Rozdział 27. - Wiktor przychodzi na świat

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zima we Francji była wyjątkowo lekka. Amelia z lekkim zdziwieniem przyjęła fakt, że w Paryżu na nic zdadzą się jej futra, które tak ochoczo nosiła w Poznaniu. Poza tym, nie była w stanie ich ubrać ze swoim olbrzymim już brzuchem, co tylko potwierdzało bezużyteczność owej części garderoby.

Poród mógł nastąpić w każdym momencie. Z tego też powodu, dzięki uprzejmości państwa d'Ombresée, w ich rezydencji zamieszkała również położna, gotowa powitać dziecko na świecie o każdej porze dnia i nocy.

Brzuch pani Halczyńskiej rzeczywiście był już ogromny. Józek niekiedy na wpół żartobliwie napomykał o tym, iż być może to bliźnięta, jednak takie komentarze tylko powodowały panikę Amelii. Bała się opieki na jednym dzieckiem, a co dopiero nad dwoma... To przecież niewykonalne! Na nic zdawały się tutaj tłumaczenia madame d'Ombresée i Isabelle, że dzieciątko będzie miało niańkę. Amelia nie chciała niańki. Nie chciała, by ktoś obcy, kto nie znał jej synka tak dobrze jak ona, miał się nim opiekować. Co, jeśli by mu coś zrobiła? Co, jeśli — nie daj Boże — by go skrzywdziła? Halczyńska nie mogła dopuścić do takiego stanu rzeczy.

Tak więc o żadnej niańce nie było mowy. To samo tyczyło się mamek.

— Przecież ty nie jesteś krową mleczną, żebyś karmiła piersią! Teraz twierdzisz, że nie chcesz, ale zobaczysz, co powiesz za parę lat, gdy będziesz mieć dwójkę lub trójkę dzieci i piersi obwisłe tak, iż nawet Józkowi się nie będą podobać — fuknęła któregoś dnia ciotka Adelajda, gdy Amelia oświadczyła, iż nie chce mamki dla Wiktora.

— Mnie akurat proszę w to nie mieszać. Dla mnie Amelia jest zawsze piękna — odparł przechodzący obok Józek, na co sama zainteresowana zachichotała. — Nie śmiej się, moja duszko, bo tak w istocie jest — dodał i ucałował siedzącą na krześle żonę w czoło.

— Mam ochotę na łyżeczkę miodu. Józek, przynieś mi miód. Na pewno w zapasach ostał się choć jeden słoik. Proszę... — odparła pani Halczyńska z błagalną miną. Józef chciał wprawdzie wykonać polecenie, lecz miodu nie było. Wrócił więc z pustymi rękami, ale także z nowiną, iż posłał służącą, by rozejrzała się za tym słodkim przysmakiem na mieście. — Kiedy w końcu urodzę? — zapytała zniecierpliwiona Amelia po tym, gdy to oznajmił. — Bolą mnie nogi.

— To normalne, że bolą i puchną, skoro jesteś przy nadziei — stwierdził Halczyński ze spokojem, jednak jego wypowiedź została skomentowana jeno cierpiętniczym westchnięciem żony. 

Chwilę później, po ciągłych narzekaniach przyszłej matki, Isabelle wpadła na pomysł, by pójść po kapustę, z której to zrobiłoby się okłady na spuchnięte nogi. Kapusta na szczęście leżała w piwnicy, tak więc całą kolejną godzinę owa trójka oraz kilku służących zaabsorbowana była chęcią przyniesienia pani Halczyńskiej choć chwili ulgi, wykonując i nadzorując pomysł mademoiselle d'Ombresée.

***

W końcu jednak nadszedł ten wyczekiwany przez wszystkich dzień. Szóstego grudnia, około drugiej w nocy, Amelii odeszły wody. Józek natychmiast postawił na nogi cały dom. Państwo d'Ombresée, Isabelle, położna i on — wszyscy oni tłoczyli się w maleńkiej sypialni pani Halczyńskiej, czekając, aż zaczną się skurcze.

— Józinku, kochanie, chyba powinniśmy wezwać doktora — zawyrokowała ciotka Adelajda.

— Odbierałem już poród.

— Wiem, ale to było co innego. Spójrz na siebie — jesteś tak przejęty, że aż cały drżysz, nie wiem, czy ze szczęścia, czy ze zdenerwowania. Gdyby przyszło co do czego, nie utrzymałbyś nawet skalpela.

— Kobiet rodzących się nie tnie. Wtedy zazwyczaj umierają.

— A jeśli to miałoby uratować życie dziecku? Wybrałbyś życie Amelii czy potomka? — Pełne bólu spojrzenie zastąpiło madame d'Ombresée wszelkie możliwe odpowiedzi. A właściwie jedną odpowiedź: Amelii.

Parę godzin później poród wciąż trwał. Wszyscy, nawet sprowadzony lekarz, który nawykły był do długiej pracy przy pacjencie, opadali z sił. Tak naprawdę, jeden tylko Józek wiernie trwał na swoim stanowisku, siedząc tuż przed sypialnią, gdyż do samego pomieszczenia nie chciano go wpuścić. A tak bardzo pragnął potrzymać Amelię za jej drobną dłoń, przecierać czoło szmatką, ulżyć jej choć odrobinę w tym cierpieniu! Tymczasem każdy jej krzyk przyprawiał go o natychmiastowe zatrzymanie serca.

Czy gdyby umarła, świat nadal by się kręcił? Pewnie tak, ale dla innych. Dla niego zatrzymałby się w miejscu, dokładnie w chwili, w której dusza jego ukochanej ulatywałaby do góry. Przecież bez niej by nie przeżył! Niby jakim cudem, skoro jego serce znajdowało się w niej? Czyż nie oddawał go jej, gdy przysięgali sobie miłość?

Amelia krzyknęła. Głośniej niż zwykle. Halczyński poderwał się od razu na równe nogi, zaciskając pięść na oparciu krzesła do tego stopnia, iż jego knykcie pobielały. Cisza. Serce Józka podeszło mu do gardła. Czyżby coś poszło nie tak? Czy dziecku coś się stało, skoro nadal go nie ma na świecie? A co z Amelią?

Dlaczego nikt nie wyszedł z tego przeklętego pokoju i nie powiedział mu, że stracił wszystko?! Czyżby byli aż tak wielkimi tchórzami?

Nagle usłyszał płacz. Z początku cichutki, jakby kwilenie, a już sekundę później dziecko po raz pierwszy odetchnęło pełnymi piersiami, tak, iż jego głośny płacz rozchodził się po całym domu. W kącikach oczu Halczyńskiego pojawiły się łzy. Został ojcem. Miał dziecko. Byt rosnący pod sercem Amelii stał się rzeczywistością, mógł go w końcu zobaczyć, wziąć w ramiona, ucałować... Był ojcem.

Drzwi do pokoju otworzyły się i stanęła w nich wyraźnie zmęczona położna, zapraszając Józka do środka.

— Ma pan syna — powiedziała. — Pięknego, dużego syna. — Mówiła coś jeszcze, lecz Józek nie dosłyszał. Zobaczył bowiem białe zawiniątko w rękach lekarza z wystającą z niego czerwoną główką o pomarszczonym czółku i policzkach. Jego synek. Nie zwracał na niego uwagi, ciągle płacząc. Józek chciał mu jakoś pomóc, ale nie wiedział, jak. Gdy jednak wziął go w ramiona i przycisnął do swojej piersi, poczuł, że to nieważne. Kiedyś się tego nauczy.

— Ciii... — wyszeptał, kołysząc go spokojnie. — Cichutko, maleńki. Wszystko dobrze. Inaczej niż w brzuszku, prawda? — zaśmiał się. Chłopiec uspokoił się, otwierając pomarszczone ślepka i z zaciekawieniem popatrzył się na ojca. Miał jeszcze niebieskie oczy, jak wszystkie nowonarodzone dzieci, lecz za niedługo miało się to zmienić. — Patrz, kochanie, tam jest mama — oznajmił cicho, obracając się w kierunku oddychającej głęboko i miarowo Amelii. — Co z nią, doktorze? — spytał już poważnym tonem, nie ustając w kołysaniu syna.

— Wszystko dobrze, oprócz tego, iż jest bardzo zmęczona. Sam pan widzi, jak twardo śpi. Zuch niewiasta. Bardzo dobrze sobie poradziła, zwłaszcza, iż w pewnym momencie mieliśmy problemy.

— To znaczy? — zaniepokoił się Józef i nagle przestał kołysać synka. Dziecko, które wyczuło zmianę nastroju ojca, natychmiastowo zaczęło kwilić. On jednak pozostawał na to niewzruszony, dopóki nie uzyskał odpowiedzi.

— Pańska żona ma dość wąskie biodra. Wraz z siostrą obawialiśmy się, czy dziecko da radę przejść przez kanał rodny. Słyszałem, iż studiuje pan medycynę. Powinien pan wiedzieć, co to znaczy. — Wiedział. Amelia nie została stworzona do rodzenia dzieci. Na całe szczęście, tym razem się udało, lecz kolejny poród mógł być dla niej wyrokiem śmierci.

W tym momencie Halczyński zdecydował, iż nie chce mieć więcej dzieci. Jeden syn mu wystarczał. Miał dziedzica. To najważniejsze. Nie chciał narażać Amelii na niepotrzebne ryzyko. Po co kusić los? Jedyne, czego należało pilnować, to dnia, w którym by się kochali. Nie zawsze bowiem zbliżenie oznaczało ciążę.

— Nie płacz, synku — wyszeptał doń Józek, patrząc z przejęciem na główkę dziecka, która pokryta była ciemnym meszkiem. — Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Nie pozwolę, byś został sierotą... Wiktorze. Mama postanowiła, że tak będziesz miał na imię, jeśli okażesz się chłopcem. I jesteś chłopcem. Wiktor... Wiktor Halczyński. Wiesz, że tak miał na imię twój prapradziadek? Tyle, że miał inne nazwisko. Wiktor Potocki. Moja mama, a twoja świętej pamięci babcia mi opowiadała, że był sędzią. Karał ludzi. Ja zdecydowanie bardziej wolę ich ciąć. A ty co będziesz wolał w przyszłości? Hm? Jak myślisz? Jestem pewien, że zostaniesz kimś wielkim. Ludzie, gdy usłyszą nazwisko Halczyński, wcale nie pomyślą o mnie jako pierwszym, no, chyba że moi pacjenci, a o tobie. Co ty na to, Wiktorze? Podoba ci się to?

Wiktor poruszył się niespokojnie, jak gdyby odpowiadał na pytanie ojca. Józek zauważył, iż lekarz i położna wyszli z pokoju w międzyczasie. Zostali w trójkę. On, Wiktorek i śpiąca Amelia. Musiała rzeczywiście twardo spać, gdyż w pewnym momencie zaczęła nawet lekko pochrapywać.

***

Obudziła się przeszło godzinę później. Kiedy uświadomiła sobie, że było już po porodzie, poczuła paniczny strach związany z tym, iż jej pierworodny nie znajdował się w zasięgu wzroku. Raptownie poderwała się z łóżka, lecz ból brzucha tak jej dokuczał, że nie była w stanie zrobić ani kroku.

— Józek! — zawołała donośnie, kuląc się na łóżku. Ból był nieznośny. Zupełnie jakby podbrzusze paliło ją żywym ogniem. Załkała cicho. Nie tak wyobrażała sobie pierwsze chwile macierzyństwa. Po porodzie miała przytulać swoje maleństwo, nakarmić je, a nie spać. Dobre matki tak nie robiły.

Zapewne wszyscy teraz obgadują mnie i śmieją się ze mnie — pomyślała, patrząc za okno. — Mówią: "Och, ta Amelia jest zabawna. Usnęła, nie zobaczywszy własnego dziecka". Na pewno tak mówią. Zapewne Wiktor jest już karmiony przez mamkę, wbrew mojej woli, a Józek z ciotką Adelajdą debatują nad tym, kto zostanie jego nianią, bo ja się nie nadaję do wychowania dzieci. Być może Józek wybierze jakąś ładniejszą, nieskalaną jeszcze ciążą dziewczynę, na którą by mógł przelać należną mi miłość. Z pewnością ma świadomość tego, iż po ciąży nie wygląda się ładnie. Dlaczego on nie przychodzi?! — rozmyślała gniewnie. Chciała być jak ten ptak za oknem — wolna i niczym nieskrępowana. A tymczasem skrępowana była na wszystkie możliwe sposoby i nie potrafiła się nawet podnieść z łóżka. Jakim cudem mogła liczyć na wolność? Dla człowieka był to stan nienaturalny, bowiem każdy z nas urodził się na uwięzi i w stanie dzikim nie przetrwałby ani miesiąca.

Józek tymczasem nie przychodził. Pozostawała sama, z ciężką pierzyną, która zdawała się przygniatać jej i tak zbyt grube nogi, oraz ze zdobionym żyrandolem nad jej głową trawioną chyba przez gorączkę; miała bowiem wrażenie, iż pewnego momentu temperatura jej czoła porównywalna była do ogni piekielnych, lecz równie dobrze mogło jej się to tylko wydawać.

— Józek! — zawołała ponownie ze złością. Dlaczego nikt jej tutaj nie słuchał? W Poznaniu już za pierwszym jej zawołaniem przybiegłby tabun służących i jeszcze jej siostry. Tutaj zaś była lekceważona, mimo iż miała powody, by zostać obdarzona uwagą. Jakby nie patrzeć, dopiero co urodziła dziecko, więc — jej zdaniem — zainteresowanie wokół niej powinno być porównywalne, jeśli nie większe, do zainteresowania okazywanemu małemu Wiktorowi.

— Jestem już — wydyszał Halczyński, który wyglądał tak, jakby właśnie ukończył maraton. — Jak się czujesz? — zapytał czułym tonem, całując ją w czoło. To sprawiło, iż na moment zapomniała o swoich wyrzutach i uśmiechnęła się, pełna radości.

— Dobrze. Gdzie jest dziecko?

— Z ciocią. — A więc się nie za bardzo pomyliła. — Kochana, mamy syna. Syna! Nasz mały Wiktorek przyszedł na świat! — wykrzyknął z podnieceniem Józef, uśmiechając się szeroko.

— A nie mówiłam? — spytała się cynicznie pani Halczyńska, po czym spróbowała choć odrobinę się podnieść. Podparła się w łokciach i usiadła. — Przynieś mi go.

— Doktor mówił, że poród cię wymęczył. Pewnie jesteś jeszcze słaba...

— Przynieś mi go — powtórzyła władczym tonem. Nie rozumiała, dlaczego mąż nie chciał, by zobaczyła syna. Była przecież matką Wiktora, najważniejszą osobą w jego życiu!

— Kochanie... Jesteś dość niespokojna. To może mieć zły wpływ na dziecko.

— Gdzie jest moje dziecko?!

— Dostaniesz je. Nie zachowuj się niepoważnie, Amelio. Ciotka Adelajda się nim opiekuje. Ona ma w tym doświadczenie.

— Może mieć doświadczenie w opiece nad Isabelle, ale nie nad Wiktorem — burknęła zdenerwowana Halczyńska. – Przynieś mi moje dziecko. Mam prawo je zobaczyć. Dlaczego tak się zachowujesz?

— Jak?

— Jak... jak idiota! — zawołała ze złością. — Zabraniasz mi zobaczenia się z własnym synem.

— Wcale ci nie zabraniam! Po prostu ciotka uznała, że dopóki nie odpoczniesz, tak będzie lepiej — i dla ciebie, i dla dziecka. I nie nazywaj mnie, proszę, idiotą.

— Jeśli twoja ciotka będzie się tak zachowywać, chcę się wyprowadzić. Nikt nie będzie mi mówił, co jest dobre dla mojego dziecka. A teraz przynieś Wiktora.

— Dobrze — westchnął Józek. Zastanawiał się, czy to było możliwe. Czy naprawdę doszło już do tego, że przedkładał zdanie innych nad swój zdrowy rozsądek? Przecież to oczywiste, iż dziecko powinno być przy matce. Ale ciotka Adelajda zdawała się wiedzieć, co jest dobre. — Chodź do taty, malutki. — Uśmiechnął się w kierunku syna, biorąc go na ręce.

— Podłóż dłoń pod główkę! — zawołała z przestrachem madame d'Ombresée. – Gdzie go zabierasz? Za chwilę przyjdzie mamka, by go nakarmić.

— Ale Amelia wyraźnie powiedziała, że nie życzy sobie żadnych mamek — rzucił nieco skonfundowany Halczyński.

— Twoja żona całkiem postradała głowę. Przecież każdy wie, że brzemienna niewiasta nie myśli logicznie. Mogło jej się to odwidzieć. No już — połóż dziecko do kołyski, możesz go potrzymać za rękę. Myśleliście już nad imieniem? Osobiście, dałabym mu na imię Jan. Jest ładne, a przy okazji ma potężnego patrona w niebie oraz występuje chyba we wszystkich językach, co sprawdza się w takiej rodzinie, jak wasza.

— Myśleliśmy nad Wiktorem — odparł Józef, niemal zgrzytając zębami. On również dostrzegł, że ciotka próbowała się mieszać we wszystkie aspekty życia jego i Amelii. — I proszę cię, nie posądzaj mojej żony o bezmyślność. Skoro stwierdziła, że nie potrzebuje ani mamki, ani niańki, taka jest jej decyzja i należy ją uszanować, niezależnie od tego, czy jest słuszna, czy nie. — Słowa siostrzeńca mocno zdziwiły kobietę. Już dawno bowiem nikt jej się nie sprzeciwił tak wyraźnie — Isabelle ciągle przytakiwała jej we wszystkim, byle mieć tylko spokój, Pierre rzadko kiedy bywał w domu, a kiedy już nim był, nie interesował się tym, co do niego mówiła, służba zaś tylko czekała na przydzielenie im zadań.

Będą jeszcze płakać — stwierdziła rozgoryczona, wodząc wzrokiem za oddalającą się sylwetką Józka. — Jestem pewna, że za niedługo zapragną pomocy, gdy tylko znudzi się im to całe życie po swojemu.

Wiktor tymczasem zdążył wtulić się w ciepłą pierś mamy, której złość przeszła jak ręką odjął, gdy tylko go zobaczyła.

— Jaki on śliczny! – zawołała zachwycona, z nabożeństwem przyglądając się poszczególnym częściom ciała syna. — Widziałeś, jakie on ma małe stópki? A paznokcie? Widziałeś, żeby ktoś miał takie uroczo małe paznokietki? — zapytała z ożywieniem. — Ty, Wiktorku, ty! Mój maleńki synalek, mój skarbulek... — zaczęła wymieniać, całując rączki Wiktora. On zaś machał nimi żywo, aż w którymś momencie uderzył Amelię w twarz. — Ale nie bij mamy, kochanie! Nie wolno! — zaśmiała się, ucałowawszy ponownie pulchne paluszki. — Mój kochany... Czy on nie jest cudowny?

— Jest, oczywiście, że jest — przytaknął roztargnionym tonem Józek. Zastanawiał się bowiem nad tym, czy dałoby się pogodzić poglądy Amelii i ciotki Adelajdy na temat wychowania Wiktora. Która z nich miała rację? Z jednej strony obecność mamki i nianiek dałyby mnóstwo czasu wolnego Amelii, która mogłaby go spożytkować w inny sposób, na przykład czytając, z drugiej jednak — Halczyński zdawał sobie sprawę z tego, jak ważna była więź pomiędzy matką a dzieckiem i że karmienie piersią z pewnością by ją pogłębiło. A co, jeśli ciotka miała rację? W końcu Amelia nie posiadała żadnego doświadczenia, mogła nie wiedzieć, jakie wyjście było najlepsze. 

Ale to Amelii przysięgałem wierność przed ołtarzem i tym samym obdarzyłem ją wiecznym zaufaniem — pomyślał, kończąc tym samym swoje przemyślenia. Decyzja była podjęta. Musiał zaufać Amelii. Nawet jeśli poruszała się prawie po omacku, to ona była matką Wiktora.














Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro