Gwiaździsta noc

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Praca na konkurs "Obrazy słowem malowane" - edycja 2 - dla akcji #pisarskiWattpad

@pisarskiWatt09

*

Postukała końcem papierosa w pudełko, po czym wsadziła go sobie do ust i odpaliła. W dzieciństwie widziała ten gest tak wiele razy u ojca, że kopiowała go nieświadomie. Wciągnęła gryzący dym głęboko do płuc a po chwili uwolniła jego szare kłęby w powietrze. 

Bawiła się srebrzystą zapalniczką, przyglądając swoim rubinowym paznokciom. Mieniły się w żółtym świetle starych lamp, niczym klejnoty. Gdzieś, kiedyś czytała, że czysty rubin może być czasem wart więcej niż diament. Uśmiechnęła się, prawie niezauważalnie amarantowymi ustami, bo manicure przywodził jej też na myśl lyońskie la praline, czyli migdały pokryte czerwoną masą cukrową, smaki z dzieciństwa. 

Tęskniła za Lyonem, za spacerami nad Rodanem, Saoną czy dzielnicą Vieux Lyon, naszprycowaną muzeami, starymi, urokliwymi kamieniczkami i zabytkami pamiętającymi czasy Rzymian. Arles też miało swój urok i rzymski amfiteatr. Może dlatego czuła się tu lepiej, bardziej swojsko niż w modnych, kolorowych, głośnych i obleganych przez turystów kurortach na lazurowym wybrzeżu, po których krążyła w sezonie.

Zaśniedziały piewca Prowansji Federic Mistral spoglądał ze swego piedestału na Plac du Forum, upstrzony ogródkami okolicznych barów i restauracji. Jego twarz przysłaniały drzewa. Jak dobrze, że nie dostrzegał stamtąd jej. "Nie byłabym jego Mirejo, tak jak nie byłam i nie będę niczyim cudem" pomyślała z nadchodzącą wraz z wieczorem nostalgią. Poprawiła swoją szafirową sukienkę, której kolor po zmroku zgasł i ściemniał, stosownie do jej humoru.

- Czekasz na mnie? - zapytał szpakowaty jegomość w białej koszulce z logo gracza polo na koniu, na swej lewej piersi.

- To zależy, jak masz na imię?

- John.

- Witaj John.

- Zobaczyłem cię z okna. Zatrzymałem się w tym hotelu - wskazał na Le Nord-Pinus za swoimi plecami. Pokiwała głową z aprobatą. - Podobno mieszkał w nim sam van Gogh.

- Nie tam, tutaj na piętrze "Żółtego domu" zwanego tak od koloru elewacji. - Wskazała mu głową na wypłowiałą, żółto-zieloną fasadę, zamkniętej w atmosferze skandalu kawiarni.

- No cóż, musiałem coś źle zrozumieć - zmieszał się ale nie stracił animuszu jankesa. - Zamówić ci coś? - zaproponował.

- Koniak.

Rozkoszowała się chwilową ciszą i samotnością. Lubiła ją. Nie ciążyła jej jak niektórym, nie spędzała snu z powiek. Nie liczyła wiosen, nie dbała o przybywające zmarszczki i ubywające jajeczka. Nie miała nic i o nic nie zabiegała. Żyła z dnia na dzień, z miasta do miasta, przeganiana suchym, zimnym, porywistym mistralem. 

Rozmyślała nad tym jak daleką drogę mentalnie i życiowo przebyła z oddalonego o jakieś dwie i pół godziny drogi stąd ENS Lyon, od ukończonego tam wydziału sztuki i literatury. Co by powiedział profesor Dubois widząc ją tutaj, na tej marnej imitacji tarasu Cafe de la Gare, w tak wulgarnie dopasowanej sukience?

W zielonkawym Bar Le Tamburine, gdzie swoją drogą zjadła wcześniej wyśmienitego steka, nie ma już śladu po krzyżu, którego Baxter dopatrywał się w oknie, jednakże i tak czuła się jakoś nie na miejscu w porównaniu do turystów w ich codziennych, wygodnych strojach. Czytała na studiach wykład Baxtera na temat powiązania "Tarasu kawiarni w nocy" do "Ostatniej wieczerzy". Jeśli van Gogh rzeczywiście przeniósł do tego miejsca dwunastu apostołów i samego Boga, ona mogłaby się chyba porównać do Mari Magdaleny. Bynajmniej jednej z trzech Maryi, świętej jak z poematu zaśniedziałego jegomościa, górującego nad placem, ale tej prawdziwej z czerwonej krwi i pożółkłej kości. Miała już dość tej żółci wokół, zakradającej się bezwstydnie do jej myśli. Nawet w ciemnościach pałała swoim niezdrowym ciepłem i szaleństwem.

"Ach żółć jest piękna!" wykrzykiwał Vincent i przecież wiedziała gdzie go to zawiodło. Doprawdy nie rozumiała zachwytów nad żółcią. Kojarzyła ją co najwyżej z żółtą kartką lub z żółtym światłem, czyli z ostrzeżeniem i oczekiwaniem. Spojrzała znów na swoje paznokcie - czerwień. Jej życie było czerwienią, sączącą się czerwoną krwią z rany, brunatniejącym strupem, który ją przykryje. Czerwonym winem i burgundowym whisky wlewanym co noc do gardła. Karminem rozmazanej szminki na czyimś kołnierzyku. Szkarłatną literą wstydu.

Rozglądała się wokół chłonąc i szukając barw.

- Vincent mawiał, że noc jest bardziej żywa i bogatsza w kolory niż dzień.

- Kto? - zapytał jej towarzysz.

A więc szukała samotnie fioletów i soczystych zieleni, jak religii, jak powietrza tak potrzebnego w egzystencji. Wdychała boskość, która wyrażała się wszak w codzienności, tylko nie dostrzegali jej zwykli zjadacze chleba. Ci śmiertelnicy ściskali w rękach zielonkawe puszki piwa, u innych różowo-fioletowy połysk skrzył się już tylko w kieliszkach, próżno go było szukać na wylanym na bruk poszarzałym asfalcie.

Raczyła się bursztynowym koniakiem, który oddawał jej swoje pozorne ale znajome ciepło, humor i odwagę. Prowadziła kurtuazyjną rozmowę z Johnem, który chciał się zrelaksować, pobyć z kimś. Czasem czuł się samotny a ona miała być jego chwilowym remedium na samotność. Nie słuchała go. Nie interesowało jej to, co ma do powiedzenia. Zatopiła się we własnych rozmyślaniach i udawała świetnego słuchacza. Udawanie opanowała do perfekcji. Uśmiechała się zawsze w odpowiednim czasie, kiwała głową, wydawała z siebie "ochy" i "achy" zachwytu. Mężczyźni uwielbiali być stawiani na piedestale, docenieni, wysłuchani a ona potrafiła im to dać. Przynajmniej umiała roztoczyć, namalować stosowną iluzję. Dlatego lgnęli do niej wabieni niczym ćmy do żółtego płomienia. Do ciepła, które paliło, nie rozgrzewało.

Czy ona była ich żółcią, ich szaleństwem? Byli tacy, których uzależniła. Byli i tacy, którzy nie mogli się pogodzić z ulatniającą się iluzją. Cóż, mężczyźni od zawsze czynią kobiety upadłymi a później przypisują im swoje upadki. Do tej pory nie spotkała i nie szukała już takiego, który przełamałby z nią barierę jedenastu minut, z którym chciałaby, żeby to było więcej niż jedenaście. Nie wierzyła tym bardziej w to, że jeszcze spotka takiego, któremu będzie chciała oddać wieczność. John też nie rokował. 

Popatrzyła na zegarek, minęło już prawie pół godziny. Trzymała się schematu Mari, stworzonej przez Paulo Coelho, choć tak naprawdę mogłaby być jej pierwowzorem.

- Ile płacę? - zapytał John.

Pytanie skierował do kelnera ale odebrała je jednoznacznie, jak ponaglenie. Nie była wszak niczym innym jak chińszczyzną, jak pizzą na telefon, taryfą zamawianą przez aplikację, z dowozem na miejsce, ciepła i gotowa do spożycia.

Czas kończyć. "Taras kawiarni..." był tylko preludium do "Gwieździstej nocy" ona też już dawno opuściła swój taras i wkroczyła w mrok. Spojrzała w niebo i pomyślała ze smutkiem: "Nigdzie nie widzę twoich gwiazd Vincencie".

*KONIEC*


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro