Gwathló

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

2995 rok Trzeciej Ery

Zima tego roku trzymała wyjątkowo długo. Wysoki śnieg i przejmujący mróz zniechęcał do jakiegokolwiek wyjścia za drzwi własnego domu. Jednakże kilkuosobowa grupa Strażników brnęła w puchu sięgającym miejscami niemal do połowy ud u rosłych mężczyzn. W gorszej sytuacji była, niemal o pół głowy niższa od reszty współtowarzyszy, kobieta, u której biała pokrywa kończyła się na wysokości bioder. Dla każdego było to na tyle uciążliwe, że poruszali się nieprzetartym przez nikogo szlakiem. Kierowali się właśnie w okolice zrujnowanego miasta Tharbad z dość długiej podróży na ziemiach Rohanu.

Na równinie wiał mocny wiatr zmuszający całą eskapadę do maszerowania w pochyleniu, żeby jakkolwiek widzieć to, co znajduje się wokół. Szli głowa za głową, wchodząc niemal na siebie, chroniło ich to w niewielkim stopniu od zgubieniu siebie nawzajem, jak i obranej trasy. Lodowate porywy dodatkowo poruszały wierzchnią warstwę pokrywy śnieżniej, która nieprzyjemnie kąsała po twarzach dziesięcioro Dúnedainów.

– Jak daleko jeszcze?

Idąca na przedzie kobieta ledwo usłyszała z końca pochodu pytanie najmłodszego Strażnika. Była to jego druga misja w życiu, a pierwsza w tym oddzialiku. Randall był brązowookim brunetem, który dopiero wkraczał w dorosłość. Przez śmierć ojca zeszłego lata musiał szybciej podjąć kroki do usamodzielnienia się, aby w jakiegokolwiek sposób pomóc matce i trojgu rodzeństwa.

– Przynajmniej 3 staje.

Strażniczka, po odwróceniu się w kierunku chłopaka odezwała się do niego dużo głośniej, żeby miał, chociaż jakiekolwiek szanse na usłyszenie jej odpowiedzi przez zawodzący wiatr.

– Czyli mniej więcej, ile? – Dopytał.

– W tych warunkach? Przynajmniej 4 godziny, ale będziemy musieli zatrzymać się za jakieś trzydzieści minut, żeby nabrać sił. Będziemy wtedy w okolicach Rozlewisk, gdzie jest znacznie więcej krzewów niż tutaj, co chociaż trochę zniweluje tę cholerną wichurę, Ruszamy!

Na tym temat się urwał i dalszą drogę przebyli w ciszy, co jakiś czas utyskując tylko pod nosem na warunki pogodowe. Z czasem, jak zaczęli zbliżać się do Nîn–in–Eilph na okolicznych terenach pojawiało się coraz więcej, chwilowo śpiącej, roślinności w postaci krzewów i karłowatych, powykręcanych przez silne wiatry, które nie opuszczały tego miejsca nawet przy dobrej pogodzie. Im bardziej się zbliżali do samych Rozlewisk, tym śnieg zmniejszał swoją wysokość, by być do kostek kilkadziesiąt metrów od pierwszych gęstszych krzewów o splątanych gałęziach, tworzących swoisty mur chroniący przez wszystkim.

– Emrys! – Dúnadanka zawołała jednego ze Strażników.

– Co tam Szefowo? – Odezwał się, przyspieszając kroku, by znaleźć się obok kobiety.

– Co ja ci gamoniu mówiłam o tej Szefowej?! – Zirytowała się lekko. – Ile się znamy? Dwa, pięć czy czterdzieści pięć lat?

– Hmm... Dobre pytanie... – Mruknął rozbawionym tonem.

– Emrys...

– Ta ostatnia opcja brzmi najlepiej, ale wydaje mi się, że chyba jednak będzie więcej tych lat.

– Chłopie... Nie słab mnie – odezwała się ostrzejszym tonem.

– Jam nie chłop, tylko Strażnik! – Oburzył się.

– Słuchaj no, musisz mnie podsadzić. Jesteś najwyższy z nas wszystkich, a muszę się lepiej zorientować w terenie.

– Jak zwykle ja, czegóż innego można by się spodziewać...

– Nie jojcz już, tylko kucnij, żebym mogła Ci na ramionach usiąść. Spokojna twoja rozczochrana, nie przytyłam a wręcz mam wrażenie, że mi ubyło, bo wszystko na mnie wisi. Twoja mama nadal zajmuje się krawiectwem? Większość swoich ubrań będę musiała dać do przeróbki.

– Tak, nadal szyje. Co prawda już nie tak intensywnie, jak kiedyś, ale ciągle sprawia jej to przyjemność. Nie sądzisz, że to ze stresu tak nikniesz w oczach? – Zapytał, gdy tylko wstał z usadowioną kobietą na ramionach.

– Wskaż mi któregokolwiek ze Strażników, który nie żyje w ciągłej obawie. Każde z nas się boi, o siebie, o powodzenie misji, o innych, a kończąc na tym, że nie wiemy, czy będzie nam dane obudzić się dnia następnego. Obróć się w lewo... Możesz mnie już postawić na ziemi. Musimy iść bardziej na południowy zachód. Zboczyliśmy z trasy przez tę śnieżycę. Ale najpierw zatrzymamy się w tamtych chaszczach.

– Czemu akurat tam? – spytał zaciekawiony Randall.

– Jak dojdziemy, pokażę Ci, czemu i jak rozpoznałam, że akurat tamto miejsce będzie dobre.

~*~*~*~

Gdy tylko stanęłam na ziemi, odetchnęłam z pewną ulgą. Za każdym razem nie czułam się komfortowo, gdy znajdowałam się na czyichś ramionach. Koński grzbiet był o tyle wygodniejszy, że siedziałam na większym gabarytowo siodle niźli barki człowieka. Naciągnęłam bardziej na siebie gruby, wełniany płaszcz i wskazałam dłonią reszcie, by szli za mną. Po kilku minutach żmudnego marszu dotarliśmy między krąg krzewów, mających bardziej niż inne splecione ze sobą gałęzie. Same rośliny nie były specjalnie wysokie, gdyż sięgały do połowy klatki piersiowej, ale wystarczało to na tyle, żeby uchronić zgromadzonych w środku przed porywami wiatru, gdy znajdowało się blisko ziemi. Rozejrzałam się po podłożu w poszukiwaniu charakterystycznej górki tuż pod samymi krzewami, co udało się niedługo później. Reszta Strażników zaczęła w tym czasie rozkładać swoje rzeczy i przygotowywać wnętrze kręgu do odpoczynku. Nie było mocno zaśnieżone, jednak na tyle, że trzeba było udeptać ten, co się znajdować.

– Fergus, Eilig brykajcie po wodę. Eoin i Murtagh postarajcie się rozpalić ognisko z tego, co już jest. Reszta niech się rozejrzy po okolicy i nazbierajcie tyle, ile się da. Za godzinę się ściemni, a nie ma co szarżować i iść dalej w taką pogodę. Randall poczekaj. – Zatrzymałam, chcącego odejść chłopaka.

– Tak, proszę Dowódcy? – Zapytał niepewnie, podchodząc do mnie.

– Pamiętasz, o co cię prosiłam na początku wyprawy? – Spojrzałam na niego ciepłym wzrokiem.

– Żeby mówić Ci po imieniu, wiem... Ale czasem się zapominam jeszcze... – Spuścił zawiedziony wzrok na swoje buty.

– Spokojnie chłopaku. Nie będę Cię przecież łajać, tylko przypominam.

Położyłam dłoń na jego ramieniu i pogładziłam krótko.

– Pytałeś się mnie wcześniej, skąd wiedziałam, gdzie iść. Przyjrzyj się, proszę, wierzchołkom krzaków, które tworzą ten krąg, a następnie porównaj z innymi rosnącymi dookoła i powiedz mi, co zauważasz.

Randall przez kilka minut obserwował pobliską roślinność, mrużąc odrobinę oczy.

– Nie wiem... Są jakby krótsze, ale nie wiem, czy to to...

– W połowie zgadłeś. Co jakiś czas, jak w tych okolicach zatrzymuje się jakaś grupa Strażników, zwłaszcza w okresach wzrostu roślin wyrównujemy odrobinę te gałęzie, to po pierwsze. A drugą sprawą jest ta wstążka...

– Która? – Wtrącił się, zanim skończyłam mówić.

Po chwili jednak się przygarbił w oczekiwaniu na cios, który jednak nie nastąpił.

– Mówiłam o tej wstążce... – Wyciągnęłam dłoń i pokazałam połyskującą tasiemkę. – Gdy stoisz na własnych stopach na ziemi, jest nie do zauważenia, jednak, jeśli znajdziesz się odrobinę wyżej, to jest już lepiej widoczna. Trzeba też pamiętać, aby wiedzieć, czego szukać. Specjalnie nie daliśmy tutaj, żadnej w rzucającym się w oczy kolorze, tylko w brązowym, żeby wtajemniczeni Strażnicy ją zauważyli.

– Czyli ja jestem już wtajemniczony? – Zapytał zaskoczony, ale i podekscytowany chłopak.

– Tak, zostałeś wtajemniczony. – Uśmiechnęłam się serdecznie do Randalla.

– Ale super!

– No, no, no... Spokojnie... Pomóż lepiej reszcie nazbierać chrustu. Musimy wytrzymać tu całą noc, a jeszcze trzeba zostawić chociaż trochę dla tych, co przydają tu kiedyś po nas.

Gdy każdy zajęty był już swoimi zadaniami, rozejrzałam się wokół, po czym zaczęłam wypakowywać rzeczy potrzebne do przygotowania kolacji i czegoś ciepłego do picia, na rozgrzanie się. Niedługo później wszyscy zebraliśmy się wokół niewielkiego ogniska z kubkami gorącej, ziołowej herbaty. Większość z nas siedziała w ciszy, popijając powoli, to co trzymali w rękach, poza dwójką Strażników, którzy krzątali się po obozowisku i wyciągali z toreb z prowiantem kawałki suszonego mięsa i suchary.

– Irith... – Odezwał się po dłuższej chwili Emrys, podając mi naszykowaną porcję.

– Co jest? – Podniosłam głowę, żeby spojrzeć, jak się okazało, na zaniepokojoną twarz.

– Nie jest dobrze... Niedługo nam się skończy prowiant, nawet jeśli będziemy oszczędzać i jeść minimalne porcje.

– Cholera... Jak mało zostało? – Wstałam, a następnie podeszłam bliżej to bagaży, żeby też rzucić okiem na to, co zostało.

– Po siedem porcji na każdego. Nawet jeśli będziemy mieć jeden posiłek dziennie, to na blisko dwa tygodnie zostaniemy bez zapasów i albo idziemy na głodnego, albo będziemy w międzyczasie polować, tracąc przy tym czas.

– Może nie dojdziemy do wioski, ale powinniśmy dać radę dotrzeć do Imladris.

– Nie wydaje mi się, żeby był to dobry pomysł. I tak już za długo zamarudziliśmy na terenach Rohanu. Blisko miesiąc temu powinniśmy pojawić się w wiosce, żeby złożyć odpowiednie raporty.

– Wiem, wiem... Musimy jednać coś wybrać...

– Idąc do Rivendell, nadłożymy dobre półtora tygodnia, ale przy tym, co się dzieje, ten czas wydłuży się o kolejne dni, a może i więcej, jeśli chociaż trochę nie stopnieją te śniegi. Trzeba się jeszcze liczyć z tym, że w tamtych terenach może być jeszcze gorzej.

– Ale tam będziemy już iść głównymi traktami, które są nieco częściej użytkowane niż to zadupie. Najpierw sprawdzimy, jak mają się sprawy w Tharbadzie i czy nie kręcą się tam żadne typy spod ciemnej gwiazdy. Później cofniemy się odrobinę i pójdziemy do Imladris. Mogę się zresztą założyć, że ktoś z naszych obecnie tam przebywa.

– Wróćmy może do reszty, bo zaraz zasztyletują nas samymi spojrzeniami, że nie ma nas tak długo.

– Do spisków nam daleko, a zwłaszcza tobie Emrysie. Po tobie nikt się tego nie spodziewa.

– A po tobie? – Spytał zadziornie.

– A ze mną to różnie bywa... – Zaśmiałam się serdecznie, pierwszy raz od dłuższego czasu.

Reszta wieczoru minęła względnie spokojnie, jak na warunki, w jakich przebywaliśmy. Wiatr zdążył ucichnąć na tyle, że nie szarpał wszystkim dookoła, gdy tylko wyjrzało się znad gęsto splecionych witek krzewów.

– Eilig... – Odezwałam się do jednego ze Strażników.

– Hmm? – Mruknął tylko, podnosząc wzrok znad swojego kubka.

– Weźmiesz pierwszą wartę. Po około dwóch godzinach obudź Randalla, Emrysie ty będziesz trzeci.

– A... Ale... – Najmłodszy z towarzystwa odezwał się niepewnie.

– Tak?

Zerknęłam na niego czujnym wzrokiem, przyglądając się jego zmartwionej twarzy.

– Ja jeszcze nie miałem samodzielnej warty. Zawsze przecież z kimś byłem... – Przyznał cicho, wpatrując się w swoje dłonie.

– Dlatego uznałam, że nadszedł czas, abyś spróbował. Pamiętaj, mimo że różni nas szeroko pojęty wiek, zarówno ten doświadczenia, jak i ten w metryczce, to każde z nas się ciągle uczy. Chciałabym, żebyś spróbował. Zdaję sobie doskonale sprawę, żeś młody i czasem w gorącej wodzie kompany, ale kiedyś musi nadejść chwila przełamania swoich lęków. Pamiętaj, jeśli coś by się działo, czy po prostu poczułbyś się niekomfortowo, obudź kogoś z nas, a pomożemy ci dokończyć wartę. Rozumiemy się?

– Chyba tak... – Mruknął, nadal niepewny całej sytuacji.

W niedługim czasie po rozmowie każde z nas zaczęło układać się do snu wokół ogniska. Zanim jednak się to zrobiliśmy, rozłożyliśmy na ziemi grube derki izolujące nas od zimna i wilgoci podłoża. Na swoim kawałku posłania zwinęłam się kłębek i owinęłam mocno w dwa wełniane koce, które lata świetności miały już za sobą, co widać było po wielokrotnie naszywanych łatach z innych materiałów i w różnorakich kolorach. Nim jednak zasnęłam, wsunęłam sobie pod głowę torbę podróżną, po czym uniosłam wzrok, tak aby spojrzeć na niebo. Tej nocy, w odróżnieniu od poprzednich, cały nieboskłon zasłany był gwiazdami. Jednakże na ujrzenie Isila nie miałam co liczyć, bo panował akurat nów i dużo wody jeszcze w rzekach upłynie, zanim będzie można maszerować nocami w blasku pełni. Zanim dopadło mnie znużenie, zauważyłam tuż nad sobą spadającą gwiazdę.

Czyżby jakiś znak od Valarów? przeszło mi przez myśli, a następnie skupiłam się na życzeniu.

Żebyśmy dotarli tylko spokojnie na miejsce w całości.

Chwilę później zasnęłam. Po niedługim czasie, a przynajmniej tak sądziłam, poczułam delikatne potrząśnięcie ramieniem. Uchyliłam powieki, aby zerknąć, kto się dobija. Jak się okazało, był to Randall.

– Początek, środek czy koniec? – Mruknęłam lekko zachrypnięta, przecierając dłońmi twarz i kąciki oczu.

– Hę? – Stęknął, zastanawiając się, o co mi chodzi.

– Początek, środek czy koniec warty? – Doprecyzowałam, odwijając się na tyle z koców, by móc swobodnie usiąść na posłaniu.

– Coś pomiędzy środkiem a końcem. Nie mogłem wytrzymać tej ciszy... – Szepnął, różowiejąc nieco ze wstydu na twarzy.

– Każde z nas to przechodził... – Szepnęłam, poprawiając polana w ognisku. – Tyle że każde z nas z innym dowódcą, którzy byli niekoniecznie przyjaźnie nastawieni do wszystkiego i wszystkich. Tak naprawdę jesteśmy zlepkiem różnych oddzialików bądź zespołów, jednak cały paradoks polega na tym, że mając tak odmienne doświadczenia, potrafimy działać na tylu płaszczyznach.

Gdy już obecnie palące się drewno poprzesuwałam odpowiednio, dołożyłam kolejnych gałęzi i jedno odrobinę grubsze polano.

– Widzę, że coś Cię męczy... – Zagaiłam chłopaka, siadając na posłaniu, by po chwili ponownie zawinąć się w koc. – Siadaj i stój jak ta topola nade mną...

Zrobiłam miejsce chłopakowi, aby mógł usiąść obok. Randall zbliżył się niepewnie, po czym spoczął, krzyżując nogi w kolanach. Przez dłuższy czas się nie odzywał, patrząc to na swoje ręce, to na ognisko.

– Młody... Co jest? – Szturchnęłam go ramieniem, patrząc na twarz młodzieńca.

– Sam nie wiem... Czasem mam wrażenie, że się nie nadaję do tego...

– Do tego, czyli do czego? – Podpytałam, sięgając dwa kubki, z których korzystaliśmy wcześniej i po nalaniu wody wstawiłam w żar, aby zawartość się zagrzała.

– Do tego wszystkiego...

Rozejrzał się wokół, zatrzymując swój wzrok na każdym ze śpiących Strażników, jakby sprawdzał, czy rzeczywiście to robią.

– Możesz być spokojny, z czasem każde z nas się uczy, kiedy może pozwolić sobie na głębszy sen, a kiedy tylko na czuwanie. Co do tego, co powiedziałeś... Jest coś konkretnego, czego się lękasz czy po prostu? – Spytałam spokojnie, obracając się nieco by siedzieć bardziej frontem do twarzy chłopaka, ale jednocześnie tak, by nie patrzeć mu bezpośrednio w oczy.

– Znaczy... Jest głównie taka jedna sprawa, która... Do której... – Zaczął się jąkać, nie wiedząc, jak myśli ubrać we właściwe słowa.

– Chodzi ci o walkę z wrogiem czy o zabijanie go? – Podpowiedziałam mu, domyślając się, o co może chodzić Randallowi.

– Skąd paa... Skąd wiedziałaś, o co mi chodziło? – Poprawił się szybko, mieszając się przy tym, po czym dodał cicho. – O to drugie głównie pytam...

– Jakby to powiedzieć najprościej... – Westchnęłam cicho. – Do zabijania nigdy się nie przyzwyczaisz. Jednak, jeśli jakoś się komuś to uda, to zwykle zatraca przy tym znaczną część swojej osobowości i tego, kim był kiedyś. Taki człowiek staje się wtedy najczęściej podobny do wydmuszki... Z wierzchu jest skorupka, ale wnętrze zostaje puste.

– Czemu mam wrażenie, jakbyś mówiła to z własnego doświadczenia? – Randall spojrzał się na mnie czujnym wzrokiem.

– Rzadko o tym mówię, ale miałam w swoim życiu pewien czas, w którym się zatraciłam... – Westchnęłam, zaciskając dłonie na kocu. – Były to mroczne trzy lata, które wtedy jednocześnie wydawały mi się chwilą, jak i wiecznością. Zabijałam wtedy bez żadnych wyrzutów sumienia, niezależnie od tego, kto to był... Wszystko wydawało się wtedy proste, wyznawało się zasadę trzech zet... Zabij, zakop, zapomnij... Dopiero w chwili, gdy stanęłam z nożem przed naprawdę młodą osobą, coś jakby mi się odblokowało w łepetynie i dotarło do mnie, co chciałam zrobić i co robiłam przez tamten czas. Jednak nawet gdy opuściłam tamte tereny, coraz bardziej żywe wspomnienia i wyrzuty sumienia dawały o sobie znać. Jeśli mam być szczera to do tej pory męczą mnie koszmary z tamtego okresu.

Gdy zamilkłam, zdałam sobie sprawę z tego, że mam wilgotne policzki od łez. Szybkim ruchem dłoni wytarłam twarz i pociągnęłam nosem. Było mi głupio, że dałam się przyłapać na chwili słabości, jednak jednocześnie dawało mi to pewnego rodzaju siłę.

– Ja... – Młodzieniec zaczął jeszcze ciszej niż wcześniej. – Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś. Eee... Dałaś mi do myślenia. Teraz będę już wiedział, żeby... Żeby, noo...

– Już dobrze Młody... – Poklepałam go po barku. – Obudź Emrysa, czas jego warty się zbliża. Wypij później herbatę i do spania.

Chwilę później sama opróżniłam kubek trzymany w dłoniach i skuliłam się na posłaniu zasypiając kilka minut później.

– Irith... Wstawaj Staruchu... –Ponownie poczułam szturchanie w ramię.

– Żebyś nie skończył z nożem tam, gdzie nie potrzeba Gamoniu... – Mruknęłam, rozpoznając głos Emrysa. – Jeśli nie masz wystarczająco dobrego powodu, żeby mnie budzić, to radzę już stąd spieprzać.

– Tylko ty jeszcze chrapiesz, wszyscy dawno już wstali. – Zaśmiał się serdecznie.

– A idź ty... – Mruknęłam.

Po krótkiej chwili potrzebnej na rozbudzenie usiadłam na posłaniu i rozejrzałam się po reszcie Strażników. Większość piła parujące z kubków herbaty, rozmawiając cicho między sobą o problemach dnia codziennego. Sama chwilę później wstawiłam wodę dla siebie, a następnie wykonałam kilka ćwiczeń na rozciągnięcie i rozgrzanie zastanych mięśni.

– Panowie słuchajcie... Plan na najbliższe dni jest taki, jeszcze dzisiaj postaramy się dojść do Tharbadu i zrobić obchód w jego okolicach. Następnie skierujemy się do Imladris, żeby uzupełnić tam zapasy pożywienia. A później wiadomo... Do domu...

W odpowiedzi usłyszałam tylko ciche pomruki potwierdzeń i zgody. Kilkanaście minut później po obozowisku została tylko ciemna plama zlokalizowana pośrodku w miejscu, gdzie paliło się ognisko. Pogoda tego dnia sprzyjała, przez co droga nie dłużyła się tak bardzo, jak wcześniej. Z ukryć zaczęły nawet wyfruwać pojedyncze ptaki, które co jakiś czas ćwierkały wesoło, ciesząc się na nadchodzące ocieplenie. Późnym popołudniem udało się nam dotrzeć w okolice coraz bardziej niszczejących ruin. Wszystko wokół wydawało się wymarłe. Nawet wiejący delikatnie wiatr ucichł, pozostawiając wokół nas głuchą ciszę.

– Nie wiem, jak Wy, ale ja mam złe przeczucia... – Odezwał się cicho Eilig.

– Nawet o tym nie myśl... Jeszcze Orka z lasu wywołasz i tyle naszego będzie... – warknął Emrys, patrząc bykiem na drugiego Dúnadana.

– Eoin... Skocz no i zobacz czy nie ma jakichś śladów, zanim zadepczemy wszystko. – Wysłałam idącego na czele pochodu Strażnika. – Poczekajmy na niego moment, do chwili, gdy nie da, chociaż jakiegoś znaku...

Zatrzymaliśmy się w jednym z pierwszych budynków, a właściwie tylko pozostałych po nim kawałkach ścian, które w najwyższych miejscach sięgały nam piersi. Mimo że warunki pogodowe były lepsze, to nadal przedzieraliśmy się przez śnieg, który dodatkowo przez świecące słońce zaczął się roztapiać, tworząc przy tym ciężkie do przejścia zaspy.

– Nie podoba mi się to... – Mruknęłam, gdy od odłączenia się od nas Eoina minęła blisko godzina, a wokół zaczynała robić się szarówka.

– Pewnie się, gdzieś zaszył i śpi w najlepsze... – Zażartował Fergus, lecz tylko on jedyny się zaśmiał, podczas gdy reszta zgromiła go wzrokiem.

– To, że ty byś tak zrobił, nie oznacza, że wszyscy dookoła tak robią – warknęłam nieprzyjemnie na niego, wstając po chwili, by się rozejrzeć, jednak nigdzie nie widziałam mężczyzny. – Idziemy, trzeba go znaleźć...

Ruszyliśmy dobrze widocznymi śladami Eoina w głąb miasta. Jednakże z każdym kolejnym krokiem czułam, jak coraz bardziej ściska mi się żołądek z niepewności, co mogło się stać z moim podkomendnym. Pokazałam reszcie, żeby zachowywali się jak najciszej, po czym ruszyliśmy przed siebie, rozglądając się czujnie w poszukiwaniu jakichkolwiek znaków. Kilka chwil później poczułam delikatne klepnięcie w ramię. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam, jak Murtagh coś wskazuje przed nami. W momencie, w którym przyjrzałam się z oddali wytypowanemu miejscu, zauważyłam na śniegu czerwone plamy.

– Kurwa... – Szepnęłam, spodziewając się jednocześnie najgorszego – Ostrożnie i oczy dookoła głowy.

W czasie, w którym zbliżaliśmy się do jednego z nielicznych lepiej zachowanych budynków, wyciągnęliśmy miecze w razie nagłego ataku. Krew będąca tuż przy otworze, będącym kiedyś głównym wejściem do domu była jeszcze na tyle świeża, że nie zdążyła ściemnieć, jednakże przez wszędobylski śnieg mogło być zupełnie inaczej i posoka zachowała się lepiej, niźli to było w rzeczywistości. Dwójka Strażników została na zewnątrz, z pozostałymi natomiast weszłam do środka, będąc jeszcze bardziej ostrożną niż wcześniej. Zaglądaliśmy do każdego z pomieszczeń, jednak nigdzie nie było żadnych znaków podpowiadających, gdzie może się znajdować zaginiony przyjaciel. Na pozostałościach z piętra nie było co wchodzić, biorąc pod uwagę w jak tragicznym stanie były schody. Stopnie były tak przeżarte przez korniki i spróchniałe, że niemal rozpadały się w oczach, nie mówiąc już o utrzymaniu ciężaru dorosłej osoby. W chwili, gdy mieliśmy się już wycofywać z korytarza, usłyszeliśmy cichy dźwięk szurania wydobywający się jakby spod podłogi. Spojrzeliśmy po sobie, a następnie zaczęliśmy szukać potencjalnych miejsc, w których mogłoby się znaleźć jakieś wejście do podpiwniczenia. Niedługo później okazało się, że w rogu pod schodami znajduje się ledwo widoczna klapa. Gdyby nie to, że niemal wszędzie była warstwa kurzu i piachu nie zauważylibyśmy wieka do niższego poziomu. Po chwili jednak zawiał mocny wiatr przesuwający cały pył w różne strony, częściowo zakrywając zejście.

Schowałam miecz do pochwy, wiedząc, że w tak małym przejściu walka długim orężem będzie niemalże niewykonalna. Podeszłam do zamkniętego otworu i zaczęłam ostrożnie szukać jakiegoś uchwytu lub zagłębienia, za które można by złapać. Tuż przy mojej stopie wyczułam niewielkie w większości zardzewiałe kółko, jednakże metal był na tyle gruby, iż nie rozpadał się w dłoni przy pierwszym dotyku. Klapa ustąpiła dość szybko, ale zgrzyt, jaki wydały zawiasy, obudziłby zmarłego.

No to tyle, jeśli chodzi o element zaskoczenia... pokręciłam głową ze złością.

Trzymane w ręce wieko oparłam o ścianę, po czym wyciągnęłam zza paska nóż. Przywołałam gestem dłoni resztę mężczyzn, a następnie zaczęłam ostrożnie schodzić po schodach, które tym razem okazały się zrobione z kamieni i rozpadającej się już zaprawy, przez co trzeba było uważać niemal przy każdym kroku, aby nie wywołać swoistej lawiny. Gdy stanęłam u podnóża schodów, niemal od razu musiałam się przychylić, by nie uderzyć głową w zbyt niski strop. W głębi wąskiego korytarza widoczne było blada łuna światła. Najciszej, jak tylko potrafiliśmy, przesuwaliśmy się do przodu ku migotliwemu blaskowi. W chwili, gdy podeszliśmy niemal pod samo wejście do pomieszczenia, w którym było widno, usłyszeliśmy głośny rechot kilku mężczyzn i znaczny cichszy jęk Strażnika.

– I co? Gdzie ta twoja drużynka co? Zostawili Cię na pastwę losu... – Zaśmiał się skrzekliwie jeden z oprychów.

– Pierdol się... – Ledwo doszedł do nas zachrypnięty od bólu głos Eoina, a usłyszeliśmy głuche łupnięcie czegoś ciężkiego o podłogę.

– Oni go zakatują... – Szepnął rozgorączkowany Randall, trzymający się blisko mnie niemal przez cały czas.

– Śśś... – Syknęłam, uciszając go, po czym odezwałam się niemal bezgłośnie – Na mój znak, wchodzimy.

– ... Cię... Zostaniesz tu z nami przyjemniaczku... – Tym razem kolejny z przebywających w pomieszczeniu się odezwał. – Dawno nie mieliśmy na kim potrenować, bo na sobie to nie watro, ale to pewnie wiesz.

– Ojojoj... – Zaczął ironicznie pierwszy z bandziorów. – Nie szarp się tak... Tylko sobie zasz... Kurwa! Ugryzł mnie popapraniec!

Mężczyzna wrzasnął z bólu i słuchać było, jak odskakuje, jednak po chwili ciężkimi krokami zbliżył się do miejsca, gdzie prawdopodobnie przebywał Dúnadan i po odgłosie tępego uderzenia i huku ciała o drewnianą podłogę nastąpił głośny jęk. Czując powiększającą się wściekłość, zacisnęłam dłoń na trzonku noża, jednak nadal stałam w miejscu.

– Głupiś?! – Warknął trzeci głos. – Potrzebny nam jest w miarę żywy! Nie rusza się przez ciebie teraz gamoniu!

– Nie będziesz mi mówił co mam robić! To moja sprawa!

W następnej chwili wyłapałam szczęk wyjmowanego oręża, prawdopodobnie noża, gdyż dźwięk był znacznie krótszy niż w przypadku miecza.

– Stój...

Zatrzymałam Randalla ręką, słysząc szelest jego ubrań, gdy chciał się wyrwać do przodu.

– Ale...

– Sza!

– ... jak nasza! Jak go zaciulasz teraz to nic za niego nie dostaniemy, a tak może coś się uda – tym razem zabrał głos czwarty mężczyzna.

– Ja stąd idę! Sami idioci mnie otaczają!

Słysząc te słowa, machnęłam Strażnikom, żeby się przygotowali.

– Żeby kto inny Cię nie okrążył – odezwałam się, stając w drzwiach ze wściekłym spojrzeniem i nożem przygotowanym do odparowania ciosu.

Jak się okazało, pomieszczenie znacznie większe niż początkowo mi się wydawało. Na ścianach w specjalnych uchwytach było powieszonych kilka, jasno świecących pochodni, a sam sufit był o wiele wyższy niż w korytarzu. Pod ścianą były ustawione dwa długie, aczkolwiek rozklekotane stoły i podobnej jakości krzesła, ale w znacznie większej ilości. Mimo że w środku siedziało ponad piętnastu rosłych mężczyzn, zostało jeszcze kilka niezajętych taboretów. Eoin leżał nieprzytomny na podłodze pośrodku pokoju z rozciętym łukiem brwiowym i wargami w dwóch miejscach. Dodatkowo nadgarstki i kostki miał związane grubą liną, która krępowała jego ruchy.

– Nie sądziłem, że zawita do nas tak ponętna dziunia... – Zarechotał jeden z mężczyzn, siedzący do tej pory cicho.

– Ta dziunia, jak mnie określiłeś, zaraz pozbawi Cię życia i tyle będziesz miał ze słodkiej niuni... – Warknęłam, wchodząc bardziej do pomieszczenia, słysząc jednocześnie kroki reszty Strażników za sobą.

– Jaka ostra! Lubię taaa... – Urwał, widząc innych Dúnedainów.

Po chwili poderwał się z miejsca, dzierżąc długi nóż w ręce.

– Nie radziłabym... – Pokręciłam z dezaprobatą głową, cmokając przy tym cicho.

Na moment w pomieszczeniu zapadła głucha cisza, przerywana jedyne przyspieszonymi oddechami. Jednak po chwili kilku ze zbirów ruszyło na nas z różnymi rodzajami broni. Szybkim ruchem schowałam nóż, a wyciągnęłam miecz, by w następnej sekundzie odparować pierwszy atak.

– Randall! – Zawołałam. – Eoin pod ścianę!

Nie miałam nawet chwili na sprawdzenie czy chłopak wykonał to, o co go prosiłam, gdyż tuż przed nosem świsnął mi miecz. Ponad dwadzieścia walczących osób z przewagą przeciwnika nie wróżyła niczego dobrego zwłaszcza na tak małej powierzchni. Co chwila ktoś o kogoś zahaczał lub musiał umykać przed kilkoma ostrzami naraz. Szybkim, aczkolwiek precyzyjnym sztychem wbiłam miecz w brzuch przeciwnika stojącego naprzeciwko, by po chwili wykonać podobny manewr z tym znajdującym się po mojej prawej stronie.

– Kurwa... – zaklęłam, widząc cofającego się w róg pomieszczenia Randalla przed niemal dwa razy większym dryblasem.

Chłopak miał przerażenie wymalowane na twarzy, jak i zaczął dygotać na całym ciele ze strachu. Zdążyłam się zbliżyć do niego raptem na trzy kroki, gdy musiałam zablokować cios od góry. Nasze ostrza ze zgrzytem się z siebie ześlizgnęły, po czym sama wykonałam podobne uderzenie, by w następnym ruchu pociągnąć mieczem po klatce i pod pachą przeciwnika. Przepchnęłam go tylko na bok, żebym mogła dostać się do Młodego

– Randall, sztych! – Chwilę później krzyknęłam tylko chłopakowi, zdając sobie sprawę, że nie zdążę doskoczyć do jego przeciwnika.

Dúnadan wykonał pchnięcie w momencie, w którym dryblas obrócił się do niego z podniesioną ręką. Strażnik przez trzęsące się ręce obrócił jeszcze ostrze w napastniku, zwiększając przy tym krwawienie, przez co w szybkim tempie zaczęła tworzyć się kałuża czerwonej posoki na podłodze, gdy upadł.

– Irith... Zostawiliśmy tylko jednego co ledwo dycha... – Emrys odezwał się do mnie, stając w odległości trzech kroków – Sądzę, że to herszt całej grupy.

– Który to idiota? – Mruknęłam, obracając się w kierunku głosu.

– Ten...

Wskazał leżącego wśród rozwalonych desek mężczyznę koło pięćdziesiątki, z napuchniętym okiem i krwawiącym czołem.

– Słuchaj no gagatku... – Szłam wolnym krokiem w jego stronę, wycierając po drodze miecz w specjalną szmatę, a następnie schowałam go w pochwie – Czego tu szukaliście?

– Pierdol się.

Splunął krwawą plwociną tuż obok moich nóg

– Nie radzę... – Syknęłam przez zęby, przystawiając mu czubek noża do gardła – Powtórzę pytanie, czego tu szukaliście?

– Gówna psiego – wycharczał, zanosząc się śmiechem.

Ledwo skończył mówić, a po pomieszczeniu rozniósł się cichy trzask łamanego nosa, gdy uderzyłam go przegubem dłoni.

– Będziesz gadał?! – Warknęłam coraz bardziej zirytowana.

– Trochę kradziejki tylko! – Jęknął, wycierając krew z twarzy.

– Czemu porwaliście Strażnika?

– Za bardzo węszył i chcieliśmy kasę za niego...

– Tępaki... – Spojrzałam na niego z obrzydzeniem, a następnie przeniosłam wzrok na Fergusa i Emrysa. – Weźcie mi to ścierwo sprzed oczu i zróbcie, co trzeba...

Odwróciłam się i schowałam nóż do pochwy po prawej stronie. Chwilę później usłyszałam odgłos szamotaniny i ciągnięcia, by głuchy odgłos zakończył wszystko.

– Eilig pójdź po chłopaków sprzed wejścia i sprzątnijcie z resztą truchła, Randall pomożesz mi opatrzeć Eoina... Randall? – Rozejrzałam się po pomieszczeniu, w którym chwilowo zapadła głucha cisza.

Chłopak stał praktycznie w tym samym miejscu i nieobecnym wzrokiem wpatrywał się to w swoje pokryte krwią dłonie, to w leżącego przed nim bandziora, ze sterczącym w trzewiach mieczem.

Pieprzone zło nikogo nie oszczędza... westchnęłam w duchu, podchodząc do młodzieńca.

– Randall... – Położyłam mu dłoń na barku i ścisnęłam odrobinę. – Obudź się chłopie...

– C–c–co? – Spojrzał się na mnie niewidzącym spojrzeniem, jednak z każdą chwilą wzrok mu się wyostrzał. – Pani Irith?

– Tak, to ja... Oczyść ręce, a następnie wyjmij miecz i go wytrzyj, bo inaczej ostrze się zniszczy... – Mówiłam spokojnie, wycofując się na trzy kroki.

Dałam mu swobodę ruchów, jednak nadal pod czujnym spojrzeniem. Strażnik przetarł dłonie w podobną szmatkę do mojej, a następnie zaciskając palce i oczy wyciągnął broń z ciała. Odgłos był na tyle nieprzyjemny, że sama się skrzywiłam, chociaż, na nieszczęście, zdążyłam się przyzwyczaić do podobnych dźwięków. Randall z bladego stał się niemalże zielony na twarzy i ewidentnie walczył z przewodem pokarmowym, który chciał oddać swoją zawartość.

– Dobrze się spisałeś – powiedziałam cicho, gdy stanął naprzeciw mnie. – Trzeba opatrzeć Eoina.

Poklepałam Dúnadana po plecach i zbliżyliśmy się do leżącego pod ścianą mężczyzny, który zaczął odzyskiwać przytomność.

– A mnie łeb napieprza... – Jęknął chwilę później, gdy podstawiliśmy mu pod nos napar z athelasu i mięty dla otrzeźwienia, który wyciągnęłam z torby przyniesionej przez czatowników.

– Coś Ci jeszcze zrobili oprócz tego ma twarzy? – Spytałam rzeczowo, sprawdzając, jak poważna jest rana na brwi.

– Liczyć kilka kopniaków w żebra i brzuch? – Skrzywił się, gdy przeturlałam go z boku na plecy.

– Już w tym momencie wygląda to źle... – Mruknęłam, widząc wybarwiające się sińce w miejscach, o których mówił. – Randall, naszykuj, proszę, maść arnikową, bandaż oraz gazę...

Wolałam oszczędzić mu widoku sprzątania i palenia ciał, a dodatkowa para rąk do pomocy poszkodowanemu zawsze się przydawała.

– Co chcieli z ciebie wyciągnąć?

– Głównie to czy jestem sam, a jeśli nie to, ile jest ze mną osób... Za mało ostrożny byłem... Na tyle skupiłem się na śladach, że nie usłyszałem kroków za mną i dostałem w łeb. Kiedy się obudziłem, byłem już tutaj – mówił cicho, wstydząc się tego, że został złapany w taki sposób.

– Spokojnie Eoin... Jesteśmy już przy tobie... Dziękuję – podziękowałam Randallowi, który naszykował już wszystko, co potrzeba. – Będziesz musiał całkiem zdjąć tunikę i wytrzymać przez chwilę, zanim nie posmaruję Cię maścią i nie owinę bandażem...

Mężczyzna, mimo pomocy z trudem usiadł i utrzymywał wyprostowaną pozycję.

– We łbie mi się kręci... – stęknął, ściągając brwi. – Chyba od tego, jak ostatni raz mi przypieprzył w czerep.

– Trzeba będzie Cię poić w dużej ilości... Zapewne wstrząśnienia dostałeś. Wytrzymaj jeszcze chwilę, już kończę...

Starałam się jakoś uspokoić obolałego Strażnika, który niemalże z każdą chwilą bladł coraz bardziej. Szybkimi, aczkolwiek nadal delikatnymi ruchami skończyłam wcierać maść w miejscach, gdzie powstały sińce sprawdzając przy tym, czy żebra i inne organy nie zostały uszkodzone. Szczęście w nieszczęściu było takie, że skończyło się tylko na stłuczeniach. Obłożyłam miękką gazą tors Dúnadana, a następnie dość ściśle owinęłam jego żebra i brzuch bandażem.

– Nie za mocno? – Spytałam, zanim ostatecznie zawiązałam materiał.

– Jest dobrze... – szepnął cicho z bólem w głosie.

– Jeśli będziesz chciał dam Ci odrobinę naparu z maku... Zostało mi jeszcze półtorej fiolki.

– Powinienem dać radę, a przynajmniej będę wiedział, żeby się nie nadwyrężać...

– Irith... – Usłyszałam z boku jęknięcie Randalla.

– Co jest? – Spojrzałam na niego czujnie, szukając jednocześnie jakiś objawów urazów, których nie zauważyłam wcześniej.

– Czujesz to? – Chłopak na zmianę zieleniał i bladł.

– O czym ty mówisz?

– O tym zapachu co się przed chwilą pojawił...

– Co? Jakim zapa... – Urwałam, gdy sama poczułam specyficzną słodko–mdlącą woń.

Wiedziałam, że jest ona tylko zwiastunem tego, co działo się na zewnątrz budynku. W pomieszczeniu została tylko nasza trójka i zniszczone meble po walce, jednak nie było już żadnego z bandziorów.

– Eoin, posłuchaj mnie... Dasz radę się oprzeć plecami o ścianę? Przez chwilę powinieneś jeszcze odpocząć, natomiast ja z Randallem zobaczymy, czy da radę znaleźć w tym pierdolniku. Wcześniej ci jeszcze naszykuję odpowiednie napary, które będziesz musiał wypić, kiedy ci powiem.

Mężczyzna pokiwał głową, po czym krzywiąc twarz z bólu, przesunął się i oparł o zimny mur. Naszykowałam cztery fiolki z zabarwionymi na różne kolory zawartościami.

– Najpierw ten od razu. Działa wzmacniająco na organizm, później wypijesz tak, jak stoją od najbliższego ciebie. Przeciwzapalny, przeciwbólowy i wspomagający odbudowę krwi... – Dopowiedziałam, widząc pytające spojrzenie Strażnika.

– Ale przecież...

– Wiem, że nie straciłeś aż tak dużo krwi, ale pomoże to w rozprowadzeniu krwi z powstałych siniaków. Wzmocnią się też twoje drobne żyłki, przez co nie będą co chwila pękać, powodując powstawanie nowych krwiaków.

Chwilę później kręciłam się już z Młodym po piwnicy w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby się kiedyś do czegoś nadać, ale oprócz połamanych desek nie było praktycznie niczego. Kilka szklanych butelek po jakimś wińsku, przerdzewiały kozik i kawałek szmaty, który był kiedyś płaszczem.

– Czas na drugi lek... – Odezwałam się, zerkając na siedzącego Dúnadana, po tym, jak przesunęłam nogą resztkę stołu.

– Mhm... – Dotarło do mnie zmęczone potwierdzenie.

– Randall, podejdź, proszę, do mnie – zawołałam Młodego do siebie, który znajdował się po drugiej stronie pomieszczenia.

Młodzieniec stał w jednym miejscu, jakby mnie nie usłyszał i wpatrywał się w dwie dość rozległe brązowiejące już plamy na podłodze.

– Randall? Podejdź, proszę... – Zawołałam go ponownie łagodniejszym głosem, szczęśliwie tym razem skutecznie.

Chłopak zaczął się zbliżać, uparcie wpatrując się w podłogę, aby nie wejść w żadną z plam. Wiedziałam, że dla tak młodej osoby taka jatka, jakiej była świadkiem, było czymś ciężkim do przeskoczenia od razu. Nie chciałam go pospieszać, przynajmniej chwilowo, czekałam, więc cierpliwie na to aż ominie wszystkie mokre przeszkody.

– Ttak? – Zająknął się, stając naprzeciw mnie.

– Muszę zobaczyć, jak radzą sobie na zewnątrz. Miej baczenie na Eoina przez ten czas. Teraz podaj mu kolejną dawkę leków, a gdybym nie wracała przez dłuższy czas następną. Będzie dobrze chłopaku... – Uniosłam odrobinę kąciki ust i położyłam dłoń na jego barku w geście pocieszenia.

– Irith... Porozmawiamy później? – Spytał z nadzieją w głosie.

– Oczywiście, ale muszę już iść – odpowiedziałam cicho, podnosząc kilka desek z podłogi, po czym wyszłam z pomieszczenia.

Im bliżej znajdowałam wyjścia, tym bardziej mdlący zapach zwiększał swoją intensywność. Na zewnątrz, po drugiej stronie ulicy między budynkami palił się stos ze zmarłymi bandziorami. Zanim zbliżyłam się do ognia i do Strażników stojących wokół owinęłam sobie wokół ust i nosa grubą chustę, która, chociaż odrobinę tłumiła zapachy i dym. Gdy podeszłam do milczącej grupy, dorzuciłam deski do ognia i odsunęłam się na rozsądną odległość.

– Mogliście wziąć te pozostałości po rozwalonych stołach i siedziskach... – Odezwałam się po jakimś czasie.

– Częściowo wzięliśmy, ale znaleźliśmy też inne drewno. Zresztą, to co było w środku, niekoniecznie dobrze się pali... – mruknął Fergus, owijając się szczelniej płaszczem – Jak Eoin?

– Poobijany... Co prawda nie ma złamań, ale ma boleśnie stłuczone żebra i prawdopodobnie wstrząśnienie mózgu od ostatniego upadku, ale wyliże się z tego... – Pociągnęłam nosem, krzywiąc się chwilę później ze smrodu. – Bardziej obawiam się o Randalla...

– Pierwszy trup? – Odezwał się Eilig.

– Mhm... Nie dalej jak w nocy rozmawiałam z nim o tym, że lęka się zabijania – westchnęłam cicho, próbując ułożyć sobie w głowie niektóre z argumentów do rozmowy, która mnie czekała – Będziemy musieli zostać tutaj na noc... Trzeba znaleźć tylko lepszy nocleg. Sama wolę nie spać w tamtym miejscu, nie mówiąc już o Młodym, który jest w równie kiepskim stanie psychicznym co fizycznie Eoin... Wyruszymy jeszcze przed wschodem słońca, by znaleźć się przynajmniej cztery, jak nie pięć staj stąd. Sądzę, że więcej grup w okolicy nie ma, bo już dawno by się zlecieli. Trójka niech zostanie przy stosie i go dopilnuje, żeby się w większości wypalił, pozostała czwórka dobrze by było, jakby znalazła jakiś kąt do spania. Przyda się nam odpoczynek po czymś takim. Dajcie znać, jak coś będziecie mieć...

Wróciłam do piwnicy w momencie, gdy Randall podawał drugiemu Strażnikowi ostatnią porcję leków.

– Śmierdzisz trupem... – mruknął Eoin po tym, jak przełknął napar, a ja kucnęłam obok niego.

– Jak każde z nas... A zwłaszcza Ci, co są na zewnątrz. Kąpiel dopiero jutro może nasz czekać, bo dzisiaj nikomu nie radzę wchodzić do Gwathló, biorąc pod uwagę, że jest koniec marca i śnieg po pas, a woda prawie zamarza od zimna. Chwilowo jedynie możemy się wywietrzyć...

Najmłodszy z nas przełknął tylko nerwowo ślinę, ponownie zieleniejąc na twarzy. Zerknęliśmy z Eoinem porozumiewawczo na siebie, wiedząc już, że będzie to jeden z cięższych przypadków, przeżycia pierwszego użycia broni w celu innym zabicie zwierzyny. Przez kilkanaście minut siedzieliśmy w ciszy, będąc zatopionymi w swoich myślach, jednak z czasem zaczęła się nawiązywać cicha rozmowa o wszystkim i o niczym, co nie było związane z wydarzeniami z dzisiejszego dnia.

– Irith... Znaleźliśmy nocleg... – Odezwał się Strażnik, który właśnie wszedł do pomieszczenia.

– Daleko? – Odwróciłam się do niego.

– Niemal nad samą rzeką, ale budynek jest nawet w dobrym stanie. Nie powinien się zawalić, a wnętrze o dziwo jest dużo mniej zniszczone niż ten.

– Dziękuję... Eoin dasz radę wstać sam czy Ci pomóc?

– Dam radę, później przecież nikt nie będzie mi usługiwał... – Prychnął, by chwilę później parsknąć krótkim śmiechem.

– Eoin... – Sama zaczęłam chichotać, zarażona jego humorem. – Zachowałbyś chociaż odrobinę powagi...

– Znasz mnie, taki sposób na życie. – Pokiwał głową, a następnie wstał, podpierając się ściany.

– Śmieszek w każdej sytuacji... Z poderżniętym gardłem też się będziesz chichrał, czemu ktoś mocniejszego cięcia nie wykonał? – Zironizowałam, jednak w głosie miałam rozbawione nuty.

– Wtedy będzie ciężko, bo po będę mieć dziursko w tchawicy i bardziej będę charczał, niż się śmiał... Tss... – syknął, gdy musiał się przygiąć w korytarzu – Nic mi nie jest, nie zaczynaj robić za kwokę.

– Ja przecież nic nie mówię!

– Ale chciałaś. Znam Cię już wystarczająco długo, żeby wiedzieć, jak zachowujesz się w podobnych sytuacjach.

– Odezwał się mądraliński – parsknęłam śmiechem.

Po chwili jednak, gdy wydostaliśmy się na parter budynku, poczułam przy łopatce mocne uderzenie z otwartej dłoni.

– Co jest?! – Warknęłam, odwracając się do tyłu, żeby zobaczyć, jak się okazało czerwonego na twarzy Randalla z zaciśniętymi pięściami.

– Jak możecie?! Wy... wy... Hipokryci pieprzeni!

Chłopak ponownie uniósł rękę, żeby mnie zaatakować, ale wyuczone u mnie odruchy zadziałały szybciej niż logiczne myślenie i po chwili Strażnik leżał na ziemi z wykręconą ręką i wciskającym się w plecy kolanem.

– Możesz mi do kurwy nędzy wytłumaczyć, co to było?! – Wysyczałam zimnym tonem, czując większy przypływ adrenaliny niż podczas wcześniejszej walki – I co Ci nagle do łba strzeliło?!

– Ja... ja... – Zaczął się jąkać, by po chwili ponownie zacząć się nerwowo szarpać – Puszczaj mnie morderco!

Słysząc te słowa poczułam, jak sztywnieje mi całe ciało, a wnętrze zostaje ściśnięte przez przenikające do szpiku kości lodowate szpony. W głowie zaczęło mi huczeć na tyle, że nie słyszałam ostrzegawczego syknięcia Eoina, który jako jeden z nielicznych znał wszystkie szczegóły tego co robiłam w obu częściach Haradu.

– Jak sobie życzysz... – Warknęłam, nie przejmując się, że od tonu mojego głosu chłopak kuli się jeszcze bardziej. – Ale zapamiętaj sobie jedno gnojku, od chwili, gdy zabiłeś tamtego łotra, sam jesteś zabójcą.

Puściłam Randalla i odeszłam w zupełnie przeciwną stronę, niż mówił Dúnadan. Zdecydowanie musiałam się uspokoić nerwy i wyciszyć się z dala od kogokolwiek.

~*~*~*~

https://youtu.be/8AHCfZTRGiI

~*~*~*~

– Posłuchaj mnie uważnie popaprańcu...

Eoin nie zważając na ból i możliwość pogorszenia obrażeń, szarpnął leżącego chłopaka do góry, stawiając go na równe nogi, by po chwili młodszy z mężczyzn jęknął od uderzenia plecami o ścianę.

– Gówno wiesz i gówno widziałeś, a jeszcze mniej przeżyłeś. – Twarz Eoina wyrażała czystą furię. – Każde z nas ma swoje na sumieniu, od dzisiaj także ty, jak chwilę temu mówiła Irith. Jednak nikt, a tym bardziej taki smarkacz nie ma prawa wytykać błędów z przeszłości.

– Ale sama mówiła, że...

– Doskonale wiem, co mówiła, bo nie spałem wtedy. – Przerwał mu w trakcie wypowiedzi. – I to, co usłyszałeś to tylko, był ułamek tego, co tam przeżyła. Nie szarp się...

– A właśnie, że bęę... Auu!!! – Zawył, gdy ponownie uderzył plecami o ścianę, tyle że tym razem dużo mocniej niż poprzednio. – Zostaw mnie! Skończyłem rozmowę!

– Ale ja nie skończyłem! – Wycedził zimnym tonem. – Jestem jedną z kilku osób, które dokładnie wiedzą co się działo z Irith w Haradzie zarówno Bliskim, jak i Dalekim...

– Haradzie? – Randall jęknął, nagle zdając sobie sprawę z powagi sytuacji.

– Milcz!Tak dobrze słyszałeś, w Haradzie. Tam zabiją Cię szybciej niż zdążyszpowiedzieć „miecz", jeśli nie będziesz odpowiednio bystry i szybki, a ty jakwidać, nie grzeszysz oboma. Wchwili, gdy przyjdziemy do miejsca noclegowego, opowiesz wszystkim, co żeś nawyczyniał,a kiedy pojawi się Irith, masz ją przeprosić i prosić o wybaczenie. Czy tojasne smarkaczu?! – Syknął, przyciskając przedramieniem barki chłopaka do muru.

Randall pokiwał tylko głową, nie mogąc wydusić żadnego słowa. Obaj mężczyźni podążyli za trzecim, który stał do tej pory na uboczu, nie chcąc się mieszać w sytuację między dwoma Strażnikami. Eoin z każdym przebytym metrem krzywił się coraz bardziej i częściej posykując z bólu promieniującym od poobijanych żeber.

– Zabiję gada następnym razem... – Wymamrotał cicho pod nosem, zatrzymując się na chwilę, czując pojawiającą się kolkę w boku i patrząc pogardliwie na najmłodszego w ich gronie. – Kruku?! Daleko jeszcze?

Zawołał do idącego na przedzie Dúnadana, który niemal od razu się zatrzymał.

– To ten na końcu ulicy. – Wskazał dłonią budynek, rzeczywiście zachowany jako jeden z lepszych w tej części miasta, które mieli okazję zobaczyć.

– Wszyscy ta są?

– Oprócz naszej trójki, Irith i może jeszcze jednego, ale polazł po wodę, więc powinien już wrócić. A co?

– Nic, tak tylko pytam, bo zaczynam ledwo zipać. Zdecydowanie muszę odpocząć...

– Może jakoś pomogę?

– Będziesz mnie niósł albo oddychał za mnie? Jak rano ruszymy, nikt nie będzie mnie niańczył podczas dalszej drogi.

– Jesteś pewny, że nikt?

Spojrzał się na niego z podniesioną brwią.

– Ircia każdemu kwokuje, kto jest ranny, więc ją wykluczam chwilowo z grona nianiek.

– A komu nie matkuje... – Kruk mruknął pod nosem.

– Tym, którzy urazili ją w szczególny sposób. – Zerknął wymownie na idącego obok nich ze spuszczoną głową Randalla.

– Możecie mi już nie dosrywać? – Jęknął błagalnie.

– Ale ktoCi, jak to ująłeś, dosrywa? My tylko ze sobą rozmawiamy – powiedział oschłymtonem Eoin. –Widocznie sumienie Cię gryzie, jeśli odbierasz osobiście to, co mówimy.

– Dokładnie – mruknął Kruk, łapiąc jednocześnie poszkodowanego Strażnika w pasie, gdy ten się zachwiał. – Chyba jednak Ci pomogę, przynajmniej dzisiaj, ledwo idziesz chłopie. Znowu sobie czerep rozwalisz i do reszty nie wstaniesz, o ile w ogóle to zrobisz. No już, już...

– Powiedziałem, że dam radę to znaczy, że dam radę! – Warknął przez zęby.

– Nie bądź taki hop do przodu. Sam mówiłeś, że od jutra nikt nie będzie Cię niańczył, więc trzeba Cię doprowadzić dzisiejszego wieczora oraz w nocy do stanu względnej używalności. Bądź więc cicho i daj sobie do cholery pomóc baranie.

Mężczyźni po kilku minutach znaleźli się przed budynkiem. Eoin mimo wcześniejszych zapewnień i pomocy ledwo doszedł przed ledwo się trzymające na zawiasach resztki drzwi. Jego bladość i płytki oddech również nie zwiastowały niczego dobrego.

– Czy ty zawsze musisz mieć rację ptaszku? – Mruknął, siadając na stopniu przed wejściem.

– Tylko nie ptaszku baranie... – Obruszył się. – Ptaszkiem jest wróbel, a kruk to ptaszysko. I nadal jesteś taki pewny, że sam byś doskonale dał radę?

Zironizował, opierając się jednocześnie ramieniem o framugę. Randall stał kilka kroków od nich, trzymając ręce w kieszeniach spodni i szurał nogą po ubitym śniegu. Kiedy emocje zaczęły opadać z każdą kolejną chwilą zaczął czuć coraz większe wyrzuty sumienia. Już teraz wiedział, że zawiódł zarówno Irith, jak i Eoina, nie mówiąc już o samym sobie. A to, co go czekało napawało Randalla pesymizmem i stresem. Oba zadania wyznaczone przez poturbowanego Strażnika przerażały chłopaka, który przez cały czas się głowił, jak zareaguje reszta Dúnedainów, ale co najważniejsze Irith, będąca główną poszkodowaną w zaistniałym sporze.

– Dużo tam w środku jest schodów? – Eoin odezwał się z trudem, trzymając się za bolące żebra.

– Trochę jest, ale zakwaterowaliśmy się na parterze, więc właściwie tylko te trzy, na których posadziłeś swoją rzyć – parsknął cichym śmiechem.

– Zamiast się ze mnie nabijać, mógłbyś mi pomóc, bo wspomniana przez ciebie rzyć zaczyna mi odmarzać na tych kamieniach – odezwał się, wyciągając ręce w jego stronę.

– A co z tego będę mieć?

– Święty spokój i moją wdzięczność. Rusz no się, ja ledwo mogę...

– Ughh... Przytyłeś w ciągu tych kilku chwil czy zawsze tyle ważyłeś? Jesteś cięższy niż w momencie, w którym Cię sadzałem.

– Odczepta się od mojej wagi chuderlaku – mruknął, podnosząc się ze stopnia, by po chwil się skrzywić z przeciągłym syknięciem, kiedy za szybko się obrócił.

– Tamte łajzy za mało Ci wpieprzyły, że teraz sam się jeszcze krzywdasz?

– Czy tobie się kiedykolwiek jadaczka zamyka? Czy może powinienem zapytać o dziób, jako że jesteś Krukiem?

– A ciebie podobno żebra bolą, więc też nie nadwyrężaj ozora.

– Powiedział, co wiedział...

– Któreś z naszej dwójki musi być mądrzejsze.

– I akurat stwierdziłeś, że to musisz być ty? – Poobijany Strażnik uniósł pytająco brew.

– Ktoś musi, bo młodego nie liczę, bo wystarczająco już dzisiaj na wywijał. – Zerknął na czerwonego ze wstydu młodego mężczyznę. – A tyś oberwał.

– Pacan – fuknął, zaciskając dłonie na ramionach przyjaciela – Chodźmy więc do środka, przyda się nam trochę odpoczynku, a niektórym skruchy...

W pomieszczeniu zajmowanym przez Dúnedainów panował cichy szum rozmów i ogólnej krzątaniny. W latach świetności budynku, jak i samego miasta znajdował się tam zapewne salon z bogatymi zdobieniami na ścianach i sufitach, czego pozostałości do tej pory były, jak i równie dostojnymi meblami. Mało która rodzina mogła sobie pozwolić na dom posiadający oprócz parteru dwie kondygnacje do góry. Z reguły były to jednopoziomowe budynki, nieposiadające nawet strychu czy podpiwniczenia, a za podłogę służyło gliniane klepisko.

– Drogi znaleźć nie mogliście czy co? – Zaśmiał się jeden ze Strażników wyciągnięty pod ścianą, przegryzając jednocześnie podpłomyka.

– Gdzie Irith? Była przecież z wami... – Emrys niemal od razu zauważył brak kobiety. – Po tym, co się dzisiaj zadziało, nie powinna się oddzielać, a tym bardziej na takich obszarach.

– Na pytanie, gdzie jest Ircia i co się z nią stanie, oraz co ewentualnie się z nią stanie odpowie Wam nasz „kochany" Randall. – Głos Eoina ociekał jadem i sarkazmem, który praktycznie nie był u niego słyszalny.

Reszta Strażników spojrzała po sobie zaskoczona słysząc taki ton z reguły u spokojnego mężczyzny, któremu bliżej było do typu śmieszka niż wrednego i opryskliwego gbura.

– Pochwal się co żeś takiego powiedział i co żeś nawywijał – rzucił jeszcze, zanim usiadł na jednym z rozłożonych posłań.

– Ja... Ja... – Randall zaczął się jąkać i uciekać wzrokiem, gdzie tylko się da.

– Tak ty, innego Randalla oprócz ciebie a przynajmniej w naszym gronie nie ma żadnego o takim imieniu – warknął nieprzyjemnie poturbowany przez bandziorów Dúnadan, po tym jak znalazł na tyle wygodną pozycję, aby w jak najmniejszym stopniu urażać bolące miejsca.

– Jjaa... – Młody mężczyzna ponownie się zaciął słysząc prychnięcie starszego kolegi. – Przez to wszystko co działo się wcześniej, znaczy chodzi mi o tą całą walkę, nie wiedziałem za bardzo co się dzieje i... i...

– Do brzegu chłopie. Powiedzże w końcu co żeś odwalił a nie się jąkasz – mruknął Fergus, patrząc intensywnie na chłopaka.

– No właśnie chce powiedzieć... Po tym wszystkim czułem się jakbym był w jakimś amoku czy czymś takim. Nie wiedziałem co się ze mną i z wami dzieje...

– Nas w to nie mieszaj – warknął nieprzyjemnie Eoin, wcinając się w wypowiedź Randalla.

– Nie ułatwiasz...

– Nikt nie powiedział, że w życiu będzie łatwo.

– Em... Kontynuując więc, nie wiedziałem co się działo ze mną, a zwłaszcza z wami, bo przed chwilą bez mrugnięcia okiem zabijaliście tamtych dryblasów, a w następnej żartowaliście i śmialiście się w najlepsze. Przecież tamci są... Byli... Takimi samymi ludźmi jak my... I...I... Po którymś z kolei śmieszkowaniu Irith coś we mnie pękło i...

Chłopak zaciął się na dłuższą chwilę, by dokończyć cichym szeptem.

– I wykrzyczałem jej jak i Eoinowi, że są hipokrytami, a Irith powiedziałem, że jest mordercą...

Po tym jak skończył skulił się w sobie, przeczuwając co za chwilę się wydarzy. Gdy minął pierwszy szok i niedowierzanie wśród Dúnedainów zapanowało żywe poruszenie przeplatane głośnymi komentarzami o głupocie Randalla. Gwar z każdą chwilą przybierał na sile, jednak w pewnej chwili jeden z głosów przebił się przez resztę po krótkim, aczkolwiek dotkliwym gwizdnięciu Emrysa.

– Cisza! Czy ty gnojku jeden zdajesz sobie sprawę z tego co żeś najlepszego narobił?! – Wolnym krokiem zbliżył się do chłopaka. – Kilkoma słowami spierdoliłeś cały trud jaki najbliższe osoby dla Irith, jak i sama ona włożyła w to, aby czuć chociaż minimalnie mniejsze poczucie winy za to co robimy i robiliśmy w przeszłości. Co żeś sobie myślał kretynie, gdy żeś wtedy młócił ozorem? Chyba żeś nie myślał, jakżeś to powiedział! To Eoinowi przypieprzyli w łeb a nie tobie i rozum nie miał Ci jak wylecieć. Chyba że nigdy go nie miałeś, bo wtedy to inna sprawa.

– Ja... Ja...

– Ja na twoim miejscu modliłbym się do wszystkich znanych mi Valarów o to, żeby Irith ci wybaczyła. Większego babola nie mogłeś pierdyknąć...

– Mógł... – odezwał się żeński głos w drzwiach – Zawsze mógł mnie zaszlachtować, ale po tym co zobaczyłam wcześniej było to wątpliwe

Irith weszła do pomieszczenia, co prawda ze spokojnym wyrazem twarzy, aczkolwiek czaiło się na niej coś przerażającego.

– Jeśli myślisz, że zwykłym przepraszam załatwisz sprawę, to się mylisz. – Jej głos był pozbawiony emocji i niemalże tak zimny, jak temperatura, która panowała na zewnątrz. – Jak mściwa nie bywam, tak teraz pożałujesz dnia, w którym powiedziałeś to co powiedziałeś. A teraz zejdź mi z oczu zanim stanę się rzeczywiście mordercą, którą mnie nazwałeś. A jeszcze jedno... Licz się z tym, że nie będę już dla ciebie dobrą ciocią, która pogłaszcze cię po główce, gdy coś nie wyjdzie. Teraz będziesz dostawał takie opierdole, że zaczniesz się zastanawiać czy na pewno chcesz nadal być Strażnikiem. Chociaż po tym co dzisiaj zrobiłeś mam obiekcje co do tego, abyś dalej był godzien Gwiazdy. Rozejść się! Koniec spektaklu!

Kobieta zawołała tylko na odchodne, po czym podeszła do namiastki blatu, na którym leżały przygotowane wcześniej podpłomyki w palącym się kominku oświetlającym wnętrze, ocieplając przy tym przyjemnie powietrze.

– Nie licz na to – odezwała się szybciej niż Emrys, zajmujący miejsce obok niej otworzył usta.

– A na co miałem liczyć? – mruknął.

– Na to, że będę łagodniejsza dla Randalla. Tym razem miarka się przebrała i nie odpuszczę tak łatwo. O ile w ogóle to zrobię... – dodała smętnie na końcu.

– Ircia...

– Nie zaczynaj, proszę Cię. Mam już dość dzisiejszego dnia, więc łaskawie nie dowalaj mi kolejnych powodów do rozmyślań. Ledwo udało mi się jako tako uspokoić a wystarczyło, że spojrzałam na tego bałwana, a nerwy wróciły.

– Chcesz powiedzieć, gdzie byłaś? – spytał cicho wyciągając w stronę ognia zmarznięte stopy.

– Szwendałam się po okolicy. Ostrożna byłam spokojnie... Nikogo oprócz nas w okolicy nie ma. Wątpię też, żeby inne łachudry tu ściągnęły. Tamci musieli być jedyni w mieście, a przynajmniej po tej stronie rzeki. Most za daleko jest, o ile nadal wisi między brzegami. Ostatnio w Gwathló podniósł się poziom wody więc możliwe, że się zerwał albo jest mocno uszkodzony. Będziemy niedaleko niego przechodzić to przy okazji sprawdzimy w jakim jest stanie. Rozłóżcie warty między siebie, zmiana co dwie godziny. Jutro wyruszymy odrobinę później, żebyśmy mogli wypocząć. Sądzę, że jak wstaniemy o ósmej to będzie dobrze. Eoin nawet nie myśl, że będziesz siedział i stróżował. Widzę, że ledwo zipiesz. Chcesz leki? Tylko szczerze.

– Przydadzą się... Zaraz się chyba skręcę, zwłaszcza przez żebra. Jesteś pewna, że nie mam jakiegoś złamanego?

– Skręcać się możesz, byleś się tylko nie przekręcił. Tak jestem, kości masz całe, tyle że stłuczone. W kilka dni powinny się zagoić, a teraz wypij. Tylko nie wypluj od razu, bo ten napar ma wyjątkowo gorzki smak. Jest też mocniejszy niż ten poprzedni, a przy okazji będzie Ci się lepiej po nim spało. Postaraj się nie wiercić zbytnio w nocy.

– Łatwo Ci mówić – mruknął, krzywiąc się po połkniętym naparze przeciwbólowym – Już bez zbytniego ruszania się ledwo mogę oddychać.

– Wiem, wiem. Idź spać... – mruknęła, odbierając fiolkę – Postarajcie się mnie nie budzić w nocy, chyba że wystąpi zagrożenie życia. Siedźcie do której tam chcecie, ja się już kładę. I byłabym wdzięczna gdybyście do mojego powrotu nie wychodzili z budynku ani nie podglądali, muszę za potrzebą...

~*~*~*~

https://youtu.be/CbPkbUk-5oM

~*~*~*~

Gdy po dłuższym czasie wróciłam do zajmowanego przez nas pomieszczenia spora część ze Strażników leżała już na posłaniach i rozmawiała ze sobą cicho nie chcąc przeszkadzać innym.

– Kto ma pierwszy wartę? – spytałam zgromadzonych, zdejmując jednocześnie płaszcz z ramion, który zaczynał już mi ciążyć po całodziennym noszeniu.

– Fergus, później jest Kruku, dalej ja, a następnie Eilig i na końcu Murtagh – odezwał się zakopujący się pod kocami i grubą derką Emrys, by po chwili ziewnąć przeciągle – Dobranoc wszystkim...

Mruknął tylko, a następnie obrócił się tyłem do wszystkich i niedługo później zasnął. Sama rozłożyłam sobie dodatkowe okrycie a na wierzch dołożyłam jeszcze gruby wełniany płaszcz.

– Pamiętajcie o dokładaniu do ognia. Chyba że chcecie abyśmy stali się sztywniakami to wtedy dokładać nie musicie...

Wśród nieśpiących Strażników przeszedł szmer śmiechu i rozbawienia. W chwili, w której zatopiłam się pod warstwą koców i innych ochron poczułam, jak ogarnia mnie przyjemne ciepło i poczucie bezpieczeństwa. W kominku palił się ogień, którego jasne macki również otulały zgromadzonych równie mocno co pledy. Ułożyłam sobie torbę w taki sposób, by służyła mi jako namiastka poduszki, po czym położyłam na niej głowę. Głosy pozostałych z czasem zaczęły milknąć, by z czasem całkiem się wyciszyć i zamienić się u niektórych w pochrapywanie.

Chwila pobudki przyszła zdecydowanie zbyt wcześnie, a przynajmniej w moim odczuciu. Mimo przespania blisko dziesięciu godzin, nadal czułam się zmęczona i najchętniej w krainie Irma spędziłabym drugie tyle. Po przetarciu oczu i rozciągnięciu zastanych mięśni rozejrzałam się po pozostałych. Najgorzej prezentował się Eoin, miał niezdrowe wypieki, które kontrastowały z przeraźliwie bladą skórą. Mimo że nadal leżał pod kocami widać było z jakim trudem łapie każdy oddech, a każdy ruch żebrami sprawia mu ból.

– Eoin... – Podeszłam do niego i potrząsnęłam delikatnie jego ramieniem. – Obudź się, proszę.

Mężczyzna jęknął, ale niechętnie otworzył, jak się okazało zaszklone oczy. W chwili, gdy dotknęłam jego czoła, sama się skrzywiłam czując jego zbyt wysoką ciepłotę. Eoin zdecydowanie gorzej zniósł całe wydarzenie niż powiedział.

– Musisz wstać, a przynajmniej usiąść, żebym mogła Cię opatrzyć.

– Daj mi spokój – mruknął, odwracając głowę w drugą stronę.

– Eoin... – westchnęłam – Nie zachowuj się, jak dziecko. Chcę Ci pomóc, więc unieś się z łaski swojej, bo nie mam zamiaru dźwigać twojego cielska.

W odpowiedzi usłyszałam tylko zbolałe jęknięcie, jednak kilka chwil później mężczyzna usiadł, patrząc się ze złością na wszystko co się ruszało, a głównie na mnie.

– Zdejmij tunikę...

– Jeśli chciałaś mnie rozebrać, nie musisz wymigiwać się badaniem.

– Majaczysz Eoin – mruknęłam, po czym dotknęłam dłonią jego czoła chcąc sprawdzić, jak wysoką ma gorączkę.

– Nie dość, że rozbiera to jeszcze maca.

– Zamkniesz ty się? Przynajmniej wiem, że te pierdy, które teraz mówisz są spowodowane temperaturą.

Gdy tylko Eoinowi udało ściągnąć się górne ubranie, zaczęłam odwijać bandaż okalający jego tors. Mimo zachowanych środków i podjęciu niemal natychmiastowego leczenia, skóra miała granatowo–fioletowe zabarwienie miejscami podchodzące nawet pod niemalże czarne. Nie musiałam nawet go pytać, jak duży ból czuje, gdyż przy każdym, nawet najdelikatniejszym dotyku się krzywił i syczał.

– Emrysie podałbyś mi torbę z lekami? Będę wdzięczna.

Uśmiechnęłam się do drugiego mężczyzny, po czym ponownie odwróciłam się do poszkodowanego.

– Mimo że Cię obwiązałam to i tak masz opuchliznę, zwłaszcza na żebrach. Będę musiała zrobić okład z naparu kasztanowca i arniki. Wyglądasz niestety gorzej niż się spodziewałam, ale przynajmniej żyjesz. Dzięki. – Skinęłam głową Emrysowi, gdy ten położył obok mnie medykamenty. – Będziesz musiał się z powrotem położyć.

Oznajmiłam chwilę później Eoinowi, gdy naszykowałam sobie odpowiednie fiolki z naparami i miękkie ściereczki. W chwili, w której Strażnik układał się na posłaniu, nawilżyłam materiały lekami, a następnie położyłam je na jego torsie i brzuchu.

– Będziesz musiał tak chwilę pobyć bez ruchu. W między czasie posmaruję mi brew, bo z tego co widzę ładnie zaczęła się już zasklepiać i pojawił się strupek.

Pogrzebałam chwilę w torbie, a następnie wyciągnęłam z niej maść z liści babki lancetowatej i miodu.

– Przyjemnie pachnie... – Mruknął Eoin, gdy zaczęłam rozprowadzać lek po skórze.

– I dobrze działa, przynajmniej na twarzy się szybciej wygoisz – odpowiedziałam z uśmiechem – Leż...

Przypomniałam Dúnadanowi, który zaczął się wiercić.

– Kiedy mi zimno, a do tego czuję, jak mi się wszystko nieprzyjemnie ściąga na zewnątrz i jakby wewnątrz.

– To dobrze, oznacza to, że okłady zaczynają działać. Mówię poważnie, nie wierć się! Chcesz sobie bardziej zaszkodzić? Jeśli nie, to leż grzecznie i czekaj! – odezwałam się ostrzej, co poskutkowało, gdyż mężczyzna na kolejne kilka minut się uspokoił, co pozwoliło mi wyciągnąć kolejną porcję leków.

W między czasie Murtagh przyniósł nam śniadanie, które jedli również pozostali Strażnicy. Nie było ono wyjątkowo wykwintne, ale na tyle pożywne, że wytrzyma się do namiastki obiadu. Po kilku chwilach zdjęłam okłady z Eoina, a materiały położyłam przy kominku, aby wyschły. Na wypranie ich mogłam sobie pozwolić później, gdy staniemy na popasie w okolicach rzeki. Kiedy wróciłam do leżącego mężczyzny odkręciłam słoiczek z maścią arnikową i dokładnie pokryłam skórę w miejscach sińców.

– Mam dla ciebie jeszcze kilka naparów do wypicia. Te dwa przed śniadaniem, a pozostałe po posiłku. I masz zjeść wszystko.

– Ale... – jęknął.

– Nie ma żadnego „ale" masz zjeść i koniec. Naparu z maku nie mam zamiaru dawać Ci na pusty żołądek. Już bez tego gadasz od rzeczy, a Strażnika na haju nie zamierzam prowadzić. Możesz mi uwierzyć, że omamy od makowin nie należą do tych najprzyjemniejszych.

– Co ty taka mądra, co? – Mruknął, po wypiciu jednej z fiolek.

– Bo kiedyś przeholowałam i nie dość, że wzięłam za dużo to jeszcze za mocnego, po tym jak ojciec... A nie ważne... Było minęło – westchnęłam odwracając wzrok na moment.

Gdy maść wystarczająco podeschła pomogłam Eoinowi usiąść, a następnie po przyłożeniu miękkiej tkaniny do obić zaczęłam dość ciasno owijać jego żebra i brzuch bandażem. Starałam się jednocześnie, jak najmniej naciskać punktowo miejsca, w których miał sińce, aby dodatkowo ich nie urażać.

– Jakby było coś nie tak, mów mi od razu o tym, rozumiemy się?

– Mhm... – mruknął tylko między kęsami kanapki z suszonym serem.

– Mam taką nadzieję, że sobie to zapamiętasz i rzeczywiście będziesz mówił o wszystkim. Dojedz co masz i wypij przeciwbólowy oraz na gorączkę.

Niedługo później sama zabrałam się za swój posiłek, czując początkowo nieprzyjemne ssanie w żołądku spowodowane głodem. Po kilkudziesięciu minutach i zamaskowaniu swojej bytności w tym miejscu wyruszyliśmy w dalszą wędrówkę, która była jednak znacznie wolniejsza ze względu na problemy z oddychaniem Eoina.

Po kilku godzinach zrobiliśmy krótką przerwę na odpoczynek. Szczęśliwie pogoda dzisiaj dopisywała i była dużo przyjemniejsza niż w poprzednich dniach. Było praktycznie bezwietrznie, a słońce świeciło jakby mocniej. Również śnieg był znacznie niższy w okolicy rzeki niż na wcześniejszych terenach przez co i sama podróż była nieco przyjemniejsza oraz łatwiejsza. Jednakże, mimo sprzyjających warunków atmosferycznych, napięcie jakie było między nami było wręcz namacalne, a najbardziej odczuwał je Randall, do którego od rana nikt się nie odezwał oprócz krótkich poleceń co ma wykonać. Sama również, przynajmniej przez jakiś czas, nie chciałam się do niego zbliżać i podejmować rozmów przeczuwając, iż wszelkie próby zakończyłyby się moją utratą nerwów oraz ostrą wymianą zdań w najlepszym przypadku. Przez większość postoju panowała cisza, przerywana tylko przez odgłosy natury. W większości były to wszelkiej maści ptaki wodne lub takie, które zwyczajnie lubiły tak wilgotne tereny.

Po sprawdzeniu ogólnego stanu Eoina i podaniu mu kolejnej porcji leków ruszyliśmy dalej zatopieni we własnych myślach. Przez niski śnieg lub jego brak droga do mostu, który mieliśmy sprawdzić, zajęła nam kolejne trzy godziny. Niestety, mimo dość dobrego tempa marszu zaczynała robić się szarówka, przez co nie zaszlibyśmy daleko. Jednakże okolica obfitowała w różnego rodzaju zarośla i niewielkie skupiska nadal skarłowaciałych drzew. 

~*~*~*~

https://youtu.be/zQT_71cRkM0

~*~*~*~

– Sprawdźmy ten most, póki jeszcze cokolwiek widać, bo później oczami sobie nie przyświecimy, a z pochodniami lepiej nie chodzić. Za bardzo widoczni będziemy. Wystarczy już fakt, że będziemy musieli rozpalić ognisko.

– Nie wygląda to za dobrze... – Murtagh zacmokał cicho, gdy stanęliśmy nad brzegiem rzeki

– Tyle to i ja widzę... – mruknęłam, przyglądając się ledwo trzymającemu się przejściu – Z tego co widzę liny są dobre i jeszcze jakoś się trzymają, gorzej z deskami. Jednak, część z jest nawet w niezłym stanie. Przypilnujcie mi torby...

Zdjęłam z siebie oba bagaże po czym zbliżyłam się do mostu i pociągnęłam za jedną z górnych lin, żeby zobaczyć, jak się trzyma.

– Ircia... Nie ryzykuj, to może źle się skończyć – odezwał się zaniepokojony Emrys.

– Ja z naszej dziesiątki jestem najlżejsza, jeśli coś ma się stać to jest mniejsze prawdopodobieństwo, że coś zarwie się pode mną niż pod którymś z Was.

Ostrożnie weszłam na pierwszą z klepek stanowiących przejście. Wypuściłam powietrze z płuc i zrobiłam kolejny krok. Powoli przemieszczałam się na drugą stronę brzegu, szczególnie uważając na to jak i gdzie stawiam stopy, żeby nie nadepnąć przypadkiem ta taką deskę, która trzyma się tylko na słowo honoru. Niestety z tego co zauważyłam w najgorszym stanie był środek mostu. Większość ze sztachetek była zmurszała bądź spróchniała od wilgoci. Po tym jak cała konstrukcja zaczęła się bujać od moich kroków przystanęłam na moment, aby wszystko się uspokoiło. Nie przewidziałam jednak tego, że w chwili jak się zatrzymam deska, na której stałam może nie wytrzymać naprężenia. Nim się zorientowałam leciałam w dół, by po chwili uderzyć w lodowatą toń rzeki.

~*~*~*~*~

Pozostali, którzy czekali na brzegu w pierwszej chwili zastygli bez ruchu, gdy pod kobietą zarwała się sztachetka. Brzeg w miejscu, w którym się znajdowali nie był bardzo wysoki, jednakże był jednym z tych bardziej stromych. Niestety sprawy nie ułatwiał silny nurt rzeki i spiętrzenie, które znajdowało się kilkadziesiąt metrów dalej. Fergus jako pierwszy otrząsnął się z transu w jakim trwali i po chwili ściągał z siebie broń i płaszcz, żeby nie obciążały go zbytnio.

– Nie dasz rady sam jej wyciągnąć przy takim nurcie. Pomogę Ci – zaoferował Randall, który również zdejmował z siebie zbędne rzeczy.

– Ty się lepiej nie mieszaj – warknął Murtagh, łapiąc chłopaka za ramię.

– Puszczaj! Ja w porównaniu do ciebie umiem pływać i dość dobrze mi to idzie!

– Zamknąć mordy Dekle! Jeśli chcecie, żeby Irith przeżyła to każda para rąk się przyda. Młody ma rację Murtagh, ty na niewiele się w wodzie zdasz, dwóch niech zostanie, reszta niech ognisko już szykuje żebyśmy mogli ją ogrzać – Fergus w czasie, gdy to mówił ściągnął buty, by po chwili zsunąć się po klifie do wody.

Nie minął moment, a młodszy Strażnik również znalazł się w rzece.

~*~*~*~*~

W chwili, w której znalazłam się w lodowatej wodzie miałam wrażenie jakby macki jakiegoś potwora z legend oplotły moje żebra wyduszając ze mnie cudem zaczerpnięte powietrze. W tym samym momencie zdałam sobie sprawę, że tonę. Wszystko co miałam na sobie ciągnęło mnie w dół, zarówno broń przy pasie, jak i zapięty pod szyją płaszcz, który dodatkowo jeszcze bardziej mnie przyduszał. Próbowałam za wszelką cenę wypłynąć na powierzchnię, ale prąd rzeczny był na tyle silny, iż wciskał mnie w muliste dno. Ostatkiem sił poprosiłam Valarów, aby ktoś mi pomógł. Z każdą kolejną sekundą czułam coraz mniej, a w umyśle pojawiała się pustka.

~*~*~*~*~

Fergus po raz kolejny wynurzył się z wody, żeby zaczerpnąć oddech.

– No i co? – zawołał z brzegu Eilig.

– I gówno! Jakbyśmy ją mieli to byśmy do was płynęli – nabrał w płuca kolejny haust powietrza i ponownie się zanurzył.

Woda w tym miejscu była co prawda bardziej przejrzysta niż w dalszych częściach rzeki, jednakże zamulone dno nie pomagało, a wręcz utrudniało poszukiwania, bo przy każdym dotknięciu wznosiły się tumany piachu i błota zasłaniającego widoczność. Kolejną trudnością była sama głębokość rzeki sięgająca kilku metrów. Chcąc szukać czegokolwiek w dolnych częściach koryta było się niemalże na skraju wytrzymałości wstrzymywanego powietrza.

W chwili, gdy Randall miał popłynąć w górę po kolejny oddech zauważył błysk metaliczny błysk przy dnie. Kiedy tylko się zbliżył okazało się, że leży tam Irith częściowo przykryta przez wodorosty rosnące w tym miejscu. Czym prędzej złapał ją pod pachy i z trudem wypłynął na powierzchnię. Największy problem stanowiło teraz dopłynięcie do brzegu, gdyż wynurzył się z znacznej odległości od miejsca, w którym weszli do rzeki, przez co klif był bardziej stromy i uniemożliwiał już swobodne wejście.

– Hej! Pomóżcie! – zawołał głośno, starając się chociaż trochę zbliżyć do urwiska, jednak prąd mu to uniemożliwiał.

Nurt spychał ich do środka rzeki, a Randall ledwo utrzymywał siebie, jak i Irith przy powierzchni. Chwilę później znalazł się przy nich Fergus, który po ujęciu kobiety pod drugą pachę, pomógł młodemu w holowaniu Strażniczki do brzegu.

– Dajcie linę! – krzyknął głośno starszy z Dúnedainów sprawdzając na szyi blondynki czy wyczuwalny jest puls – Valarom dzięki, żyje...

Spojrzał na moment w niebo i skinął głową w podzięce. Po chwili pochylił się nad Irith i wtłoczył jej w płuca kilka haustów powietrza, by następnie obrócić ją na bok i zacząć klepać po plecach. Gdy nie przyniosło to skutku ponownie wykonał kilka oddechów, po których starał się usunąć wodę z płuc kobiety. Dopiero po piątym uderzeniu Strażniczka samodzielnie nabrała powietrza w płuca by chwilę, później zacząć kaszleć i wymiotować.

– Spokojnie... Jesteśmy przy tobie – Fergus starał się jakoś uspokoić Dúnadankę, pomagając jej jednocześnie unieść się do klęku podpartego – Kaszl, ile wlezie...

– Wiem kurwa... – wycharczała ledwo mogąc złapać oddech, przez co ponownie zaczęła sinieć.

– Ej, ej! Postaraj się brać głębokie wdechy. Cała fioletowa jesteś na twarzy i nie tylko. Co z tą liną do cholery?!

Krzyknął do stojących wyżej mężczyzn, jednakże chwilę później jeden z krańców znalazł się przy nich.

– Będę musiał się obwiązać w pasie. Sama nie dasz rady się wskrobać na górę. Popuśćcie ją trochę – mówiąc to pociągnął koniec liny, który następnie zawiązał wokół kobiety – Postaraj się im pomóc w miarę możliwości. Gotowe!

Zawołał, a w następnym momencie sznur się napiął i zaczął przesuwać ku górze wraz z ledwo przytomną kobietą. Mężczyźni wrócili się skrawkiem piachu przy rzece do miejsca, którym schodzili i weszli na szczyt klifu zabierając po drodze swoje rzeczy. Dopiero teraz, gdy nerwy zaczęły opadać poczuli zimne podmuchy wiatru potęgowane przez wciąż ociekające ubrania. Gdy tylko Irith również znalazła się na górnej części brzegu, Murtagh wziął ją na ręce i całą piątką skierowali się w stronę rozpalonego nieopodal ogniska.

– Valarowie i sam Éru, jak wy wyglądacie! – zawołał Emrys, gdy tylko ich zobaczył – Musicie jak najszybciej ściągnąć z siebie te mokre ubrania...

– Spać... – kobieta mruknęła tylko, nadal będąc na ramionach Murtagha.

– Panowie, ona zaraz nam zejdzie!! Irith nie zasypiaj do cholery! Gadaj o czymkolwiek, ale nie zasypiaj!

– Daj mi święty spokój... Nie chce mi się z tobą gadać... – Stęknęła, czując ogarniające ją zmęczenie.

– Posadź ją przy ognisku... – odezwał się Emrys. – Trzeba ją jak najszybciej ogrzać. Wy też powinniście usiąść jak najbliżej ognia. Nie mówiąc już o tym, że musicie wysuszyć ubrania a lepiej żebyście nie siedzieli w mokrych. Zaraz znajdziemy jakieś na zmianę. Eilig, Kruku do roboty!

Strażnik ponaglił mężczyzn, po czym kucnął przed Irith.

– Ircia posłuchaj mnie... Musisz się rozebrać...

– Co?! Nie! – Wcięła się w wypowiedź Dúnadana z przerażeniem w głosie i spojrzeniu.

– Daj mi dokończyć! Zdejmiesz te mokre ciuchy a założysz suche. Wiem, że masz jakieś zapasowe, powiedz mi tylko gdzie?

– W normalnej torbie na dnie mam cały zestaw... – odezwała się cicho otulając się szczelnie ofiarowanym jej kocem – Tylko nie podglądajcie...

– Ruchy, ruchy!

– A myślisz, że co robimy?! – Odciął się Eilig idący w kierunku Emrysa z naręczem żeńskich ubrań – Masz...

– Weź resztę chłopaków i dwóch zmoklaków i niech się przebiorą w krzakach, a Ircia niech ma chwilę spokoju i prywatności.

– Sie robi! Panowie na stronę, a panie zostają!

Po kilku chwilach na polance została tylko drżąca kobieta.

~*~*~*~

https://youtu.be/_8URgTk_9eY

~*~*~*~

Kiedy przy ognisku byłam tylko ja, trzęsącymi się rękoma ściągnęłam z siebie mokry już koc, po czym odpięłam nadal ociekający wodą płaszcz. Gdy tylko wylądował na ziemi poczułam, pewną ulgę przez mniejszy ciężar jaki spoczywał na moich ramionach. Z każdą kolejną zdjętą warstwą miałam coraz większe dreszcze, a zrywający się zimny wiatr znad rzeki coraz bardziej potęgował moje trzęsienie się. Gdy zostałam w bieliźnie spojrzałam na przyniesione przez Eiliga ubrania, gdzie zobaczyłam również zapasowe majtki i opaskę na biust. Zanim zdjęłam ostatnie mokre rzeczy okryłam się kocem, po czym oprócz otulającego mnie materiału, nie miałam już niczego na sobie. Tak szybko jak mogłam ubrałam złożoną odzież, czując jednocześnie powolnie rozchodzące się ciepło.

– Możecie już wrócić – zawołałam, a następnie schyliłam się, żeby rozłożyć przy ognisku mokre ubrania.

Po kilku minutach pozostali Strażnicy zaczęli się schodzić w odrobinę lepszych humorach, jednak nadal nie tryskali wcześniejszą energią. Otuliłam się szczelnie dwoma suchymi kocami, a następnie usiadłam, jak najbliżej się dało ogniska. Jednak zanim zdążyłam się dobrze usadzić zaczął mnie męczyć drażniący kaszel, podczas którego odkrztusiłam zalegającą mi jeszcze w płucach wodę. Mimo posiadania na sobie kilku warstw odzieży i derek oraz bliskości ognia, nadal czułam przenikające mnie zimno.

– Ircia... Ty nadal drżysz... – zauważył Eoin, który usiadł obok mnie.

– N–nie mog–gę nad t–tym zapanować – zaszczękałam zębami, kuląc się w sobie jeszcze bardziej.

– Jak Ci pomóc? – spytał wyraźnie zaniepokojony.

– N–nie wiem na–na–nawet...

Mężczyzna sięgnął po bukłak z wodą i po nalaniu płynu do metalowego kubka ustawił w żarze, by w następnej kolejności wrzucić do środka kilka liści athelasu. Co jakiś czas przemieszał zawartością, by gotujący się napar lepiej naciągnął. W chwili, w której odwar nabrał odpowiedni kolor, a sam roznoszący się zapach orzeźwiał wszystkich wokół, Eoin wyjął kubek z ogniska, po czym przelał ciecz do drugiego wykonanego z drewna.

– Wypij od razu całość, w jakimkolwiek stopniu powinno Ci pomóc...

– Dziękuję Ci – szepnęłam, otaczając dłońmi ciepły garnuszek.

Po wypiciu naparu poczułam się odrobinę lepiej, jednak wewnętrzne zimno nadal nie odpuszczało i ściskało mackami.

– Jak się czujesz? – Spytał zaniepokojony Fergus, nadal z wilgotnymi włosami, które były wręcz sztywne od chłodu.

– Po tym ciut lepiej. – Uniosłam pusty kubek. – Jednak nadal jest mi cholernie zimno... Mamy jeszcze jakieś zapasowe koce?

– Powinniśmy jeszcze mieć – odpowiedział, opierając dłonie o kolana, aby wstać.

– A jak wy się trzymacie? – Zapytałam, podnosząc wzrok na stojącego już mężczyznę.

– Nawet dobrze, a przynajmniej u mnie względnie w porządku. Nie wiem jeszcze jak Randall, bo siedzi jak zaklęty i do nikogo się jeszcze nie odezwał od momentu, w którym wyszliśmy z wody. Zawołał tylko, że cię znalazł i zamilkł.

– Sądziłam, że ty mnie wyłowiłeś – ostatnie słowo już wycharczałam.

W następnym momencie zaczęłam kasłać do tego stopnia, że sądziłam, iż jeszcze chwila takiego czegoś, a wypluję sobie płuca. Gdy tylko udało mi się złapać odrobinę większy haust powietrza czułam, jak cała klatka piersiowa piecze niemal żywym ogniem.

– Chyba już wiem co czujesz – odezwałam się ochryple do Eoina, który przyglądał mi się z niepokojem.

– Mnie boli od zewnątrz, ciebie od wewnątrz. Jednak trochę co innego, jakby nie patrzeć.

– Filozof się znalazł – mruknęłam ocierając twarz z łez.

Kiedy Fergus przyniósł jeszcze dwa koce, którymi się otuliłam, niewiele mi one pomogły w odczuwaniu wyższej temperatury, mimo że normalne już bym się zaczynała pocić z ciepła. Nawet wypicie kolejnych dwóch naparów z lipy i dzikiej róży nie zadziałało, a jedynie spowodowało większe parcie na pęcherz.

– Chyba, że zrobimy coś takiego, że owiniemy kamienie leżące wokół ogniska w koc. Są na tyle ciepłe, że się nie poparzysz a będziesz mogła się ogrzać – zaproponował Kruk dotykając jeden z odłamków skalnych.

– Można spróbować – mruknęłam, zdejmując jeden z koców, po czym podałam go mężczyźnie.

Po kilku chwilach dostałam ciepły pakunek, który otuliłam ramionami. Rzeczywiście, po paru minutach poczułam, jak powoli robi się rozgrzewam. Jednak wraz z rozchodzącą się temperaturą coraz ciężej mi się oddychało, powodując duszności. Po którymś z ataków uporczywego kaszlu ponownie udało odkrztusić mi się zalegającą wydzielinę.

– Niech zostanie na warcie, reszta spać... – odezwałam się cicho, po czym przepłukałam usta, jak i gardło wodą z bukłaka.

Sama ułożyłam się chwilę później, jednak Irmo tej nocy postanowił sobie ze mnie zażartować. Stojący na straży Randall podszedł do mnie niepewnie.

– Mogę Ci jakoś pomóc? – Spytał cicho, kucając na wysokości moich kolan, uparcie patrząc w podłoże.

– Nie przeszkadzając pomożesz – mruknęłam nakrywając się kocami prawie po czubek głowy.

Niestety nie wytrzymałam tak długo, ze względu na brak świeżego powietrza. Gdy tylko wychyliłam twarz okazało się, że młody Strażnik nadal się nie ruszył, tyle że tym razem bacznie mnie obserwował.

– Nie powinieneś zająć się czymś innym? – uniosłam brew również patrząc na chłopaka.

– Emm... Już, przepraszam... – wymamrotał, po czym odwrócił, by zająć wcześniej zajmowane miejsce.

– Młody... Poczekaj... – szepnęłam głośniej za nim – Prawda to, że to ty wyciągnąłeś mnie z rzeki?

– Mhm, tak jakoś wyszło – mruknął, spuszczając wzrok na własne dłonie.

– Dziękuję... Gdyby nie ty, nie byłoby mnie tu – skrzywiłam się odrobinę to mówiąc.

Młody mężczyzna uniósł tylko odrobinę kąciki ust, po czym usiadł tam, gdzie siedział wcześniej. Sama niedługo później ponownie ułożyłam się do snu. Mimo usilnych prób sytuacja się powtórzyła i sen zamiast wypoczynkiem był męczarnią. Niedługo przed świtem usiadłam na swoim posłaniu zanosząc się kaszlem.

– Żebyś sobie dudków nie wypluła – zażartował kończący swoją wartę Eoin.

– Powiedział co wiedział – wychrypiałam, rozglądając się jednocześnie za bukłakiem – Ja z twoich siniaków się nie śmiałam i nie mówiłam, że wyglądasz, jak dojrzała śliwka.

Strażnik zmrużył tylko oczy, by po chwili parsknąć śmiechem.

– Przynajmniej je lubię... Śliwki oczywiście, a nie siniaki...

– Czy ty naprawdę uważasz mnie za aż taką blondynkę? To, że mam taki kolor włosów nie oznacza, że jestem głupia.

– No, już już... Co złego to nie ja – zaśmiał się po czym przeniósł się i usiadł obok mnie.

– Jasne, jasne... Bo Ci uwierzę...

– A co nie jest tak?

– Nie grab sobie – mruknęłam, między łykami przyjemnie chłodnej wody.

Mimo problemów z przełykaniem stanowiła ona swego rodzaju ukojenie, zwłaszcza po kaszlu, który mnie męczył wcześniej. Na krótką chwilę zamknęłam oczy wsłuchując się w otaczające mnie dźwięki chcąc sprawdzić czy w okolicy nie czai się jakieś niebezpieczeństwo. Oprócz oddechów Strażników, cicho szumiącego wiatru i chlupotu rzeki nic szczególnego nie zwróciło mojej uwagi do momentu, w którym nie poczułam delikatnie muskających opuszków mój wierzch dłoni. Gdy spojrzałam w dół Eoin wplótł swoje palce między moje i delikatnie ścisnął.

– Cieszę się, że postanowiłaś nas nie zostawiać na pastwę innego dowódcy – szepnął, unosząc odrobinę kąciki ust.

– Ostatnio twierdziłeś, że jestem strasznym zwierzchnikiem...

– Na żartach się nie znasz? – Wzruszył ramionami, rumieniąc się odrobinę.

– Czyżby ktoś spąsowiał? – Uniosłam rozbawiona brew, obserwując jednocześnie twarz Dúnadana.

– Wydaje Ci się – wymamrotał, odwracając wzrok w drugą stronę.

– Poczekaj... Masz śpiochy w kącikach. – Obróciłam jego twarz w moim kierunku, łapiąc go za brodę dwoma palcami. – Eoinie... Współpracuj proszę...

Szepnęłam po tym, jak ponownie skierował głowę w przeciwną stronę. Gdy udało mi się nakierować odpowiednio jego oczy, tak aby znajdowały się naprzeciwko moich dotknęłam delikatnie najpierw zewnętrznych kącików, z których wyciągnęłam dwa śpiochy. W chwili, w której przeniosłam opuszki na wewnętrzną stronę oka, Strażnik drgnął.

– Coś nie tak? – Zapytałam zaskoczona reakcją mężczyzny.

– Nie, wszystko dobrze... – odpowiedział, marszcząc odrobinę nos.

Zauważyłam, że zarówno na jego nosie, jak i kościach policzkowych pojawiło się sporo piegów, które można było dostrzec z tak bliskiej odległości. Kiedy wyciągnęłam pozostałe paprochy z jego oczu, uśmiechnęłam się zabierając ręce.

– No i gotowe...

– Dziękuję. – Zamrugał kilkukrotnie, aby uzyskać pełną ostrość widzenia. – Blada jesteś...

Oznajmił, chwilę po tym, jak przyjrzał się mojej twarzy pozbawionej jakichkolwiek rumieńców, a prędzej znalazłoby się na niej ciemne sińce pod dolnymi powiekami.

– Irmo chyba nie pobłogosławił wystarczająco mojego dzisiejszego snu, bo budziłam się niemal co chwilę.

– A do tego nadal przemarznięta... Dłonie masz wręcz lodowate – powiedział po tym, jak otoczył swoimi znacznie większymi, moje drobne ręce – Już na twarzy czułem, jak zimne są, ale nie sądziłem, że aż tak bardzo...

– To nic takiego... – mruknęłam, czując lekkie zakłopotanie.

– Zawsze to ty nas ratujesz, gdy się nam zdrowie sypie. Tym razem to my zajmiemy się tobą... – szepnął z pełnym zaangażowaniem pocierając dłońmi o dłonie.

– No dobrze. Niech Ci będzie. – Pokręciłam głową przez co kilka kosmyków wysunęło mi się z pozostałości warkoczyków, które opadły mi na przód twarzy.

– Ładnie ci tak nawet – zaśmiał się cicho, przekręcając odrobinę głowę.

– A daj spokój... – mruknęłam – Najchętniej bym je dawno już ścięła, gdyby nie to, że krótkich włosów nie miałabym, jak zaczesać ani ułożyć.

– Zostaw je jakie są. Nie byłoby Ci dobrze w innej fryzurze.

– Czy ty właśnie próbujesz się do mnie zalecać? – Zapytałam, czując narastające rozbawienie.

– Ja? Niee... Jakżebym śmiał... Brzydka nie jesteś, ale niestety jesteś moim dowódcą i trochę to utrudnia.

Zauważyłam, że Dúnadan zaczął nerwowo zagryzać dolny kącik ust, przełykając przy tym ślinę, nieco głośniej niż zwykle.

– Eoin? – Spytałam, dotykając dłonią jego ramienia. – Na pewno wszystko w porządku?

– Ja... – Zaczął, po czym pochylił się do przodu i musnął wargami moje.

Przez moment poczułam, jakby przez całe ciało przeszedł mnie piorun. Pierwszy raz od dłuższego czasu coś takiego odczułam. Po chwili, gdy Eoin zaczął się odsuwać, sama zbliżyłam się do niego i po złapaniu go za przednią część kurtki, dotknęłam swoimi ustami jego, które jak się okazało były odrobinę spierzchnięte, ale nie przejmowałam się tym. Czuliśmy swoje ciepłe oddechy na twarzach zawieszeni w niewiedzy co począć dalej. Przekręciłam odrobinę głowę na bok i ponownie złączyłam nasze wargi w nieśmiałym pocałunku. Poznawaliśmy siebie nawzajem, nie spiesząc się. Wiedzieliśmy, że żaden z naszych towarzyszy raczej się nie obudzi, chcąc wykorzystać każdą minutę snu na wypoczynek i zregenerowanie sił.

– Mmm... – mruknęłam, czując dłoń wsuwającą się we włosy na wysokości potylicy.

– Wybacz – szepnął, odsuwając się jednocześnie. – Nie powinienem był...

Strażnik wstał z zajmowanego miejsca, po czym obudził Emrysa na jego wartę. Siedziałam kilka minut praktycznie bez ruchu, starając się przeanalizować to co wydarzyło się przed chwilą, nadal czując delikatne pulsowanie, lekko spuchniętych od pocałunków warg.

Nie będę chyba już umiała spojrzeć na Eoina w ten sam sposób co wcześniej... westchnęłam w myśli, otulając się kocem.

Dwie godziny później, gdy reszta Strażników już wstała, po niewielkim śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę. Jednak tym razem to nie poszkodowany wcześniej Dúnadan spowalniał cały przemarsz, a ja, zatrzymując się co kilkanaście minut, ledwo mogąc złapać oddech, przez świsty w płucach i ból całej klatki piersiowej i gardła.

– Valarowie pomóżcie... – Jęknęłam podczas jednego z niezliczonych już postojów.

Położyłam dłonie na udach schylając się odrobinę, przy tym, starając się jednocześnie zwalczyć w jakiś sposób pojawiającą się chrypkę. Żadne leki nie działały, a te co zostały były niewiele silniejsze albo oddziaływały na co innego. Też nie chciałam brać naparów w większej ilości niż powinnam ze względu na możliwe skutki uboczne czy też możliwe uodpornienie się na nie w przyszłości, czego wyjątkowo bym nie chciała. Zdecydowanie wolałam uniknąć takiej sytuacji.

Do końca dnia przeszliśmy niespełna połowę planowanej trasy. Czułam się gorzej niż tragicznie, do ogólnego rozbicia doszły jeszcze bóle mięśni i gorączka. Niemal zaraz po zakończeniu i wzięciu odpowiednich leków zasnęłam pod grubą warstwą koców. Niespełna dwie godziny od posiłku przebudziłam się drżąc z zimna. Co zauważył siedzący nieopodal Eoin.

– Ircia? – Spytał z troską.

– N–nic mi nie je–jest... – wyjąkałam, pocierając dłońmi o ramiona.

– Pod pięcioma kocami i dwoma derkami nadal ci zimno? – Zdziwił się, dotykając wnętrzem dłoni mojego czoła. – Hmm... Dziwne... Gorączki nie masz wysokiej, co najwyżej delikatnie podwyższoną temperaturę.

– Sama n–nie wiem czemu. – Ponownie się zatrzęsłam.

– Bardzo będziesz źle się czuła, jeśli Cię ogrzeję? – zaproponował niepewnie Strażnik.

– Wątpię, że nowe kamyki by mi pomogły, a z resztą te co mam, zanim się nagrzeją to ja z–zamarznę...

– To jak?

– Warto spróbować. Chodź... – Szepnęłam, chociaż zaczęłam odczuwać coraz większy niepokój.

Kilka chwil później otoczyły mnie w pasie ciepłe ramiona. Poruszyłam się niepewnie na posłaniu, wtulając się odrobinę bardziej plecami w tors Eoina.

– Hmm... – mruknęłam, po upływie kilkunastu minut – Rzeczywiście odrobinę lepiej.

Nie miałam już dreszczy, a ciepły dotyk kołysał do snu. Nim kompletnie zasnęłam poczułam delikatnie muśnięcie opuszków dłoni i późniejszy równie ledwo wyczuwalny pocałunek na karku.

– Śpij dobrze... – usłyszałam tylko, po czym zasnęłam.

~*~*~*~

https://youtu.be/P93JhrkedV0

~*~*~*~

Od tamtej nocy minęły trzy pełne napięcia dni. Ja z Eoinem praktycznie nie odzywaliśmy się do siebie zdając sobie sprawę, że nie powinniśmy znaleźć się w takiej sytuacji, a zwłaszcza gdy otaczała nas tak liczna grupa. Randall całkiem zamknął się w sobie i snuł się w pewnym oddaleniu od oddziału co jakiś czas tylko zerkając na nas z miną pełną bólu, przerażenia i pogardy.

Wraz z upływem czasu czułam się również coraz gorzej. Miałam wrażenie jakby w całej klatce piersiowej i gardle szalał mi ogień. Każdy oddech sprawiał mi ból, a po próbach odezwania się piekło mnie w przełyku. Również gorączka nie odpuszczała i przez większość czasu utrzymywała się na wysokim poziomie. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, iż śnieg w tych rejonach Eriadoru praktycznie się roztopił, pozostawiając po sobie tylko wielkie kałuże i błotniste połacie ziemi.

Leki działały tylko przez chwilę, o ile w ogóle cokolwiek wskórały. Najczęściej zamiast pomóc i zmniejszyć dolegliwości, służyły tylko za nikłe nawodnienie i zmianę smaku w ustach. Przez mokry kaszel i wydzielinę z płuc przez większość czasu czułam dziwny posmak i wręcz gorycz żółci, gdy raz po raz przez próbę odkrztuszenia flegmy oddawałam zawartość żołądka. Zdawałam sobie sprawę, że przez całą sytuację w rzece nabawiłam się zapalenia płuc, jednak nigdy nie sądziłam, że będę je przechodzić aż tak źle, zwłaszcza po tym, iż niejednokrotnie już przez nie przechodziłam. Na jednym z popołudniowych postojów pośród młodych drzewek, zaczęłam drzemać niemalże chwilę po tym, jak usiadłam pod jednym z nich.

– Ircia? Ircia... – Jakiś czas później poczułam szturchanie w ramię.

– Emrys... Daj mi spokój... Jeszcze tylko pięć minutek – mruknęłam przez sen.

– Irith do cholery! – Odezwał się już bardziej dosadnie drugi Strażnik

– Czego nie rozumiesz w „daj mi spokój"?! – Warknęłam otwierając oczy.

Chwilę później stałam już na nogach, poprawiając płaszcz. Obrzuciłam tylko zgromadzonych wściekłym spojrzeniem, po czym ruszyłam w kierunku Rivendell, starając się utrzymać równowagę na śliskiej glebie, jaka była obok obozowiska.

– Idziecie czy nie?! – Odezwałam się kilkanaście sekund później nie słysząc kroków za sobą.

– Obudziłem Cię, żebyś coś zjadła... – Powiedział spokojnie Emrys, wyciągając w moim kierunku kilka sucharów i kawałek suszonego mięsa.

– Nie można było tego wcześniej powiedzieć ?! – Wycharczałam, czując jak gardło staje się coraz bardziej zdarte of mówienia.

– Nie dałaś mi dojść do słowa... – westchnął tylko Dúnadan wciskając mi posiłek w dłonie, by powrócić na wcześniej zajmowane miejsce.

Świetnie kurwa... Po prostu świetnie! Wściekłam się na siebie w myśli wiedząc, że właśnie zaraziłam do siebie kolejną osobę.

Jak tak dalej pójdzie to po powrocie zostanę samotniczką, przydzielą mi oddział złożony z samych wygnańców z innych grup albo wyślą mnie na koniec świata do pilnowania jakiejś zatęchłej dziury. Żadna z tych opcji nie brzmiała dla mnie kusząco.

W głowie starałam sobie ułożyć trasę jaka nas jeszcze czekała do przejścia i jakkolwiek byśmy się starali nie dojdziemy tam w czasie krótszym niż cztery dni. Ciąg zdarzeń, jaki się snuje za nami od Tharbadu pokrzyżował nam wszystkie wcześniejsze plany jakie mieliśmy. W tym momencie, już praktycznie jedliśmy resztki, przez co stawaliśmy się coraz bardziej nerwowi.

Tak samo źle przedstawiała się sytuacja z wodą pitną, której też praktycznie już nie było, a ja wypijałam znacznie więcej niż powinnam przez męczące mnie choróbsko.

Dwie doby później mimo usilnych prób skończyły się wszelkie zapasy, przy ponownym nie przejściu całości zaplanowanej dziennej trasy. Zostały tylko dwie garście zbutwiałej mąki na podpłomyki, ale przy jednym niewielkim bukłaku z wodą nie mieliśmy wyjątkowo chęci na robienie placuszków.

Czułam, że zawiodłam resztę Strażników, nie rozplanowując odpowiednio racji żywnościowych między nami.

– To nie twoja wina... – Usłyszałam cichy głos Murtagha

– O czym ty mówisz? – starałam się jeszcze odrobinę grać, stwarzając pozory niewiedzy.

– Widać po tobie na ileś staj, że się obwiniasz za to wszystko

– Ja wcale się nie...

– Nie znamy się od wczoraj i doskonale wiem, że wszelkie porażki i niepowodzenia przyjmujesz bardzo do siebie. Te trzy dni do Rivendell jakoś przetrwamy. W gorszych sytuacjach sobie radziliśmy.

– Tylko nie wiem, czy wziąłeś pod uwagę, że w ciągu tych kilku dni jakie nas czekają nie ma żadnego źródła wody pitnej, a został tylko jeden mały bukłaczek na dziesięć osób. Damy sobie radę jak cholera, odwodnieni i wycieńczeni, bo od Tharbadu niedojadamy. Nawet mając silniejsze organizmy niż przeciętni śmiertelnicy, będziemy ledwo się na nogach trzymać. A do tego... – nie udało mi się dokończyć, gdyż przerwał mi atak kaszlu

Mężczyzna poczekał cierpliwe, aż będę mogła nabrać głębszy oddech, który jednak uparcie nie nadchodził. Czułam, że te kilka dni do Ostatniego Przyjaznego Domu mogą zaważyć na mojej bytności na tym świecie. Każde z nas chciało przeżyć, jednak relatywnie rzec biorąc, a miałam najmniejsze szans na dotarcie do Imladris a następnie do rodzinnej wioski

– Jak możemy Ci pomóc? – Murtagh odezwał się po kilku minutach ciszy.

– Nie wiem już... – szepnęłam ledwo słyszalnie – Chyba już nie można... Za bardzo chora jestem.

– Wiesz, że pierdolisz? – Strażnik wręcz warknął na mnie – Przez gorsze rzeczy przechodziłaś, więc zwykły głód i zapalenie płuc tak szybko Cię nie wykończy, a wiem, że jak masz siłę na pytlowanie to na przeżycie również. Spinaj więc dupsko i idziemy, póki mamy wystarczająco energii.

Niestety owej energii starczyło ledwie na półtora dnia, mimo zatrzymania się na wyjątkowo długi nocny popas. Po wczesnopopołudniowym ruszeniu w dalszą drogę prawie każdego zaczął łapać strach czy kolejne zaśnięcie czy też drzemka nie skończy się snem wiecznym. Okolica była praktycznie niezamieszkana przez nikogo, a skupione w stadach zwierzęta przeniosły się w bardziej sprzyjające do życia rejony. Bardzo rzadko można było dostrzec w oddali pojedynczego jelenia czy też dzika, jednak zobojętnienie i minimalny zapas sił zniechęcały do jakiejkolwiek nadprogramowej aktywności oprócz przejścia kolejnego odcinka trasy.

– Irith... – zaczął niepewnie Randall, gdy zatrzymaliśmy się wieczorny odpoczynek.

– Czego? – mruknęłam tylko, nie patrząc nawet na chłopaka.

– Naprawdę chciałem Cię przeprosić za to co powiedziałem wtedy w Tharbadzie.

– Przeprosiłeś już, ja przyjęłam, ale pamięć została, a nadszarpnięte zaufanie nie wróci tak szybko – potarłam twarz dłonią, czując, że brak snu zaczyna coraz bardziej mi doskwierać.

– Ja... Nie potrafiłem i do tej pory nie potrafię zrozumieć, jak kilka minut po takiej chryi zaczęliście sobie ot tak żartować, jakby nic się nie stało.

– Jak ty dzieciaku jeszcze mało wiesz o świecie... – westchnęłam, przenosząc wzrok z ogniska na zagubioną twarz młodego mężczyzny – Po tylu latach wojen i potyczek musieliśmy się nauczyć jakoś radzić z widzianymi okropieństwami. Dlatego z czasem zaczęliśmy żartować i praktycznie nie poruszać tych tematów. Sama byłam w podobnym szoku przez wiele starć, ale z każdym kolejnym przychodziła pewnego rodzaju znieczulica i... – zamilkłam na moment szukając odpowiedniego słowa – i chyba zobojętnienie. Nie jest to może dosłowne określenie jakie chciałam użyć, ale oddaje w znacznym stopniu to co się z nami wtedy dzieje. Dobrze wiem, że świat nie dzieli się tylko na biel i czerń, a na szeroką gamę szarości. Jednak w chwili, gdy stoi się z kimś na dwóch krańcach miecza trzeba szybko podjąć decyzję. Zabijesz ty albo zabiją ciebie. Takie jest niestety nieugięte prawo ciągłej wojny, podczas której przyszło nam żyć.

Przez większość czasu mówiłam przyciszonym głosem, by pod koniec ledwo było mnie słyszeć.

– Mam tylko nadzieję, że dożyjemy czasów, kiedy nastanie spokój...

Zacisnęłam dłonie na kocu, po czym spojrzałam na rozgwieżdżone niebo. Mimo stosunkowo młodego wieku miałam dość niemalże ciągłej walki i obawiania się czy kolejny wypad z wioski nie zakończy się moim pogrzebem o ile się w ogóle dowiedzą się o mojej śmierci. Tej nocy pragnęłam jedynie tego, abyśmy następnego dnia bezpiecznie dotarli do Rivendell i żebyśmy mieli chociaż jakąkolwiek szansę na zregenerowanie sił.

~*~*~*~

Kochani,
Nastał właśnie koniec kolejnej retrospekcji przygód Irith i mam cichą nadzieję, że nie zamordujecie mnie za zakończenie w takim momencie. 😉😉

Do zobaczenia,
Niuniucha

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro