie ufać wszystkim osobom — prychnął żartobliwie Halczyński, czym spowodował złość swojej żony.

— Dobrze wiesz, że nie ufam wszystkim osobom! — zawołała oskarżycielsko. — To tylko parę staruszek, poza tym wyglądały na sympatyczne...

Isabelle zaśmiała się szyderczo.

— Wyglądały na sympatyczne? Do czasu! Zrobisz coś źle — wie o tym pół miasta! Wybacz, Amelio, ale serdecznie mnie rozbawiłaś — dodała, krztusząc się wręcz od powstrzymywania śmiechu. — Józek... — zaczęła, po czym ponownie dostała ataku śmiechu. — Józek... On ma rację — powiedziała w końcu, gdy tylko odetchnęła głęboko parę razy. — Wybaczcie. Na czym skończyłam? A — już wiem! Józek ma rację. Większość przebrzydle bogatych staruszek ma podobnie wstrętną osobowość, nieważne, gdzie mieszkają czy jakie mają zamiary. Złota zasada — nie wolno im ufać.

— Przynajmniej w jednym się zgadzamy — mruknął cicho Halczyński.

— Niech wam będzie, wygraliście — burknęła niechętnie Amelia, a na jej twarzy pojawił się grymas niezadowolenia.

— Patrzcie! — krzyknęła z nagłym entuzjazmem Isabelle, pokazując palcem ogromny basen, wokół którego gromadziły się chmary dzieci. — Gdy byłam młodsza, puszczałam na tym basenie stateczki. Chodźmy tam, proszę. — Popatrzyła się na Józka błagalnym spojrzeniem i pociągnęła go delikatnie za rękaw surduta. — Tak dawno tutaj nie byłam...

— No dobrze, chodźmy — oznajmił Józek z uśmiechem i udali się oni w stronę wody. Okazało się, że drewniane łódki do puszczania można było zakupić już za parę centymów. Każdy więc puścił po jednej, śmiejąc i ochlapując się nawzajem, zupełnie jakby byli oni małymi dziećmi, a nie dorosłymi ludźmi.

***

Od ucieczki Amelii pan Chmieliński stał się dziwnie nerwowy. Wydawać by się mogło, iż zaniechał tematu córki i rzeczywiście uznał ją za nieistniejącą, jak sam głosił, jednak widać było, że wszelkie wzmianki o Amelii sprawiały mu ból.

Całe jego życie zaczęło się kręcić wokół fabryki. Praca — dom — praca to była jedyna trasa, jaką przemierzał jego powóz, codziennie o tych samych godzinach. Sporadycznie też zahaczał o dom Grety, by łożyć pieniądze na — bądź co bądź — swojego potomka. Końcem września powiła ona zdrowego synka, którego ochrzczono imieniem David. Na szczęście był on podobny do matki, w innym przypadku bowiem ludzie z pewnością zaczęliby coś podejrzewać.

Tego dnia pan Andrzej wrócił właśnie z fabryki. Gdy wszedł do domu, rozejrzał się dookoła i głęboko westchnął. Panowała tam cisza i nikt nie krzątał się pomiędzy pomieszczeniami... Atmosfera niemal jak w kościele, z tą różnicą, iż z piętra usłyszeć można było powolne dukanie Marii Anny uczącej się francuskiego.

Amelia była o wiele zdolniejsza od niej — pomyślał mężczyzna, kierując się do swego gabinetu, by tam zaspokoić naglącą potrzebę zapalenia cygara, a przy okazji — dla zdrowia — wypić szklaneczkę whiskey. — W mig chłonęła wiedzę. Tyle że uczyła się tylko tego, co uważała za niezbędne.

Z pewnym wstydem odnotował też, że nigdy nie uważała za niezbędne tego, co on mówił.

Napisał jeszcze parę niezbędnych listów, po czym udał się na posiłek, nie wiadomo dlaczego nazywanym rodzinnym, skoro niemal zarówno on, jak i pani Anna wiedzieli, że ich małżeństwo istniało wyłącznie na papierze.

Tak, jak przewidział, w jadalni panowała milcząca cisza, zaburzana jedynie chrzęstem naczyń przynoszonych przez przestraszoną służącą.

Pan Andrzej wymienił lodowate spojrzenie z żoną, po czym usiadł na swoim miejscu. Oboje mieli nadzieję, że ta farsa skończy się jak najszybciej.

— Wiesz, tatku, że dzisiaj, gdy byłam na przechadzce, jeden z pucybutów obrudził moją suknię? — zapytała zbulwersowana Eugenia.

— Tak?

— Tak! I jeszcze miał czelność zażądać zapłaty, tyle że o połowę niższej! — parsknęła drwiąco. — Pomyślałam, że skoro to z jego winy, powinien ponieść jakieś konsekwencje. Nie zapłaciłam mu więc, a gdy się upomniał o pieniądze, to jeszcze — uderzyłam go w twarz. Niech zapamięta, że pasta jest przeznaczona do butów, a nie do sukien. Mam tylko nadzieję, że moje nowe trzewiki się od tego nie zniszczą, w końcu skoro taki nieudacznik wykonuje tę pracę, może używane przez niego produkty też są trefne?

— Nic im się nie stanie.

— Ale, szczerze mówiąc, powiem ci, tatku, że trochę żałuję. Dotknęłam w końcu kogoś, kto mógł mieć wszy albo jakieś inne bakterie. W sam policzek! I tak dobrze, że miał w miarę czystą twarz, bo nosiłam wtedy te nowe rękawiczki od ciebie. Zabawne, że same te rękawiczki kosztowały więcej, niż on zarobi przez miesiąc — dodała z uśmiechem, po czym upiła łyk wody.

— W rzeczy samej, córeczko, w rzeczy samej... — mruknął nieobecnym tonem, rozglądając się po pomieszczeniu. Pani Anna, teraz podobna bardziej do kostuchy niż do niewiasty, siedziała prosto jak struna, jedząc powoli kolację i starając się nie patrzeć na męża. Maria Anna była wyraźnie zamyślona, trochę jak jej ojciec. Posiłek przed nią stał niemalże nietknięty. Co innego u Eugenii — zdawało się, że lada moment, a poprosi o dokładkę. Ostatnimi czasy bardzo szybko rosła — do tego stopnia, że krawcowe nie nadążały z szyciem i przerabianiem sukien.

— Mario, czego nauczyłaś się dzisiaj na lekcjach z madame Rosette?

— Tworzenia zdań, ojcze. Ja jednak, jako kobieta, mam dość ograniczony umysł, więc wybacz mi, jeśli nie przyswoiłam całego materiału. — Jej komentarz został zignorowany. Pan Andrzej popatrzył się tylko, mruknął coś pod nosem, i wrócił do gabinetu.

Korzystając z roztargnienia rodziców, Maria Anna chyłkiem wymknęła się z domu, zmierzając do karczmy, do której z własnej woli nigdy by nie poszła. Tam jednak mogła liczyć na względną anonimowość.

Z łatwością odszukała wśród zebranych tam ludzi burzę złotych włosów, a gdy skierował na nią to swoje łagodne spojrzenie, poczuła, że nogi jej się uginały. To specjalnie dla niej przyjechał z Berlina.

— Jesteś nareszcie — oznajmił, uśmiechając się szeroko. — Myślałem już, że nie przyjdziesz.

— Ojciec przyszedł później z pracy, przez co kolacja również była później podana. A przed nią nie udałoby mi się wymknąć. Dopiero gdy papa przyjdzie, przestają mnie kontrolować.

— Twoi rodzice nadal są skłóceni? — spytał chłopak, splatając delikatnie swoje palce z palcami Marii.

— Tak, niestety... — westchnęła Chmielińska, po czym posłała w kierunku ukochanego ciepły uśmiech. — U mnie na szczęście wszystko dobrze. Ale to tylko dlatego, że mam ciebie. Gdyby nie korespondencja i spotkania z tobą... — Nie dokończyła, gdyż spłonęła rumieńcem, co ją zbytnio onieśmieliło.

— Czego się wstydzisz? To ja, twój Henryk, nikt obcy. Wiesz chyba, że możesz mi mówić o wszystkim, prawda?

— Tak, ale... Podczas tych paru miesięcy w Berlinie bardzo się zmieniłeś. Z wyglądu oczywiście.

— To znaczy? — zaśmiał się Henryk.

— To te wąsy dodają ci powagi! Czuję się trochę tak, jakbym rozmawiała nie ze studentem, a z samym profesorem.

— Po architekturze profesorem raczej nie zostanę, aczkolwiek — kto wie? Wąsów tymczasem nie zgolę, choćbyś nawet nalegała. Ja wiem, że teraz może i prezentują się licho, ale zobaczysz za parę miesięcy, że będę wyglądał jak mąż królowej Wiktorii!

— Tak sobie wmawiaj — mruknęła pod nosem Maria Anna.

— Co mówiłaś?

— Nic... Poczekaj, zawiązałeś krzywo halsztuk — oznajmiła, sięgając do szyi ukochanego, by dokonać poprawek w jego wyglądzie. — Już lepiej.

— Dziękuję, kochana. — Henryk ucałował ją w policzek, przez co Chmielińska spłonęła rumieńcem.

— Nie przy ludziach! — syknęła — To nieprzyzwoite...

— Mam to gdzieś. Przyjechałem tutaj do ciebie, a nie do nich. Powiedz mi, Mario, kiedy będę mógł w końcu paść do nóg twoim rodzicom i prosić ich o twoją rękę? — spytał się, patrząc prosto w oczy dziewczyny. Ona zaś nerwowo przełknęła ślinę. Kochała go, lecz czy to wystarczało? Fakt, Henryk stanowił dobrą partię — majętny, z powszechnie poważanej rodziny... Ale jednak intuicja Chmielińskiej uparcie szeptała jej, że to jeszcze nie pora na zamążpójście. Na Boga! Miała zaledwie szesnaście lat! Amelia, gdy była w jej wieku, dopiero poznała pana Halczyńskiego. Teraz zaś miała zostać matką... Te trzy lata minęły jak z bicza strzelił.

— Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł — jęknęła Maria niepewnie.

— Ja wiem, że wciąż są rozgorączkowani ucieczką twojej siostry, ale to nie oznacza, że nie możesz mieć prawa do szczęścia! Mario, przyrzekam, że jako twój mąż zapewnię ci szczęście, dobre, dostatnie życie, spełnię każdą twoją zachciankę...

— Jestem jeszcze za młoda na małżeństwo — wtrąciła się Chmielińska. Stanowczy ton jej głosu zbił Henryka z pantałyku.

— Dobrze, rozumiem. Jeśli byś jednak zmieniła zdanie, powiedz.

— To moja ostateczna decyzja. Kocham cię, ale wiem, że wychodzenie za mąż w tak młodym wieku nie jest rozsądne — odparła. Wiedziała, że miała słuszność.

— Chciałbym jednak, mimo wszystko, poznać twoich rodziców. Dopóki jestem tutaj, w Poznaniu.

— Dobrze... — westchnęła Maria, wciąż sceptycznie nastawiona do tego pomysłu. — Uprzedzam jednak, że moi rodzice są... Ekhem... Specyficzni.

— To nic. Nie martw się, nic mnie nie odwiedzie od tego pomysłu — dodał cicho, unosząc lekko podbródek ukochanej. Nachylił się nieco, jakby chciał ją pocałować, jednak po chwili odsunął się, rezygnując z ów zamiaru. — Masz rację, to nie jest miejsce na czułości — odparł, wstając. — Spokojnie, zdążę cię pocałować jeszcze milion razy. — Uśmiechnął się szelmowsko, po czym mrugnął okiem, nie zważając zupełnie na Marię, która była już niemal bordowa. Bała się, że ich schadzkę widział ktoś znajomy, kto rozniósłby plotki o jej złym prowadzeniu się. 

***

W niedzielę przed obiadem służący Chmielińskich zapowiedział gościa.

— Hrabia Henryk Welensz chce się zobaczyć z państwem i... Z panienką Marią — dodał cicho, obserwując reakcje swoich pracodawców. Oni zaś patrzyli się niemrawo — to na siebie, to na Marię Annę, która z kolei wyglądała tak, jakby właśnie spłatała komuś dobry figiel.

— Mario, kto to jest? — zapytał srogim tonem pan Chmieliński, zapominając, iż sam podpisał zaproszenie na obiad, zaadresowane właśnie do Henryka.

— To... On jest... Tak — wydukała przestraszona dziewczyna. Obawiała się, że Henryk po poznaniu jej rodziny zaniecha zamiaru ożenienia się z nią. — Ojcze, zrozum, my się kochamy! — zawołała desperacko.

— Zobaczymy... — mruknął gniewnie. — Co ty możesz wiedzieć o miłości? Prosić! — krzyknął do służącego. On zaś rychło wypełnił powierzone mu zadanie.

Henryk zastał całą rodzinę Chmielińskich w saloniku, w którym to znajdowały się biblioteka i pianino. To samo pianino, na którym niegdyś grała Amelia. Z tym, że od pewnego czasu stało ono pokryte kurzem i rozstrojone, gdyż Maria Anna zdecydowanie nie posiadała talentu muzycznego, a Eugenię daleko bardziej pociągały malunki.

Na widok gościa wszyscy powstali. Pan Andrzej zmusił się nawet do uśmiechu.

— Witam pana serdecznie, panie hrabio — odparł jowialnie, podając mu dłoń do uściśnięcia. — Miło mi pana poznać.

— Mnie również. — Henryk uśmiechnął się niepewnie, oceniając zarówno pana Chmielińskiego, jak i resztę rodziny. Głowa rodziny nie zrobiła na nim pozytywnego wrażenia, w przeciwieństwie do matki i sióstr. W wizerunku pana Andrzeja Henryk czuł bowiem coś odstręczającego, jakby pogardę dla niego, chociaż bezpodstawną — Welenszowie byli przecież o wiele zamożniejsi, w dodatku z dziada pradziada, a poza tym posiadali oni tytuł hrabiowski wskazujący na pokrewieństwo z senatorem Welenszem z okresu, gdy Rzeczypospolita była jeszcze jednym państwem. — Wiele o panu słyszałem — rzucił, nie zastanawiając się nad tym, co właśnie powiedział.

— Czyżby? — spytał się pan Chmieliński zachmurzony. Henryk zauważył popełnioną przez siebie gafę i z tego powodu spuścił wzrok.

— Oczywiście same dobre rzeczy! — skłamał. Maria była z nim zawsze szczera. Poza tym, nieraz czuła się przestraszona, dało się to wyraźnie zauważyć — stawała się zamknięta w sobie i drażniły ją nawet najmniejsze czułości. Ilekroć Henryk zapytał ją o przyczynę jej stanu, niemal zawsze padała jedna odpowiedź — ojciec.

— Zapraszam pana w nasze skromne progi. Zgaduję, że przyszedł pan na zaproszenie Marii.

— Tak. Cieszę się jednak, że zaakceptowaliście państwo ów zaproszenie.

— Również jestem rad z tego powodu. Pozwoli pan, że przedstawię mu resztę rodziny: oto moja żona, Anna, a to młodsza córka — Eugenia — powiedział Chmieliński, a obie panie dygnęły elegancko, usłyszawszy swoje imię.

— Idąc tu, spodziewałem się, że zastanę grono pięknych niewiast, jednakże nie sądziłem, iż owe niewiasty posiadać będą aparycję bogiń — odparł Henryk, kłaniając się w pas, po czym ucałował każdą z dam w rękę. Na koniec zostawił przywitanie z Marią.

— Ja również mam aparycję bogini? — zażartowała, korzystając z faktu, że na moment uwaga jej rodziców zwróciła się na Eugenię, która zadała jakieś pytanie.

— Ty nie masz wyglądu bogini, ty dosłownie taką boginią jesteś. Wiedz, że nie mogę się doczekać, aż posmakuję ambrozji twoich ust — rzucił, powodując spąsowienie policzków ukochanej.

— Za chwilę zostanie podany obiad, zapraszam — odezwała się pani Chmielińska, by przerwać to smalenie cholewek. Uważała, że nie było w dobrym guście zalecać się do panny w tak śmiały, nawet nieco wulgarny, sposób, gdy tuż obok stali jej rodzice oraz, co gorsza, jej młodsza siostra, mogąca słyszeć to zgorszenie. Pomyślała, że Józek wraz z Amelią tego nie czynili, jeśli w ogóle rozmawiali ze sobą w ten sposób. Z tym, że nie było tajemnicą, iż Maria Anna znacząco różniła się charakterem od swej starszej siostry.

Pani Anna nieraz zastanawiała się, jak jej starsza córka radzi sobie w obcym mieście, jako żona i przyszła matka. Wprawdzie listy od niej kipiały naiwnym wręcz optymizmem i co drugie zdanie zapewniała o tym, że u nich było wszystko w porządku, ale pani Chmielińska z doświadczenia wiedziała, że listy traktować należy z ograniczoną dozą zaufania. Napisać bowiem można cokolwiek, niekoniecznie to, co leżało komuś na sercu. Inną sprawą była nieustająca tęsknota za Amelią, ostatnimi czasy podsycana również ciekawością z powodu oczekiwania na narodziny wnuka.

W głowie zakwitła jej pewna myśl — co, jeśli pan Chmieliński zgodziłby się na jej wyjazd do Paryża? Pojechałaby tam na przykład z Marią Anną, by i ona poznała nieco świata, a zarazem podszkoliła język. Wiedziała jednak, że wymuszenie zgody od męża będzie ciężkie, jeśli nie niemożliwe. A bez jego paszportu nie sposób było przekroczyć granice...

Na razie mam ważniejsze rzeczy na głowie — obruszyła się sama na siebie, po czym zajęła miejsce przy stole, uważnie obserwując, jak absztyfikant Marii zachowywał się względem niej. Nie mogła odmówić mu kurtuazji — przez cały ten czas zachowywał się nienagannie, zarówno w stosunku do ukochanej, jak i do reszty rodziny. Chciała, by taki stan rzeczy zachował się jak najdłużej, jednak nie miała złudzeń — młodość rządziła się swoimi prawami i nic nie mogło tego zmienić.

Podano obiad. Na stół wjechały zarówno wazy z aksamitnymi zupami, jak i półmiski z mięsem. Siostry Chmielińskie zauważyły jednak zgodnie, iż tego dnia wystawność posiłków była o wiele większa niż zazwyczaj, nawet jak na niedzielę. Zapewne było to spowodowane wizytą gościa, który poczuł się nieco onieśmielony, widząc tyle delicji na najlepszej, srebrnej zastawie pani Anny. Wprawdzie słyszał, iż Chmielińscy byli obrzydliwie bogatą rodziną, jednak nie do końca temu wierzył, zważając na to, że Maria Anna zazwyczaj nosiła się skromnie. Tego jednak popołudnia zmuszony był potwierdzić autentyczność owych plotek, gdyż nawet w jego rodzinie — wywodzącej się przecież nie tyle ze szlachty, co z magnaterii — nie jadano na srebrze. Jeśli już, to wyłącznie w wielkie święta, gdy przyjeżdżała cała rodzina.

— Słyszał pan, panie hrabio, o tym, że ludzie chcą kolejnego powstania? Szczerze mówiąc, w mojej fabryce szemrzą o tym coraz głośniej, do tego stopnia, że nawet ja się o tym dowiedziałem — odparł drwiącym tonem pan Chmieliński, który powstańców uważał raczej za ludzi obłąkanych niż patriotów, a sam patriotyzm za nieśmieszny żart.

— Owszem, proszę pana, u mnie w rodzinie zresztą też się o tym dyskutuje. Jestem z tego powodu niezmiernie rad.

— Rad?! Z jakiego powodu? Z powodu kolejnych litrów przelanej krwi? Czy może z powodu nadchodzącej porażki, kolejnej zresztą? Ha! Dobre sobie! — zaśmiał się pan Andrzej. Henryk poruszył się niespokojnie, napotkał jednak znaczące spojrzenie Marii Anny, które wyraźnie kazało mu powstrzymać się przed nierozważnymi decyzjami.

— Nikt nie powiedział, że to będzie porażka. Tym razem solidnie się przygotujemy, wyciągnęliśmy wnioski z poprzednich zrywów...

— Tak sobie wmawiaj, młodzieńcze. Wiedz, że w tym świecie wygrywa tylko ten, kto ma pieniądze. A powstańcy pieniędzy nie mają, w przeciwieństwie do państw zaborczych. Chyba nie muszę tłumaczyć, kto wygra — powstaniec z zardzewiałą kosą naprzeciwko nowocześnie uzbrojonego żołnierza pruskiego. Powstańcy to samobójcy! Nigdy nie wydałbym żadnej ze swoich córek za kogoś takiego.

— Tak się składa, że moja rodzina to powstańcy od paru pokoleń i niech pan wie, panie Chmieliński, że w pańskich słowach nie ma ni grama racji. Ja wiem, że dla niektórych dużo wygodniejsze jest nicnierobienie i ciągłe narzekanie na kraj, w którym żyją, a jednocześnie — zarabianie na uległości wobec zaborcy, ale taka postawa nie jest właściwa! Należy coś robić, działać, dopóki to możliwe! Myśli pan, że gdyby wszyscy mieli takie myślenie jak pan, wybuchnęłaby Wiosna Ludów? Czy Węgry uzyskałyby względną autonomię? Nie! Wie pan, dlaczego? Bo liczba zawsze przeraża. Nawet tak nowocześnie uzbrojeni pruscy żołnierze mają nogi jak z waty, gdy na ich tysiąc lub dwa idą dziesiątki tysięcy ludzi, chociażby byli to powstańcy z zawszonymi brodami i zardzewiałymi, tępymi kosami, skoro już pan tak uparcie trzyma się tego stereotypu. Nec Hercules contra plures mówili starożytni i to całkowita racja, zresztą... — urwał, wyczuwszy, jak Maria Anna kopnęła go mocno w nogę.

— Niech pan je, panie hrabio, bo jedzenie wystygnie — odezwała się przestraszonym tonem, widząc dwie posiniałe ze wściekłości twarze: swojego ojca i ukochanego.

— Za chwilę, panienko, muszę dokończyć myśl, którą zacząłem. Na czym skończyłem? Już wiem. A więc — zupełnie nie zgadzam się z pana racją, panie Chmieliński, ba, uważam, że żaden człowiek mówiący po polsku i znający polską kulturę nie ma prawa tak mówić, gdyż jest to po prostu sromota nie przyznawać się do własnych korzeni.

— To znaczy? — zapytała się cicho Eugenia, od początku z zaciekawieniem obserwująca dyskusję pomiędzy gościem a ojcem, za co została cicho skarcona przez matkę.

— To znaczy, że żadnemu Polakowi podobne słowa nawet by nie przeszły przez gardło. — Henryk spojrzał hardo na pana Andrzeja, który wręcz pienił się ze złości, jednak nie mógł wyrzucić gościa ze swojego domu. Co by powiedzieli ludzie, gdy ów Welensz to rozpowiedział? Nie, reputacja Chmielińskich powinna pozostać tak nieskalana, na ile to było możliwe po ucieczce Amelii.

— Panie hrabio, proszę miarkować słowa — rzucił jeno gospodarz pozornie chłodnym tonem. – Słuchają pana nie dość, że niewiasty, to jeszcze wśród nich jest dziecko. — Nie rozumiem również pana zbulwersowania. Jako człowiek służę najpierw Bogu, później — królowi. A moim królem jest Fryderyk Wilhelm IV. I żaden z nich nie każe mi wspierać powstańców.

— Bóg nawołuje do miłosierdzia.

— Jak i do pokoju. A działania powstańcze to przeciwieństwo pokoju.

— Raczę polemizować. Brak pokoju jest teraz. Możliwe, że w tym momencie ukarano jakąś osobę za używanie swojego języka ojczystego. Być może kogoś właśnie zabito za wyznawanie swoich przekonań. To nie jest pokój — to jest terror. Tak samo sytuacja wyglądała za czasów Iwana Groźnego, Robespierre'a oraz reszty jakobinów i tak zapewne będzie wyglądała w przyszłości, jeśli ludzie nie zmądrzeją. Spójrzmy na to nieco inaczej. Przyjmijmy, że Bóg nie istnieje.

— Nonsens...

— Proszę tak pomyśleć. Wierzę, iż ma pan równie bogatą wyobraźnię, co zasób słownictwa. A więc przyjmijmy, że Bóg nie istnieje. Kogo by pan wstawił w Jego miejsce na piedestale? Komu by pan służył?

— Królowi. To chyba oczywiste.

— A więc uważa pan, że jeden człowiek potrafi być nieomylny i należy się go słuchać we wszystkim, co powie?

— Tego nie powiedziałem.

— Ależ powiedział pan! Stwierdził pan, że w takim wypadku służyłby pan królowi, a sługa we wszystkim słucha swojego pana. Czy więc, gdyby król skazał pana na śmierć, uznałby pan ten wyrok bez szemrania czy też starał się ratować swoje życie?

— Widzę, iż marnuje pan swoje zdolności, studiując architekturę. Znakomicie odwraca pan kota ogonem. Czyżby na wydziale prawa nie było żadnego wolnego miejsca? — zapytał drwiąco pan Chmieliński.

— Tak się składa, że nie zamierzam zarabiać na swoich osobistych poglądach. Wróćmy jednak...

— Nie — sprzeciwił się pan Chmieliński. — Dysputa z panem, panie hrabio, była niewątpliwie — odkaszlnął delikatnie — ciekawa, jednak zmuszony jestem ją zakończyć. Należy pamiętać o tym, iż przy stole mamy również innych interlokutorów, którym również należy się uwaga. Gdyby jednak miał pan ochotę ze mną porozmawiać, zapraszam któregoś dnia do mojego gabinetu.

— Dziękuję za zaproszenie. Mam nadzieję, iż uda mi się z niego skorzystać.

Z czasem rozmowa zeszła na bardziej przyjemne tematy, takie jak jedzenie czy pogoda, jednak przez cały czas obaj panowie łypali na siebie okiem.

***

Gdy Henryk wyszedł, nie dało się nie zauważyć niezadowolenia pana Chmielińskiego. Zastanawiał się on, jakim cudem młodzieniec niemalże o połowę młodszy od niego miał pozwolenie, by móc twierdzić, co on, Andrzej, może uważać na temat patriotyzmu. Z pewnością nie był on patriotą — nie miał takich złudzeń nawet w snach. Nie uważał też jednak, iż szkodził Polakom w jakiś szczególny sposób. Ot, po prostu sobie bytował. Nic więcej.

Henryk zaś swoimi komentarzami mocno ugodził w jego miłość własną i pewność siebie.

— Mario, nie możesz więcej spotykać się z tym młodzieńcem — oznajmił roztargnionym tonem, po czym ociężałym krokiem podążył do swojego gabinetu, nie bacząc na reakcję córki. Ona zaś najpierw spojrzała nań wielkimi oczami, jakby nie rozumiała tego, co właśnie do niej powiedziano, następnie śmiertelnie zbladła, do tego stopnia, iż pani Anna z trwogi o nią chciała zawołać lekarza, i zaczęła głębiej oddychać, by na koniec wygiąć usta w podkówkę i rozpłakać się jak małe dziecko. Miała ochotę biec za ojcem i wymusić na nim zmianę decyzji. Kochała Henryka! Kochała go, mimo iż momentami traktowała go dość chłodno i nie chciała przyjąć jego oświadczyn. Wiedziała jednak, że u ojca nic nie wskóra. Zawsze była tą środkową córką, nieustannie pozostającą w cieniu dwóch pozostałych. Matka się o nią troszczyła, lecz ojciec? Choćby była martwa, nie zrobiłoby mu to większej różnicy. Ba! Być może by się nawet ucieszył, wiedząc, że zaoszczędzi na posagu dla niej.

— Matko... — wyszeptała ze łzami w oczach. Pani Chmielińska nie wiedziała, jak zareagować. Z bezsilności przytuliła Marię, gdyż chyba tylko to jej pozostało. Ona też nie mogła liczyć na posłuch u swego męża. — Dlaczego? Dlaczego?! — wykrzyczała, zawodząc żałośnie, panna Chmielińska, ukrywając twarz w dłoniach. Miała świadomość tego, jak beznadziejnie wyglądała dla osoby trzeciej — skulona wpół, z czerwonymi i spuchniętymi od płaczu oczami i z cieknącym nosem godna była tylko współczucia, jeśli nie litości. — Przecież Henryk ma pieniądze! O co chodzi? Mamo!

— Jako jeden z nielicznych miał na tyle odwagi, by obrazić twojego ojca, w dodatku na naszych oczach. Myślisz, że uszłoby mu to płazem? Twój ojciec uważa, że jest wielkim panem oraz bogaczem i nie lubi niewygodnych ludzi, którzy uświadamiają mu, jak naprawdę jest mały względem świata.

— Myślisz, że zmieni zdanie?

— Mam nadzieję, córeczko — westchnęła pani Anna i ucałowała gorące czoło Marii. — Mam nadzieję, że ten człowiek się w końcu zorientuje, że swoim zachowaniem rani wszystkich dookoła. 

Miałam publikować ten rozdział trochę później, ale zrobiłam to dzisiaj, ponieważ Guwerner ma równe dwa tysiące wyświetleń! Bardzo Wam za to dziękuję <33. Z tego też powodu postanowiłam urządzić pytania do bohaterów. Jeszcze dzisiaj pojawi się rozdział, gdzie będziecie mogli je zadać, tak że zapraszam i liczę na Waszą aktywność!

Korzystając z okazji, chciałabym Wam życzyć miłej majówki, a przynajmniej jej ostatniego dnia (mam nadzieję, że u Was pogoda jest lepsza niż u mnie), a maturzystom — powodzenia i jak najlepiej zdanej matury ^^

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro