Rozdział 8. - Wielki bal

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Coroczny bal u Wachnerów był bardzo uroczystym wydarzeniem. Państwo Wachnerowie, którzy szczycili się tym, że byli podobno spokrewnieni z samym Fryderykiem Wilhelmem IV — poprzez ciotkę kuzyna jakiegoś innego kuzyna matki pani Wachnerowej — spraszali na niego wyłącznie elitę. Jeśli dotarło do kogoś zaproszenie na bal, było to równoznaczne z włączeniem tej osoby do śmietanki towarzyskiej Poznania i okolic.

Nietrudno więc było wyobrazić sobie radość pani Chmielińskiej, gdy wraz z pocztą dotarła do niej biała koperta, a w niej — karteczka, która pozwalała uczestniczyć jej i jej rodzinie w tym fantastycznym przyjęciu.

Wprawdzie pani Wachnerowa była niegdyś serdeczną znajomą pani Chmielińskiej, jeszcze za czasów, gdy mieszkały w sąsiednich domach przy jednej z poznańskich ulic, lecz z upływem lat organizatorka słynnych bali, zatraciwszy się w życiu towarzyskim jako pani domu i małżonka pana Wachnera, zapomniała — w przeciwieństwie do tej drugiej — o swojej przyjaciółce.

Tego wieczora było zadziwiająco ciepło jak na październik. Państwo Chmielińscy, Amelia i Józef siedzieli właśnie w powozie zaprzężonym w czwórkę gniadoszy, który sunął po kamienistym trakcie wiodącym do rezydencji państwa Wachnerów. Stukot końskich kopyt był tak głośny, że uniemożliwiał swobodną rozmowę. Zresztą, atmosfera była tak napięta, że nawet gdyby panowała kompletna cisza, to nikt nie prowadziłby konwersacji. Pan Andrzej Chmieliński był nadal nieukontentowany tym, że uległ żonie i pozwolił iść Amelii na bal z panem Halczyńskim w charakterze osoby towarzyszącej; upust temu uczuciu dawał w postaci patrzenia się z góry i rządzeniu się względem guwernera swej córki; pani Chmielińska przyglądała się temu zaś z milczącą aprobatą bądź naganą. O czym myślała, obserwując poczynania męża, zachowywała dla siebie, gdyż ani jedna zmarszczka na jej czole nie świadczyła o zajmowanym przez nią stanowisku.

Amelia starała się udawać znudzoną, co wyszłoby jej doskonale, gdyby nie zerkała co chwilę na siedzącego naprzeciw Józka. Na szczęście, nikt się nie zorientował. Józek również niczego nie zauważył, gdyż patrzył się na widoki za oknem, które zdawały mu się bardzo podobne do tych, które widywał w drodze z Poznania do domu — okoliczni chłopi uprawiali ziemię, drzewa rosły spokojnie przy trakcie, a niekiedy pojawiali się także pasterze wypasający stada krów albo owiec. W przeciwieństwie do innych, był zaciekawiony otaczającym go krajobrazem.

Do rezydencji Wachnerów dotarli około siódmej; Józef wręcz oniemiał z wrażenia na widok budynku, w którym miał spędzić najbliższe godziny: ogromny dwór w stylu klasycystycznym w najmniejszym stopniu nie przypominał dworku w Szarzynach, który — nawet w czasach świetności — wyglądał przy nim niczym brzydkie kaczątko przy łabędziu.

Halczyński z zadowoleniem pomyślał o tym, że z pewnością będzie miał o czym rozmawiać z Konstantym czy z matką, kiedy ta wróci do domu. 

O ile zechce wrócić — dodał w myślach. Postanowił jednak nie zaprzątać sobie głowy niemiłymi myślami, które mogłyby popsuć mu humor.

Gdy lokaj w liberii wpuścił ich do środka — musieli oczywiście pokazać zaproszenie — zmrużył oczy, gdyż oślepiło go światło odbijające się od kryształowego żyrandola wiszącego na środku sufitu. Mimo iż znajdowali się dopiero w hallu, już on sam był urządzony z przepychem, lecz zarazem — ze smakiem. Nie wspominając o tym, że swoją wielkością przyćmiewał znacznie większość pokoi w Szarzynach.

Kolejny epizod zachwytu dosięgnął tym razem Amelię, gdy weszła wraz z innymi do sali balowej. Mimo że bywała już na balach, nieraz nawet na niemalże tak wytwornych, jak ten, to nigdy nie widziała na nich czegoś, co chociaż w połowie umywałoby się do przyjęcia u państwa Wachnerów. Z niewysokich schodków (z jakiegoś ciemnego drewna, najprawdopodobniej z hebanu) prowadzących wprost na salę balową miała doskonały widok na otoczenie; lokaje krzątali się po parkiecie, zapytując — pełnoletnich, oczywiście — gości, czy nie zechcieliby jakiegoś trunku; służące podawały dania na stoły, uchylając klosze i odsuwając się, by para z gorącej potrawy nie poparzyła ich spracowanych lic. W rogu sali, na podwyższeniu, stała orkiestra — kontrabasista, dwójka skrzypków, trzech flecistów, klarnecista i wiolonczelista, która grała pod wodzą siwiuteńkiego dyrygenta. A pośród tego ludzie, wirujący na parkiecie w rytm muzyki.

Serce i żołądek dziewczyny ścisnęły się, gdy zobaczyła ona tyle dziewcząt piękniejszych od niej, z którymi mógłby zatańczyć Józek. Lub, co gorsza, jedna z takich panien mogłaby, nie wiedząc o ubogim pochodzeniu Halczyńskiego, podejść do niego i niecnie go uwieść. Chociaż nie... Serce podpowiadało Amelii, że Józef nie byłby zdolny do spędzenia nocy z jakąś niewiastą. Był zdecydowanie porządnym człowiekiem, któremu taki czyn nie przeszedłby nawet przez myśl. Poza tym, wiedział na pewno, że taki przelotny romans mógł skutkować małżeństwem, a nawet — rodzicielstwem.

Uspokoiwszy w ten sposób swoje myśli, Amelia z pogodnym uśmiechem zeszła po schodkach na dół.

Józef również się martwił, tyle że nie tymi sprawami, które zaprzątały głowę Amelii. Szczerze mówiąc, był przerażony. Wprawdzie bywał już na balach, lecz nie takiego kalibru. I zmiana ta bynajmniej go nie zachwycała; zazwyczaj unikał dużych przyjęć, lecz na to przyszedł na prośbę Amelii.

Odszukał wzrokiem sprawczynię swojego nieszczęścia, po czym — po nawiązaniu z nią kontaktu wzrokowego — uśmiechnął się przyjaźnie. Musiał przyznać, że w swojej zielonej sukni Amelia prezentowała się znakomicie. Niemal niczym niewtrącająca się w męskie sprawy panna z dobrego domu, a nie — dziewczyna, która najchętniej porwałaby miecz i wywołała powstanie; godna następczyni Emilii Plater. Józef, patrząc na nią, często dochodził do wniosku, że lepiej byłoby dla niej, gdyby urodziła się chłopakiem. Mogłaby wtedy zdziałać dużo więcej, no i nie miałaby nad sobą presji ze strony rodziców w kwestii rychłego zamążpójścia.

***  

Rozebrzmiała wesoła muzyka i ludzie zaczęli ustawiać się do kadryla. Taniec ten, mimo iż nieco mniej popularny niż za czasów Napoleona, nadal był bardzo lubiany.

Po rozpoczęciu się tańca, Józek musiał przyznać, że Amelia była świetną tancerką. Już miał to odrzec na głos, gdy do dziewczyny podszedł jakiś blondwłosy oficer, który z szelmowskim uśmiechem powiedział: „Odbijamy". W ułamku sekundy rudowłosa Amelia została podmieniona na nieco mniej urodziwą, ale również ładną, wysmukłą brunetkę o porcelanowej skórze, niebieskich jak lazur oczach i niezwykle prowokującym uśmiechu. 

Chwilę później i ona została zastąpiona przez wytworną, pulchną damę, która z powodzeniem mogłaby być babcią Józefa. Chłopak stwierdził, patrząc na wyraz jej twarzy, że nie zdziwiłby się, gdyby miała nawet taki sam charakter jak zmarła przed ośmiu laty babcia Halczyńska — zazwyczaj oschła i surowa w stosunku do wnuków.

Po kadrylu oraz paru innych tańcach Józek dołączył do siedzącej przy stole Amelii; miał bowiem zostać podany posiłek. W istocie — niedługo po tym, jak wszyscy goście zasiedli na swoich miejscach, przybyły służące, które tego dnia pracowały jako kelnerki.

— Słyszałem, panie Chmieliński, że ma pan zamiar uruchomić nową fabrykę — spytał któryś z gości, na co Andrzej Chmieliński, do którego zapytanie to było skierowane, napuszył się niczym paw i pokiwał twierdząco głową.

— Zgadza się — przytaknął z dumnym uśmieszkiem. — I to w Hanowerze. A to wszystko dzięki mojemu przyszłemu zięciowi — dodał, zadowolony z tego, że ktoś o nim pamiętał. Niemal wszystkie spojrzenia zwróciły się w kierunku Amelii, która — mimo zaróżowionych policzków — starała się nie zwracać na to uwagi.

Po chwili ktoś powstał.

— Zdrowie przyszłej pani von Heglien! — zawołał mężczyzna, unosząc kielich z czerwonym winem w stronę panny Chmielińskiej, a ta skinęła delikatnie głową, z równie subtelnym uśmiechem na ustach.

Gdyby ktoś w tym momencie chciał odszukać na tej sali zawstydzonego człowieka, nie znalazłby wdzięczniejszego przykładu niż Amelia. Dziewczyna czuła, jak policzki płoną jej od zewnątrz. Mimo iż tego nie okazywała, poziom jej zażenowania całą tą sytuacją był większy niż Mont Blanc, który drapał swym czubkiem chmury.

— Rozumiem, że przeprowadza się pan do Hanoweru? — zagadnął ktoś inny, na co pan Chmieliński pokręcił głową.

— Nie, wyślę tam zarządcę — odrzekł, lecz nie pozwolono mu rozwinąć wypowiedzi, gdyż jeden z muzyków, pragnąc się popisać, zasiadł do fortepianu, i zaczął grać "Sonatę Księżycową" Beethovena. Powolne adagio rozległo się po sali. Nuty symfonii, zagrane wprawną ręką — choć nie tak sprawnie, jak wykonałby to Beethoven  — popłynęły, odwracając skutecznie uwagę gości od wszelkich dyskusji.

Amelia również wpatrywała się w grającego jak zaczarowana, chociaż kątem oka obserwowała zachowanie Józka. On zaś siedział spokojnie, wsłuchując się w muzykę. Po chwili adagio przeszło w szybsze i beztroskie allegretto. Ta część przypominała Józkowi ubiegłoroczne wakacje, w czasie których do Szarzyn przyjechała ciotka Adelajda z mężem i córką. Siostra jego matki zdawała się tryskać wiecznym optymizmem, wesoła niczym niezamężna pannica. Zawsze widziała świat jako ten namalowany jasnymi barwami i praktycznie nie posiadała ciemnych farb w swojej palecie.

— Amelia! — zawołał ktoś z tłumu i panna Chmielińska odwróciła się gwałtownie. Początkowo nie rozpoznała dziewczyny, która do niej podeszła, jednak z każdą minutą przypominała sobie coraz to nowsze wspomnienia z nią związane: i te dobre, i te nie najlepsze.

— Weronika! — przywitała się zaskoczona rudowłosa, zasłaniając dłonią usta, które po zobaczeniu dawnej przyjaciółki ułożyły się w literkę „o". — To naprawdę ty? — zapytała się Chmielińska, która prędzej spodziewała się zobaczyć na tym przyjęciu cesarza Prus niż swoją niegdysiejszą przyjaciółkę. — Nie wierzę! — zaśmiała się perliście, po czym podeszła do dziewczyny.

To jednak musiała być Weronika — ta sama blondynka z niebieskimi jak letnie niebo oczami i równie pogodnym uśmiechem.

— Nie wierzę, że to Weronika Kierszewska. Gdzie się podziały twoje płowe warkocze? — spytała Amelia, patrząc się z podziwem na swą towarzyszkę zabaw z dzieciństwa.

— Już dawno nie noszę warkoczy — odparła z uśmiechem, równie szerokim co kiedyś, Weronika. — I już nie Kierszewska. Kilka miesięcy temu wyszłam za mąż za Huberta Wrońskiego...

— Za tego, w którym się kochałaś? - przerwała jej Amelia, zapobiegając dalszemu monologowi dziewczyny. Panna Chmielińska wewnątrz aż drżała z podekscytowania. Nie mogła się doczekać, aż przyjaciółka opowie jej o wszystkim, co działo się w jej życiu po wyjeździe do Wiednia i jak, do licha, udało jej się porozmawiać z Hubertem, do którego bała się chociażby podejść. Jedno krótkie zdanie rozpaliło w jestestwie Amelii płomień ciekawości, szerzej znany pod nazwą wścibstwa. Nie obchodziło ją, że w tym momencie jej uwagi mogły zostać odebrane jako niegrzeczne.

Weronika się nie obrazi — stwierdziła w duchu Chmielińska. — Zna mnie od małego — pomyślała i już miała otworzyć usta, by zapytać się o to, jakim cudem Hubert Wroński został jej mężem, kiedy wodzirej ogłosił, że za niedługo zacznie się kotylion.

Ta wiadomość podziałała na wścibstwo Amelii niczym woda; zgasiła je doszczętnie i nie pozwoliła, by rozpaliło się na nowo. Zaczęto rozdawać kolorowe wstążki i to w zupełności absorbowało uwagę zarówno panny, jak i młodej mężatki, która na dobrą sprawę nie wyrosła jeszcze z zachowania godnego niezamężnych dziewcząt.

— Wzięłam ci wstążkę. Mam nadzieję, że się nie pogniewasz — dodała szybko Weronika, wiedząc, że niektóre dziewczęta srodze by się rozgniewały, gdyby ktoś wybrał wstążkę za nie. Amelia jednak taka nie była, o czym pani Wrońska, przez długi czas pozbawiona kontaktu z nią, nie wiedziała.

— Oczywiście, że nie — odparła Amelia takim tonem, jakby to było oczywiste i lekko nadęła policzki, co — wraz z jej bladą cerą, gęstymi włosami i ciemnymi wachlarzami rzęs — upodobniło ją nieco do jednej z tych porcelanowych lalek, którymi w dzieciństwie bawiła się i ona, i Maria Anna, a teraz — także Eugenia. — Dlaczego miałabym to zrobić?

Weronika popatrzyła się ze zmieszaniem na smukłą sylwetkę przyjaciółki. Musiała przyznać, że mimo siedemnastu lat, Amelia nie nabrała w pełni kształtów godnych kobiety. Nadrabiała jednak te braki urodą, a zwłaszcza — pięknymi, kasztanowymi włosami, które niegdyś stanowiły przedmiot zazdrości innych dziewczynek. Niewątpliwie było tak i teraz.

— Wiele dziewcząt wiesz... Chce szachrować — powiedziała, spuszczając wzrok. — Znaczy, ty pewnie taka nie jesteś, ale...

Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym zagrać nieczysto i zatańczyć z Józkiem — pomyślała. — Co z tego, skoro nawet nie wiem, jaki ma kolor wstążki? — dodała w myślach, po czym oglądnęła się dyskretnie za siebie. Józka, który do niedawna siedział przy stole, nie było w ogóle widać. Zupełnie wymieszał się z tłumem. Amelia poczuła, jakby do jej serca wlał ktoś miarkę dziegciu. Tak bardzo liczyła na to, że będzie jej towarzyszył przez cały bal! On tymczasem nie dość, że zdążył już się ulotnić, to jeszcze zamienił z nią zaledwie parę słów. W jej mniemaniu było to niedopuszczalne.

— Ja chyba wezmę zieloną... Albo nie, niebieską. Ty masz zieloną — odrzekła Weronika, nieświadoma bitwy między rozgoryczeniem a nadzieją, która toczyła się w duszy wyjątkowo ponurej Amelii. W chwili, gdy wypowiedziała te słowa, dziewczyna jakby wyrwała się z transu, bo zachichotała, przyjmując szmaragdową wstążeczkę, by potem upiąć ją obok broszki na piersi.

— Myślisz, że twój mąż pozwoli ci na tańczenie z jakimś obcym mężczyzną? — zapytała Chmielińska, drocząc się z przyjaciółką. Ta jednak roześmiała się perlistym śmiechem.

— Mój mąż wie, że go kocham. Poza tym, zobacz, jaki ma kolor wstążki — odparła wesoło Weronika, wskazując podbródkiem Huberta. Rzeczywiście, wstążka przytwierdzona do klapy surduta pana Wrońskiego mieniła się, mimo pewnej odległości, błękitem, zwłaszcza wtedy, gdy padały na nią smugi światła rozproszonego przez kryształy z żyrandola.

Józef tymczasem przebywał na drugim krańcu sali. Rozmawiał właśnie z przesympatycznym człowiekiem, majorem Staszewskim, który był wysokim, kościstym sześćdziesięciolatkiem o ogorzałej twarzy. Twarz ta, pomimo tego iż widziała wiele okrucieństw wojen i zahartowana została przez prawie wszystkie z czterech żywiołów — smagana wiatrem, pobrudzona ziemią z okopów oraz całkowicie mokra podczas ulewnych deszczy — miała w sobie coś z twarzy dziecka; tę samą ufność, wyrażoną w spojrzeniu, oraz taką samą uczciwość.

— Czy to prawda, panie Staszewski, że prezydent Francji próbuje iść w ślady stryja i chce zostać cesarzem?

— Wszystko na to wskazuje, panie Halczyński. Jednak co to zmieni? Republika czy cesarstwo, nadal będzie tam cenzura, ograniczanie swobód... Mówię panu — jeszcze chwila, a we Francji wybuchnie kolejna rewolucja. Taka jak ta z czerwca 1848.

— Stawia pan Ludwika Napoleona w bardzo niekorzystnym świetle. Może nie będzie aż tak źle? W końcu to bratanek Bonapartego! Jestem pewien, że odziedziczył on choć cząstkę tych samych genów, które miał Korsykański Potwór.

— Jesteś pan optymistą — mruknął major, a jego brwi zbiegły się, tworząc niemalże prostą linię. Czoło pokryte zmarszczkami, pogłębionymi w tym momencie przez zmarszczenie tegoż, przypominało pole uprawne tuż po przedzimowej orce.

— Panowie — zaczął beztroskim tonem jeden z rozdających wstążki kamerdynerów — w taki piękny wieczór rozmawiać o polityce? Proszę, wstążki do kotyliona. Na balu człowiek powinien być szczęśliwy, a nie martwić się o politykę.

— Ja nie tańczę — wtrącił szybko major Staszewski. Józef też chciał to powiedzieć, lecz jego rozmówca zaraz dodał — Za to pan Halczyński z przyjemnością zatańczy. — Józek zamknął więc oczy i wylosował jedną z kilkunastu wstążeczek, które znajdowały się w koszyku. Ta jego miała intensywnie zielony odcień, niemal zbyt intensywny, by mogła wydawać się ładna. Halczyński przypiął ją jednak do klapy fraka, nie rozmyślając zbytnio nad tańcami, które miały nadejść. Jego myśli wciąż krążyły nad francuskim niebem. Żywił nadzieję, że ta zmiana ustroju, która miała nadejść, nie zmieni jego planów względem przyszłości i nie zmusi go do zmiany wymarzonej uczelni na inną.

— Panowie proszą panie do kotyliona — oznajmił uroczystym tonem wodzirej i Józef w końcu zaczął wypatrywać panny noszącej zieloną wstążeczkę.

W końcu, po kilku minutach poszukiwań, znalazł ją. Jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy okazało się, że jego partnerką w tym tańcu będzie Amelia! 

No cóż - pomyślał Józef, uśmiechając się pod nosem - przynajmniej potrafi tańczyć.

— Panno Amelio, mogę prosić panią do tańca? — zapytał z kurtuazją, gdy do niej podszedł, po czym ukłonił się. Amelia zachichotała, urzeczona jego galanterią.

— Ależ oczywiście — odparła, podając mu rękę, przy czym zatrzepotała kokieteryjnie rzęsami. Słyszała bowiem, że takie sztuczki działają na mężczyzn. 

Orkiestra zaczęła grać melodię kotyliona, a pary, które się już ustawiły na parkiecie, zaczęły powolutku wirować dookoła sali.

Amelia odliczała w myślach takt granego utworu oraz wpatrywała się w ciemnozielone oczy Józka, swoją barwą przypominające jej nieco letnią trawę. Oczy owe okalały gęste i ciemne rzęsy, które — mimo ich długości — w żadnym stopniu nie nadawały panu Halczyńskiemu zniewieściałego wyglądu. Wręcz przeciwnie — wspaniale kontrastowały z jego mocno zarysowaną szczękę, tworząc przyjemny widok.

— Ostatnio mówiłaś, panienko, o panienki stanowisku wobec tego balu...

— Ach, głupstwa plotłam — westchnęła lekceważącym tonem panna Chmielińska, nieco się rumieniąc. Pochlebiło jej to, że obiekt jej westchnień pamiętał szczegóły ich wczorajszej rozmowy.

— Nie — zaoponował Józef, po czym podniósł wzrok — dotychczas skupiony przede wszystkim na podłodze i tańcu — na Amelię, której kolana natychmiastowo zmiękły pod wpływem tego ciepłego spojrzenia. Patrzył na nią bowiem z żywym zainteresowaniem. Dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy służąca nie zawiązała jej gorsetu zbyt ciasno, gdyż ledwo mogła oddychać. Wiedziała jednak, że ten brak tchu pochodzi jedynie od emocji, które nią zawładnęły. — Moim zdaniem to nie były głupstwa. Wręcz przeciwnie — sam się poniekąd z tym zgadzam.

Amelia ponownie spąsowiała. Już chciała mówić, że dziękuje oraz zamierzała powtórzyć swoją tezę — a mianowicie to, że na takich balach nie ma nic ciekawego, lecz w tym momencie Józef objął ją w talii i delikatnie przyciągnął w swoją stronę. Zdezorientowana rudowłosa nie wiedziała, co to wszystko ma znaczyć, po chwili jednak usłyszała szelest halek i tkaniny zza swoich pleców. Zrozumiała, że Halczyński zrobił to tylko dlatego, by nie zderzyła się ona z inną parą tańczących. Zawiodło ją to. Liczyła bowiem jeśli nie na pełen miłości pocałunek, to na wyznanie tegoż uczucia, podobnie jak to miało miejsce w romansach.

— Przepraszam — powiedział cicho Józek, gdy Amelia wróciła na swoją poprzednią pozycję i znów zaczęli tańczyć. — Mam nadzieję, że nie gniewasz się na mnie, panienko, za ten gest.

Gniewać się? — pomyślała z niedowierzaniem dziewczyna. — Jak mogłabym się na niego gniewać? — Wspominała bowiem te krótkie sekundy, w czasie których przytulona była do torsu Józefa, z namaszczeniem godnym obchodów jakiegoś święta. Jak mogła się gniewać na niego za to, że przez chwilę czuła jego oddech na swoim policzku, ciepło bijące od jego ciała i miała wrażenie, że jeszcze chwila, a albo zemdleje z wrażenia, albo go pocałuje? 

Bok nadal parzył ją nieistniejącym żarem. Akurat w tej części talii, gdzie spoczęła wtedy dłoń Józka.

— Nie gniewam się — wyszeptała, patrząc się jak urzeczona na Halczyńskiego. — Oczywiście, że się nie gniewam — dodała. Jej twarz i oczy nabrały nagle blasku radości, który zdawał się przepełniać ją od środka. Wiedziała wprawdzie, że nie powinna myśleć o Józefie inaczej, jak wyłącznie o nauczycielu, w końcu miała narzeczonego i było wątpliwym, by sam Józek zwrócił na nią uwagę, jednak nie mogła się od tego powstrzymać. Nie rozumiała, dlaczego jej uczucie było takie gwałtowne — niczym nurt bystrej rzeki. A ona pozwoliła mu się porwać, pomimo tego, iż wszyscy chcieli, by płynęła wpław.

Kotylion dobiegł końca. Niejaki pan Wysz ubiegał się o taniec z Amelią, więc ona — chcąc nie chcąc — wpisała go do swojego karneciku na kolejny taniec. Nie byłoby to dobrze przyjęte, gdyby cały wieczór przetańczyła wyłącznie z Józkiem. Zresztą, sam pan Halczyński nie wyrażał żadnych chęci na dalsze tańce.

Postanowił on powrócić do rozmowy z majorem Staszewskim, przerwanej przez kotyliona. Józek patrzył uważnie, jednak wśród tłumu nie dał rady wypatrzyć swego rozmówcy. Podszedł więc do długiego stołu z zamiarem napicia się czegokolwiek, lecz mało było tam rzeczy, które nie zawierałyby alkoholu. Józef musiał się więc zadowolić czystą wodą.

— Czemu tak przystojny mężczyzna jak pan nie wiruje teraz na parkiecie? — spytał jakiś zadziorny damski głos. Józef odwrócił głowę i zobaczył bardzo urodziwą brunetkę, która uśmiechała się w sposób najwyraźniej kpiący. Podeszła do niego. Była naprawdę piękną kobietą — czarne jak smoła włosy upięła, odsłaniając przy tym swą białą, smukłą szyję, a jej oczy, brązowe niczym dwa bursztyny, otaczały wachlarze długich, czarnych rzęs. Owe oczy były nieco przymrużone i patrzyły się z tak elektryzującą pewnością siebie, że Józefa przez chwilę zmroziło. W połączeniu z kpiącym uśmiechem, nieznajoma wyglądała niemal jak tygrys szykujący się do skoku. Józek zdziwił się, bo była przy tym tak bardzo różna od tych wszystkich osób płci żeńskiej, które zdążył poznać. Nawet Amelia, która miała dość kontrowersyjne poglądy na niektóre tematy, wiedziała kiedy zamilknąć i spuścić wzrok. Tego wymagało się od damy. Ta niewiasta z kolei albo nie otrzymała takiego wykształcenia, albo wręcz przeciwnie — nie miała zamiaru wykorzystywać tej wiedzy. Co nie znaczy, że Halczyński uznał to za obraźliwe — przyjął wyzwanie, jakie rzuciła mu kobieta swym spojrzeniem i niewzruszenie utrzymywał z nią kontakt wzrokowy. W końcu jednak oderwał spojrzenie od tych iście magnetyzujących oczu, uśmiechając się przy tym kpiąco — podobnie jak ona.

— A pani? Dlaczego pani nie tańczy? — zapytał.

— Nie jestem mężatką — odparła kobieta, starająca się najwyraźniej o zapeszenie Józefa. — A nie tańczę, gdyż jestem w żałobie. Po bracie — dodała, jakby miało to coś zmienić. — Nawiasem mówiąc, jaka jest pana godność? - spytała, doszczętnie zawstydzając Halczyńskiego. Nie mógł uwierzyć, że do tego stopnia zapomniał o dobrym wychowaniu. Było to niedopuszczalne, przynajmniej według niego.

— Ach, gdzież moje maniery... — mruknął zakłopotany, pocierając nerwowo kark. Nieznajoma, która zauważyła jego konfuzję, zachichotała cichutko. Mimo wszystko cieszyła się, że doprowadziła go do takiego stanu. — Józef Halczyński z Szarzyn, herbu Pawęża. Miło mi poznać panienkę — odparł formalnym tonem, całując delikatnie kostki jej palców, obleczone w koronkową rękawiczkę. Pomimo żałoby, ubiór owej panny wyglądał niemal identycznie jak suknie z żurnali paryskich. Ubrana ona była w czarną suknię ze stójką, broszkę z kameą — najprawdopodobniej przedstawiającą jej zmarłego brata — oraz owe koronkowe rękawiczki.

— Antonina Maria Sosnowska, herbu Nabram. Mnie również miło pana poznać.

— Czyżby nosiła panna imiona małżonki Ludwika XVI?

— Sądzi pan, panie Halczyński, że z tego powodu moja głowa również powinna skończyć na szafocie? — spytała zaczepnie zamiast odpowiedzi. Józek popatrzył się na nią z zainteresowaniem. Dotychczas kobiety, które spotykał na swojej drodze nie były edukowane w zakresie historii. Nawet pan Chmieliński kazał Józkowi uczyć Amelię tego przedmiotu w nieco okrojonej formie — tak, by jak najmniej mówił on o zaborach.

— Ależ nie! — zawołał z przejęciem, gdyż nie zauważył nuty drwiny w jej głosie, i stwierdził, że źle go zrozumiała. Jemu zaś chodziło o zwykłe porównanie! — Absolutnie, panno Sosnowska. Nie było moim życzeniem, by panna zrozumiała to w ten sposób, przepraszam.

— Widać, że jest pan szlachcicem. Jak to mówią w Anglii? Dżentelmenem. Mój brat był w Wielkiej Brytanii niedługo przed swoją śmiercią...

— Jest mi niezmiernie przykro z powodu śmierci brata panienki — wtrącił się Józef. Antonina pokiwała w zamyśleniu głową. — To zapewne musiał być cios zarówno dla panienki, jak i dla pani rodziny.

— Ach, proszę mi nawet nie wspominać! - fuknęła Sosnowska i powachlowała się trzymanym w ręce wachlarzu, udając okropne wzburzenie. Józef zaproponował jej, by usiadła, gdyż wygląda niezmiernie blado, jednak ona odmówiła, twierdząc, że pomimo żalu rozdzierającego jej serce, wszystko jest w porządku. — Jan był okropnym hultajem. Przepraszam, nie powinnam tak mówić o zmarłym bracie, lecz inaczej się nie da — odrzekła, ocierając muślinową chustką wyimaginowaną łzę, która z miejsca wzbudziła współczucie Józka. — Pewnego dnia założył się z kolegami, że przeskoczy płot przy naszej zagrodzie. Niestety — Antonina skierowała zagubione spojrzenie na Halczyńskiego — jego koń spłoszył się i go zrzucił. A on... on skręcił sobie kark — załkała, siląc się na wyduszenie ze swych pięknych oczu choć paru prawdziwych łez.

— Jest panna rozkoszną kłamczuchą, panno Sosnowska — stwierdził po chwili ciszy Józef — gdyż w niedawnej gazecie ukazał się artykuł o samobójczej śmierci niejakiego Jana Sosnowskiego, hazardzisty. Mimo wszystko, moje kondolencje były szczere — oznajmił, po czym nieco oddalił się od brunetki. — A teraz żegnam panienkę — odparł, gdy wypatrzył w tłumie majora Staszewskiego, po czym odszedł w jego kierunku. Antonina z kolei zmięła w ustach przekleństwo, po czym — patrząc się na oddalającą się sylwetkę Józka — tupnęła cicho nogą i nadęła policzki ze wzburzenia.

***

Drugi dzień balu rozpoczął się tuż po wystawnym śniadaniu. Amelia, która chciała spędzić trochę czasu z Weroniką, udała się z nią na spacer po położonym obok rezydencji parku.
Rudowłosa, ubrana w śliczną muślinową dzienną beżową suknię z przepięknymi haftami, prezentowała się wspaniale. Jej przyjaciółka w jasnoróżowej sukni wyglądała równie uroczo.

— Weroniko, czy dama może się zakochać? — zapytała nagle Amelia, po czym przystanęła. Ktoś, kto nie miał pojęcia o jej wewnętrznym monologu, mógł stwierdzić, że wyglądała niczym bohaterka książkowych dramatów — piękna, z włosami rozwiewanymi przez wiatr, bladą cerą z delikatnymi piegami i jeszcze bledszym uśmiechem. I myślała tak większość ludzi, gdyż Chmielińska wtajemniczała w swe przemyślenia jedynie nielicznych.

— Czemuż to nie? — zdziwiła się Weronika. — Popatrz się na mnie i na Huberta.

— Właśnie... Jakim cudem zeszliście się razem?

Weronika westchnęła cicho, po czym utkwiła wzrok w krajobrazie przed sobą. Lekki wiatr kołysał na wpół zeschniętymi, kolorowymi liśćmi, a zwłaszcza liśćmi kasztanowców, których było w tym parku w bród. Pozostałe, opadłe już listowie, tworzyło barwne mozaiki na wysypanych kamykami ścieżkach. Jesień władała już światem. Na razie wydawała się złota i ciepła, jednak wszyscy wiedzieli, że za niedługo pokaże swoje prawdziwe oblicze — deszczowych, smętnych miesięcy, w czasie których można się tylko nudzić.

— Pamiętasz mój wyjazd do Wiednia? — spytała blondynka, a jej głos w porównaniu do cichego szelestu listków zabrzmiał niczym spiżowy dzwon, mimo iż w sali zapewne nie wyróżniłby się niczym szczególnym. — Pamiętasz, prawda? — zapytała ponownie. Amelia pokiwała głową. Pamiętała. Pamiętała i to aż za dobrze — ból z powodu rozstania z przyjaciółką, łzy Weroniki z powodu opuszczenia Poznania i to, jak błagała rodziców, by pozwolili jej zostać w domu. Oni jednak byli nieugięci. A zwłaszcza matka Weroniki, z powodu której w ogóle przeprowadzili się do Austrii. Była śpiewaczką operową i w Wiedniu miała możliwość rozwinięcia swej kariery. Jak chciała, tak zrobiła. — Otóż, okazało się, że Hubert chciał mi się oświadczyć już przed moim wyjazdem, ale strasznie z tym zwlekał, więc zdążyłam wyjechać i... Och, Amelio, wyobrażasz sobie, że specjalnie dla mnie przyjechał do Austrii?! — zawołała, a radość, którą odczuwała, wręcz biła z całej jej postawy. — Amelio, czemu zadałaś na początku takie dziwne pytanie?

— Ponieważ... — Amelia westchnęła tęsknie. — Z powodu zakochania dziewczyny z dobrych domów uciekają z byle hultajami, narażają na szwank swoją reputację, popełniają różne głupstwa... Och, wydaje mi się, że miłość w dzisiejszych czasach to bardzo niepewna inwestycja — dodała Chmielińska z rozgoryczeniem, przybierając marsową minę i patrząc się na przyjaciółkę, wyczekując jej reakcji. Ona jednak pokręciła głową z rozbawieniem, zupełnie, jakby nie dowierzała słowom dziewczyny.

— Moja kochana, całe życie to niepewna inwestycja. Ale zauważ, że w pokerze, jeśli zagrasz va banque, możesz wprawdzie przegrać wszystko, ale przy odrobinie szczęścia — również i wygrać.

— Od kiedy znasz się na pokerze? — prychnęła Amelia, patrząc się na Weronikę. Ona wzruszyła ramionami.

— Cóż... Nie takie rzeczy już widziałam. Dlaczego zadajesz mi takie pytania? Czyżbyś chciała obdarzyć kogoś swymi względami? — Przyjaciółka Weroniki nie odpowiedziała, więc ona popatrzyła nań z uśmiechem, który mógł wyrażać zarówno radość, zaskoczenie, jak i wyższość w stosunku do Amelii. — Czyli tak?

— Tak — wyszeptała Amelia, pąsowiejąc. Nie chciała, by Weronika dowiedziała się o jej zauroczeniu w ten sposób. Chciała jej dosadnie powiedzieć: Weroniko, zakochałam się w Józefie, tyle że trochę później, gdy będzie już wiedziała, czy może liczyć na jego wzajemność, czy też nie.

— W kim się zakochałaś? — zapytała blondynka z lekkim rozbawieniem, które ubodło nieco dumę Amelii. Poczuła się tak, jakby Weronika podśmiechiwała się właśnie z niej, bo to przecież w jej sercu wykiełkowało to uczucie. Początkowo chciała zawrócić do sali pełnej ludzi, w której na pewno znalazłyby inny temat do rozmów, jednak — pchnięta tchnieniem odwagi — nie zrobiła tego. Bała się tego wyznania, jednak jeszcze bardziej bała się, że Weronika uzna ją za tchórza.

— W Józefie. W moim nauczycielu... — wyznała z zakłopotaniem. Spodziewała się, że przyjaciółka ją teraz wyśmieje, że każe przestać jej żartować, ale tak się nie stało. Nie powiedziała nic, a to było dla Amelii stokroć gorsze od jawnego sprzeciwu.

***

Józef tymczasem przebywał pośród ludzi na sali balowej. Mimo otaczającego go przepychu, czuł się raczej niepewnie. Wprawdzie od zawsze narzekał, że mieszka na wsi, a uczestniczenie w przyjęciach pokroju tego, na którym był obecnie, było jednym z jego marzeń, lecz teraz, słysząc, jak pewne kobiety obgadują swoje przyjaciółki, zaczął tęsknić do tego spokojnego życia w Szarzynach, opartego zazwyczaj na prawdzie i uczciwości. Gdy widział możnych w otoczeniu tuzinów służących, on tęsknił za Siergiejem, którego miał już nie zobaczyć nigdy. Słysząc opowieści majora Staszewskiego o tych wszystkich koniach arabskich i angielskich w jednej ze stadnin, zatęsknił za swoją Kasztanką, a nawet za tym diabelskim Jantarem, którego nie cierpiał z całego serca. I mimo iż niektóre rzeczy występowały i tutaj, to wydawały się mu one kilkanaście razy lepsze w Szarzynach.

Zostawiłem ich w samym środku tego bagna — pomyślał Halczyński z wyrzutami sumienia. — Ojciec z długami i wściekły na Kostka, matka nadal u Frau Klaus... A ja uciekłem jak tchórz. Niczym dezerter z pola walki.

Czuł wstręt do siebie samego. Nie powinien tutaj przyjeżdżać, tańczyć wśród zbytku i luksusów, podczas gdy jego rodzina praktycznie nie miała pieniędzy. Nawet pomimo danego Amelii słowa. Jedna złamana obietnica nic nie zepsuje, a w ciągu tych trzech dni, w czasie których znajdował się u państwa Wachnerów, mógłby się gdzieś zatrudnić i zarobić trochę pieniędzy, tak potrzebnych zarówno jemu, jak i jego rodzinie. Mógłby... Ale tego nie zrobił.

Nagle, jego wzrok zatrzymał się na drzwiach wejściowych. Osoba, która wchodziła do sali, była mu znana. Zarumienione policzki świadczyły o tym, że właśnie wróciła ze świeżego powietrza, a spojrzenie, które utkwiła w Józku znaczyło, że już go zauważyła. On uśmiechnął się szeroko. Mimo iż nie chciał tego przed sobą przyznawać, tęsknił za nią od chwili, gdy stracił ją z oczu. Tęsknił zwłaszcza za tym brązowym spojrzeniem, które zdawało się przenikać go na wskroś.
Kiedy podeszła do niego, szeleszcząc sztywnymi taftowymi halkami swej sukni, ukłonił się jej.

— Czy mogę prosić panią do tańca? — zapytał uprzejmie, na co owa dama zachichotała i otworzyła karnecik. Jej uniesione brwi świadczyły o pewnym zdumieniu.

— Wprawdzie obiecałam ten taniec innemu mężczyźnie, ale co mi tam... — powiedziała, skreślając nazwisko swego niedoszłego partnera w walcu i wpisując na jego miejsce Józefa Halczyńskiego. Zdawało się, że zupełnie zapomniała o żałobie po bracie. — Jedno złamane słowo nie uczyni nic złego — odrzekła Antonina z przekonaniem, a Józef zaczął się baczniej przysłuchiwać jej wypowiedzi, słysząc, że wypowiedziała właśnie myśl, która niedawno krążyła też po jego głowie.

Gdy rozległy się nuty walca, Józek nieśmiało objął talię Antoniny. Nie był pewien, czy ten taniec to do końca dobry pomysł. Słyszał, jak niektóre starsze panie wychodzą z sali, zgorszone tym „niemoralnym czymś", jak to określały. Mimo iż walc tańczono już dość powszechnie na różnego rodzaju balach, to starsze pokolenie, a zwłaszcza staruszki uchodzące za damy, nie były do niego przekonane, wierząc, że obejmowanie się ludzi w miejscu publicznym jest niemoralne i gorszące, oraz, że samo oglądanie tego psuje ich nieskazitelną reputację damy. Bo przecież oglądanie nieprzyzwoitego tańca było równoznaczne z niemym przyzwoleniem na niego! A one nie miały zamiaru pozwalać na tworzenie nowych, ordynarnych tradycji.

***

Gdy tylko Amelia usłyszała, że następnym tańcem będzie walc, przerwała natychmiastowo spacer po parku i udała się do sali. Miała nadzieję, że Józef zatańczy go właśnie z nią. W końcu, walc miał w sobie to „coś", czego nie posiadały inne tańce. 

Zatrzymała się gwałtownie przed zamkniętymi drzwiami do sali balowej. Musiała przygładzić włosy, sterczące teraz na wszystkie możliwe strony, a także — wziąć parę głębokich oddechów. Nie mogła bowiem pokazać się przed Józefem cała zziajana. Już sam fakt, że będzie miała zaróżowione policzki, wystarczał.

Pchnęła powoli ciężkie drzwi, po czym z jak największą gracją zeszła na dół, do tańczących. Starała się odszukać Józka. Jeszcze chwila, a stanęłaby na czubkach swych pantofelków z safianu, byle tylko go znaleźć.

W końcu go znalazła. Tańczył z inną, nieznajomą Amelii kobietą. Uczucie zawodu zakłuło serce panny Chmielińskiej niczym szpilka wbita w jej ramię podczas przymiarki sukni, którą teraz nosiła. Spóźniła się! Gdyby przyszła trochę wcześniej, na pewno udałoby się jej namówić Halczyńskiego na wspólny taniec.

Chwilę później, gdy taniec się skończył, minęła nieznajomą, która tańczyła z jej lubym. Właściwie, to ona minęła Amelię — i wyraźnie było widać, że patrzyła się na nią z kpiną i rozbawieniem. Zupełnie jakby śmiała się w duchu, że rudowłosa musiała stać i patrzeć, jak ona wirowała w objęciach Józefa.

Tego było już za wiele! Amelia miała zamiar obrócić się w kierunku tej brunetki i pokazać jej, że z kogo jak z kogo, ale z niej nie można było drwić. Po chwili jednak przywołała się do porządku. Nie chciała wyjść na prowincjuszkę, która wzięła się tu z targowiska, a zapewne tak zostałaby przedstawiona w relacji owej kobiety. Nie mogła stracić dobrej reputacji, a zwłaszcza nie tuż przed nosem Józka. To by była dopiero katastrofa, gdyby zobaczył, jak wyjaśniłaby ona pewne kwestie jego tanecznej partnerce.

Partnerce... Przez ciało Amelii przeszedł nieprzyjemny dreszcz.

Co, jeśli to coś poważniejszego? — zapytała się w duchu i bezradnie załamała ręce. W tej sytuacji nie mogłaby nic zaradzić. Musiała obserwować zachowanie Józefa! Tylko w ten sposób, gdy będzie widziała, jak reaguje na nieznajomą, zobaczy się, czy miała prawo cokolwiek insynuować względem niego i pięknej brunetki.

Nie było to jednak proste. Przez resztę dnia do karneciku Amelii wpisywali się przeróżni panowie — od siwowłosych dziadków po młodzieńców, którzy po raz pierwszy byli na salonach — lecz nigdy nie był to Józef. W końcu Amelia straciła nadzieję na to, że Halczyński się nią zainteresuje tego wieczora. 

Kiedy więc poczuła, że oczy zaczynają jej się kleić, udała się do przydzielonej jej sypialni. Kątem oka dostrzegła jeszcze swoich rodziców, dyskutujących o czymś żwawo z gospodarzami i innymi ludźmi w podobnym wieku. Gdy była już przed wejściem do części, w której znajdowały się sypialnie dla gości, odwróciła się. Gdzieś w oddali mignęła jej sylwetka Józka. Duszona na dnie serca zazdrość powoli unosiła się ku górze, zajmując coraz to większą część uczuć Amelii. Wiedziała bowiem podświadomie, że razem z nim była ta brunetka. Amelia zgrzytnęła zębami wspominając jej bezczelny uśmiech. Miała ochotę porządnie wytargać ją za te czarne kudły, choćby za to, że krążyła obok Józka niczym sęp nad padliną.

Zupełnie jakby liczyła na jego względy — prychnęła w myślach dziewczyna, wiedziała bowiem, że Józef, jej Józef, nigdy nie obdarzyłby nimi nikogo, kto był taką szarą gąską jak tamta kobieta. Amelia nie znała nawet jej imienia, nie wiedziała więc, kogo ma przeklinać za ciągłe bycie u boku jej ukochanego.

Ewidentnie zagięła nań parol — pomyślała ze zmarszczonymi brwiami Chmielińska, otwierając drzwi do sypialni. — Ona jest bezczelna! Zachowuje się niczym ladacznica, tylko porządniej ubrana — skwitowała w duchu, przypominając sobie te wszystko, co wiedziała na temat dziewek od różnych ludzi, najczęściej gości rodziców; wiedziała, że takowa panna była zazwyczaj skąpo ubrana, szafowała swoimi względami na praw i lewo oraz nie była zdolna do innej miłości, jak tylko tej cielesnej. Tak powiedziała jej matka, mówiąc, że jeśli Amelia spotkałaby taką kreaturę — dokładnie tak się wtedy określiła — to ma ona najlepiej przejść na drugą stronę ulicy bądź ją lekceważyć. Broń Boże się jej kłaniać!

Pospiesznie zmówiła pacierz i przebrała się w koszulę nocną, a gdy już to zrobiła, położyła się spać. Do krainy Morfeusza jednak nie dotarła, gdyż nie dała rady zmrużyć oka. Za każdym razem przed oczami stawali jej naprzemiennie Józek oraz jej rodzice, mówiący jej, że źle robi, zakochując się w byle jakim szlachetce.

Amelia sama wiedziała, że nie postępuje rozsądnie, darząc Halczyńskiego tak głębokim uczuciem, jednak nie mogła nic na to poradzić. Nie była w stanie dostać się do swojego serca i wypruć z niego swe zauroczenie niczym niepotrzebny szew w sukni, ani do swojego mózgu, by wyrzucić z niego myśli o Józefie. A powinna. Wiedziała, że w tym momencie była nieposłuszną córką, ale postanowiła, że zostawi wszystko tak, jak jest teraz. Nie będzie się starała „odkochać" ani też nie będzie kradła od Józefa pocałunków, bo damie to z pewnością nie uchodzi.

Z tymi myślami w głowie, nareszcie usnęła.

***

Józef tymczasem nadal znajdował się na sali balowej. Kolejne trzy tańce przetańczył z Antoniną, nie bacząc na jej żałobę.

Jeszcze nigdy nie czuł się tak wspaniale! Był całkowicie wolny od wszystkich zmartwień i nie zamierzał się martwić o nic przez najbliższą noc i dzień.

Później zmienił partnerkę na równie urodziwą niewiastę, która jednak okazała się mało rozmowna. 

Około trzeciej w nocy, gdy nogi zaczęły go boleć niemiłosiernie, a oczy zamykały mu się same, Józek udał się do swej sypialni.

Oprzytomniał zupełnie, gdy w drodze do pokoju zobaczył wachlarz leżący na podłodze korytarza. Wyglądał znajomo, tyle że Józef nie mógł sobie przypomnieć, do kogo należał.
Po chwili go olśniło. Przecież dokładnie taki sam miała przy sobie panna Sosnowska, która udała się na spoczynek wcześniej od Józka.

Musiał jej wypaść z ręki — pomyślał, chwytając ów przedmiot. Rozłożył go i złożył, obrzucając wachlarz krytycznym spojrzeniem, zupełnie jakby musiał się upewnić, że był naprawdę jej. — Muszę jej go oddać stwierdził, po czym ruszył w stronę sypialni Antoniny. Wiedział, gdzie była, odprowadził ją bowiem ubiegłego wieczora, gdy stwierdziła, że było jej słabo i potrzebowała pomocy w dojściu do pokoju.

Delikatnie zapukał do drzwi i zaczął czekać. Po chwili otworzyły się, a w progu stanęła Antonina, wyglądająca na nieco zaskoczoną. Usta Józka rozciągnęły się w pięknym uśmiechu tworzącym delikatne dołeczki w jego policzkach. Nie wiedział bowiem, że wachlarz nie leżał na podłodze przypadkiem.

— Zgubiła panienka wachlarz — odparł łagodnym tonem Halczyński, wręczając Antoninie ów przedmiot do ręki. Poczuł, jak dziwny dreszcz przebiegł przez niego, gdy przypadkiem musnął jej ciepłej dłoni.

— Dziękuję — odpowiedziała Sosnowska słodkim głosem, po czym — niby przypadkiem — zatrzepotała rzęsami. Na policzkach Józka pojawił się delikatny rumieniec, którego w półmroku na szczęście nie było widać. Czuł jednak, że policzki płonęły mu od środka. Popatrzył się w oczy dziewczyny, które zatrzymały go czymś, co trudno mu było opisać. Nie mógł oderwać od nich wzroku. Czuł się niemal tak jak wczoraj, gdy kobieta po raz pierwszy przeszyła go swoim magnetycznym spojrzeniem.

Po chwili jednak opamiętał się i — skonfundowany — postanowił wrócić do siebie. Pospiesznie się pożegnał, jednak w tym momencie w głowie Antoniny zakwitła pewna myśl.

— Zaczekaj — zawołała. Józef zatrzymał się, po czym wrócił pod próg jej pokoju. Skinęła głową, by wszedł do środka, a on z pewną dozą niepewności spełnił jej prośbę. Wtedy ona zamknęła drzwi i odwróciła się gwałtownie w jego stronę.

— Co pani wyprawia? — zapytał się Józek, jednak czuł on, że wcześniejszy niepokój zupełnie zeń uleciał, zupełnie woda z kałuży w gorące dni. Miast tego czuł, że jego serce obija się o żebra, niczym ptak, który dopiero co trafił do klatki po całym życiu fruwania na wolności. I nie był to bynajmniej wynik nerwów.

Antonina odgarnęła swe rozpuszczone wcześniej włosy i zbliżyła się w stronę Józefa. Powoli, ale z pewnością. Nie tak jak większość dziewcząt, które były takimi trzpiotkami, że nie dały rady podejść do mężczyzny bez chichotania. Nie — od niej biła pewność siebie, która wręcz oślepiała nieprzyzwyczajonych doń ludzi. Józef jednak zwykł do jej obecności już od chwili, gdy poznał pannę Sosnowską.

Jeszcze wczoraj wieczorem był skłonny powiedzieć o niej, że nie zachowuje się tak, jak inne damy; być może nawet nie uważała się za damę, jednak tę myśl młodzieniec odrzucił, nim na dobre zakwitła w jego umyśle. Teraz uważał przede wszystkim, że jest to bardzo atrakcyjna kobieta, której zachowanie nie było wadą, a zaletą — rzeczą czyniącą z niej rajskiego ptaka pośród stada wróbli, jakim były wszystkie pozostałe panny niewyróżniające się niczym szczególnym.

Bicie jego serca było teraz nieporównywalnie szybsze od ptaka rozbijającego się po klatce. Przypominało bardziej tempo cwałującego konia. Spojrzał w oczy Antoniny i zobaczył w nich pragnienie, które tak bardzo chciał zobaczyć. Zdawały się one szeptać: chcę ciebie i płonęły dziwnym żarem, który nie pasował do kobiety, zważając na to, że jej twarz nadal nie wyrażała żadnych emocji. Kpiący uśmiech, w który ułożyły się różowe usta Sosnowskiej, zastępował je wszystkie.

Józek zrobił krok w jej stronę, lecz zatrzymał się i zawahał przez przez dosłownie kilka sekund.
Czy powinien? Czy mógł? Czy chciał to zrobić?

Oczywiście, że chcę — pomyślał Józef, jakby z naganą dla swojego zwątpienia.

Antonina jednak nie zwlekała. Pokonała dzielący ich dystans i nachalnie wpiła się w usta Halczyńskiego. Ten, niesiony pragnieniem oraz podnieceniem — z jednej strony wynikającym z kuszącej postawy Sosnowskiej, a z drugiej — z możliwości zrobienia czegoś zakazanego — łapczywie odwzajemnił pocałunek, chwytając ją za przedramiona i ciskając w stronę wytapetowanej ściany. Kobieta z zadowoleniem uśmiechnęła mu się w usta.

Józek począł przenosić swe pocałunki na jej smukłą szyję i coraz niżej, i niżej, wywołując tym samym narastające jęki zadowolenia wydobywające się z ust kobiety.

Antonina zaś sprawnie uwinęła się z guzikami białej koszuli, by z każdą sekundą coraz mocniej wbijać swoje paznokcie w wypielęgnowaną skórę mężczyzny. Po chwili zabrał się on za rozwiązywanie skomplikowanego sznurowania gorsetu, w jakim jedynie ukazała mu się na progu pokoju.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro