Rozdział 2 - Donovan

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Noc minęła nadzwyczaj spokojnie. Zero koszmarów, zrywania się oblanym potem. Nic. To było takie proste.

Nie mogłem przez moment wstać, bo Yappee ułożył się wygodnie na moim brzuchu. Położyłem na nim przedramię, co spowodowało, że lekko go zgniotłem. Wydał przez to z siebie cichy dźwięk, jakby chciała go opuścić dusza. Uciekł w popłochu. Schował się pod moim płaszczem. Wystawał tylko nosek poruszający się z zawrotną prędkością.

Już nawet królik ze mną nie chce leżeć...

Podniosłem się leniwie. Odsłoniłem zasłony, wpuszczając poranne słońce do mieszkania. Skrzywiłem się, kiedy promienie uderzyły prosto w oczy. Zrobiłem daszek dłonią. Wyjrzałem za okno z ciekawości. Było wyjątkowo mało ludzi. Zazwyczaj panował hałas, przejeżdżały powozy konne, a teraz panował nadzwyczajny spokój. Jakby wszyscy nagle pomarli. Wyszedłem na balkon. Niestety, nie widziałem dokładnie głównej ulicy, ale na obecną chwilę nie wydawało mi się, żeby przechadzały się tamtędy tłumy.

Czyżby...

Nie. Donovan, nie. Pewnie ludzie zmęczyli się po święcie.

Od dwunastu lat w ten jeden dzień wyglądałem każdej nocy przez okno, obawiając się powtórki z rozrywki, jednak, jak widać, nie miałem się o co martwić.

Zrobiłem proste śniadanie. Owsiankę. Królikowi rzuciłem kolejną marchewkę. Przydałoby się wybrać na rynek, kupić na zapas. Na jakiś czas wystarczy. Zależy od żołądka tego pasożyta. Dobrze, że nie uczyłem go podpijania krwi. Wyssałby ze mnie wszystko.

Wziąłem krótki prysznic, przy okazji przemywając czarne siano na głowie. Włosy źle wyglądały. Puszyły się, miały rozdwojone końce. Nie chciało mi się ich ogarniać. Choć na ten moment najlepszą opcją byłoby ich ścięcie. To samo z brodą. Na razie tylko ją przyciąłem, żeby nie przypominała gniazda srok. Spojrzałem na siebie w lustrze. Tak łatwej przeczesywać i związywać włosy w koczek. Przy okazji zdałem sobie sprawę, że spałem w soczewkach.

Kurwa...

Zdjąłem je teraz. Jeszcze zbierałem się do wyjścia, więc istniała szansa, że przypomnę sobie o nich w drzwiach. Inaczej każdy zwróciłby uwagę na szare oczy. Bardzo nienaturalne, głównie przez tony wpadające nieco w srebro. Musiałem przyznać, całkiem ładne. Szkoda, że to oznaka wampiryzmu...

Wróciłem do kuchni, sprawdzić, czy królik przypadkiem nie uczył się otwierania drzwi od lodówki. Ku mojemu zdziwieniu siedział grzecznie. Zmarszczyłem lekko brwi.

— Czy ty czegoś chcesz, że jesteś taki grzeczny?

Yappee opuścił uszy. Stanął na tylnych łapkach. Wskazał pyszczkiem na lodówkę.

Mam niekiedy wrażenie, że ten królik jest mądrzejszy ode mnie.

— Wystarczy ci, darmozjadzie.

Zszedł smutny ze stołu.

Poszedłem do szafy znajdującej się niedaleko drzwi od balkonu. Wziąłem ubrania na zmianę. Jednocześnie złapałem za jednego papierosa. Dokończyłem poranną rutynę. Zostało mi całkiem dużo czasu. Mógłbym nawet wyjść wcześniej. Nikt mi nie bronił. I tak nie miałem nic lepszego do roboty.

Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Ruszyłem w stronę głównej ulicy. W okolicach domu nadal było aż nadto spokojnie. Dopiero później zobaczyłem tego przyczynę. Miejsce, gdzie wczoraj nagromadziły się tłumy ludzi, zostało zablokowane dla użytku publicznego. Roiło się tam od Schattenów, szczególne oznakowanych białymi i niebieskimi opaskami na ramieniu.

Każdy z nich miał na sobie długi płaszcz, sięgający mniej więcej do kolan. Kołnierze zakrywały twarze prawie pod sam nos, choć na dobrą sprawę każdy z nich nosił maski – przy tym wyglądały minimalnie jak maski lekarzy plagi z szesnastego wieku. Oczy wszystkich zakrywały gogle. Na dłoniach rękawiczki wyglądające jak ze skórzanego materiału, luźne spodnie – niemal zbyt luźne, biorąc pod uwagę, jakie mieliśmy czasy – a na stopach buty sięgające do połowy łydki. Sznurowane, w trzech miejscach zaciśnięte na pasek, z metalowymi czubkami.

Odróżniało się ich tylko dzięki paskowi znajdującym się na rękawie płaszcza.

Skusiłem się, by podejść ciutkę bliżej. Ani trochę nie czułem stresu. Na drodze pozostało wiele plam krwi, na ścianach również. Jej zapach zaczął mnie drażnić. Przy oczach czułem lekkie mrowienie.

Po drugiej stronie ulicy czekał powóz ze zwłokami. Wnosili ostatnich martwych ludzi. Dopiero usłyszałem płacz kilku kobiet. Część popadała w histerię. Jeden z facetów zaczął nawet wrzeszczeć do Schattenów, narzekać, że tak zapewniano spokój w Diliq.

Przyglądałem się, jakbym wpadł w trans. Otworzyłem szerzej oczy z niedowierzania.

Coś tu jednak zaszło...

Przełknąłem zmieszany ślinę. Czy powinienem jakkolwiek się zatrząść? Tutaj musiał zajść kolejny atak wampirów... Gdy spałem... Znów. Jednak nie wyginęły. Po cóż innego patrol Schattenów? Chyba że to wilkołaki... Też jakaś opcja.

Przetarłem czoło. Najlepiej spytać, żebym ochłonął. Nie mogło być aż tak źle.

— Przepraszam. — Zwróciłem uwagę jednego z Schattenów. — Czemu droga jest zablokowana?

Spojrzał z politowaniem.

— Wampiry — odparł obojętnie. — Cóż innego?

Nie ważne.

Jednak mogło być AŻ TAK źle.

— Musi pan przejść naokoło — dodał po chwili. Przy tym przyglądał mi się uważnie. — Tutaj odblokuje się przy dobrych wiatrach za godzinę, jak pozbędziemy się całej krwi. Inaczej pozabijają opary.

Kiwnąłem pospiesznie głową. Odszedłem czym prędzej, skręciłem w najbliższą ulicę. Przystanąłem załamany. A jednak one. Przyszły znów. Dlaczego teraz? Dlaczego wróciły, gdy już miałem nadzieję, że nigdy nie wydarzy się ta sama rzeź?

I dlaczego wydawałem się ZBYT spokojny? Panikowałem, ale moje ciało zupełnie nie odzwierciedlało moich emocji.

Opanuj się.

Przyspieszyłem kroku, żeby jak najszybciej dostać się do przychodni. Założyłbym się o wszystkie pieniądze świata, że panował tam teraz harmider w związku z atakiem wampirów. Wszelkich ludzi z najmniejszymi objawami wampiryzmu będzie trzeba od razu zabić. Lekarze mieli nakaz z góry. Chyba jedyna dobra decyzja rządzących.

Nie nudziłem się w pracy. Nie w takie dni.

Wparowałem do środka jak poparzony. Już w wejściu podbiegła do mnie pielęgniarka ubrudzona cała we krwi. Przełknąłem ślinę na ten widok. Moje oczy zaszczypały. Miałem ochotę zatkać nos.

— Dobrze, że pan doktor już jest. — Złożyła ręce w geście modlitwy. — Stała się tragedia! Nie wyrabiamy na zakrętach. Pacjentów jest za dużo. Na eutanazję jest kolejka przez pół szpitala.

I że ja spałem...

— Nie wiem nawet, gdzie najpierw pana zaprowadzić. Pracy jest po łokcie.

Zaczęliśmy iść w jakimkolwiek kierunku, mijając gromady rannych. Przy nich stacjonowali również Schatteni. Dzięki nim nikt jeszcze nie rozniósł budynku.

— Jak wygląda sytuacja na oddziale ratunkowym?

— Niech nawet pan nie pyta. Martwych więcej niż uratowanych.

— Najpierw pójdę tam, opanujemy trochę sytuację. Potem zajmiemy się eutanazją. Zwołaj lekarzy tutaj, a Schatteni niech pilnują tamtych. Przydadzą się w końcu na coś.

Kobieta bez słowa pobiegła w stronę innego oddziału. Tymczasem ja zaszedłem szybko do swojego gabinetu, złapałem za strój. W biegu narzuciłem go niedbale. Zapewne pójdzie do kosza. Nikt nie zmyje ilości krwi, która pozostanie po wszelkich zabiegach.

To będzie długi dzień...

Wkroczyłem, a widok mnie przeraził. Ludzie siadali, gdzie mogli. Niektórzy wykrwawiali się na podłodze. Aż żołądek podszedł mi do gardła. Najchętniej zaczerpnąłbym świeżego powietrza. Już mnie mdliło od smrodu potu, krwi, szczyn i... gorszych.

— Doktorze! — wykrzyczała inna pielęgniarka. — Tracimy kolejnego pacjenta!

Minąłem slalomem leżących na ziemi. Najwyraźniej najwyższa pora wykorzystać do czegoś pożytecznego osobisty wampiryzm. Miałem dobry wzrok.

Przyjrzałem się dokładniej umierającemu nastolatkowi. Wyglądało na to, że ktoś nie mógł poprawnie złapać oddechu. Coś uciskało. Przy okazji wywołało krwotok.

— Podajcie mu epinefrynę i sprawdźcie żebra. Możliwe, że coś uciska.

— Nie zabije go to?

— Tak czy siak umrze. Spróbujcie w ten sposób.

Tym razem zawołali mnie do osoby na podłodze. Starsza kobieta, z przewlekłą chorobą serca. Podobnie jak poprzednio. Skupiłem się na okolicach klatki piersiowej.

— Zawał — stwierdziłem po chwili. — Możliwe, że zaraz padnie mięsień sercowy.

— Potrzebujemy badań, żeby stwierdzić, czy to na pewno zawał, doktorze. Na razie brak miejsca i czasu.

— Jej też się kończy czas. Zaufajcie mi. Na razie dajcie jej kwas acetylosalicylowy i pilnujcie, czy ma czym oddychać. Jeśli w ciągu kilkunastu minut nie zwolni się nic do badań, to strzelajcie w ciemno, gdzie jest zakrzep. Choć strzelałbym najpierw w prawe tętnice wieńcowe.

Choć z tym oddychaniem jest ciężko. Sam zaraz się tu zaduszę.

Odszedłem pospiesznie. Ktoś z ziemi pociągnął mnie za fartuch. Matka z małym dzieckiem na rękach. Cała zapłakana. Patrzyła błagalnym wzrokiem.

— Błagam... To dziecko nie ma nikogo poza mną... Pomoże mi pan...

Zwróciłem uwagę, że miała całą opuchniętą łydkę. Po dłuższym spoglądaniu doszedłem do wniosku, że to złamana kość piszczelowa i strzałkowa. Prawdopodobnie padł też więzozrost. Stopa wydawała się sinieć. Zawołałem najbliższą pielęgniarkę oraz innego lekarza, żeby zajęli się tym problemem. Nie specjalizowałem się zbytnio w kościach. Mogłem to co najwyżej zdiagnozować, dzięki wizji.

Skierowałem się na drugi koniec sali. Facet z kawałkiem szkła wbitym w nadbrzusze. Nikt przy nim nie stał. Kręcił się, wrzeszczał po kogoś do pomocy. Gdy znalazłem się obok, miałem lepszy pogląd na sytuację. Uszkodzona wątroba. No pięknie...

Ktoś zaczepił mnie od tyłu. Inny lekarz. Nie zdążyłem przypomnieć sobie jego imienia. Panował zbyt duży hałas i nieład.

— Donovan, zajmę się nim — powiedział drżącym głosem. — Ja nie dam sobie rady przy niewydolności nerek.

— Tu padnie wątroba — rzuciłem krótko, żeby zaoszczędzić koledze kilku minut.

Chłopak, do którego zostałem skierowany, nie miał zbyt dużo szczęścia. Widziałem u niego nie tylko niewydolność nerek, ale też trzustka nie wyrabiała na zakrętach oraz nabawił się jakiejś choroby autoimmunologicznej[1]. Widziałem marne szanse przeżycia... Gdybym nie bał się, że ktoś odkryje mój wampiryzm, powiedziałbym od razu o wszystkich chorobach.

— Doktorze, czy możemy tutaj spróbować zrobić dializę? Chłopak i tak za moment umrze. Może trochę to pomoże.

Zagryzłem dolną wargę. Nie było sensu. To tylko zmarnowanie leków. Nie znajdą innych problemów zbyt szybko, sądząc po ilości chorych.

— Nie. Weźcie go na eutanazję.

— Ale... Doktorze...

— Widzę tutaj nie tylko problem z nerkami. Pacjent jest blady, niekiedy siny, ma widocznie zarzygane ubranie i bródkę, ma licznie poparzoną skórę, wyskakują też ropienie. Tutaj pewnie pada więcej systemów. Nie przeżyje. Tak będzie lepiej dla niego.

Nie dyskutowała dłużej. Niechętnie kiwnęła głową. Wyznaczyła kogoś do przeniesienia chłopaka.

Przypadło mi wiele innych trudnych przypadków. Robiłem co w mojej mocy, żeby wszystkim pomóc. W ciągu godziny zmęczyłem się niemiłosiernie, a nadal panował chaos. Ludzie dwoili się w oczach. Przybywało coraz więcej, a żywych wcale nie wychodziło tyle samo. Niekiedy ktoś zbyt długo czekał na pomoc i pomimo starań nie udało się go uratować. Zwołano ochotników, ale to też pomogło jak umarłemu kadzidło.

Pojawił się też problem na oddziale przeznaczonym do eutanazji. Siedziało coraz więcej ludzi z objawami wampiryzmu. Postanowiłem się tym zająć wraz z kilkoma śmiałkami z podwórka. Przynajmniej zobaczą, jak wyglądała praca w „pokojach śmierci" – jak to kiedyś pięknie ktoś nazwał. Obym chwilę odpoczął. Im więcej trafi się pogodzonych z losem, tym lepiej.

Zanim wszedłem do przeznaczonego gabinetu, zatrzymał mnie jeden z Schattenów, którego twarz zakrywały maska i gogle.

— Proszę mi nie przeszkadzać w pracy.

— Ktoś musi siedzieć i pilnować, czy nic panu nie grozi.

— To usiądziesz grzecznie w kącie i będziesz się gapił. Tylko masz mi nie przeszkadzać.

Naprawdę wszedł tuż za mną. Odwróciłem się do niego tyłem i wywróciłem oczami. Czułem wzrok Schattena na plecach. Coś mu najwyraźniej nie pasowało.

— Mógłbym się przyjrzeć doktorowi?

Cholera.

Zdałem sobie sprawę, że zapomniałem soczewek.

A moje oczy od zapachu krwi robiły się czerwone.

Myśl, Donovan, myśl...

Nieprzerwanie kontynuowałem swoje obowiązki. Musiałem przygotować wcześniej miejsca do masowych śmierci. Szczególnie że wcześniej ktoś zrobił tu bałagan.

— Nalegam — dodał groźniej.

— Powiedziałem, żeby nie przeszkadzać mi w pracy — powtórzyłem w miarę spokojnie.

— Muszę zweryfikować, czy nie padł pan ofiarą wampirów.

Zaraz mnie coś strzeli...

Zacisnąłem zęby.

— Człowieku, wyjrzyj za drzwi, zobacz, jaki jest tam rozpierdol, i w dupę wsadź sobie swoje procedury. Gdybym był ofiarą tego całego syfu, raczej nie przyszedłbym do lecznicy cały i zdrowy, więc usiądź w tym kącie i mi, kurwa, nie przeszkadzaj!

Speszyłem go trochę. Bardzo dobrze.

Grzeczny Schatten.

Ochotnicy stojący w drzwiach spojrzeli na siebie z przestrachem. Chyba nie będą próbowali się ze mną kłócić. Dwie pieczenie na jednym ogniu.

Boże, czasami kochałem tę robotę.

Poprosiłem, żeby wprowadzili kilka osób. Już na dzień dobry podeszła kobieta w zaawansowanej ciąży z objawami wampiryzmu. Nawet nie próbowałem wnikać, kto wolał pójść na łatwiznę, niż leczyć. Gdyby dostała jadem, poroniłaby z bólu lub zaczęła rodzić przedwcześnie. Zależy, jaki stan ciąży. Przeżyłem to na własnej skórze, ale raczej nie powiem własnego zdania na głos. Szczególnie gdy tamten Schatten spoglądał na mnie morderczym wzrokiem. Wyglądał trochę jak obrażone dziecko, któremu zabrano lizaczka.

Niemniej. Wyroku już nie zmienię. Raczej. Przecież byłem TYLKO lekarzem. Czy mógłbym wiedzieć lepiej od Schattenów, jak rozpoznać wampira?

"Obrażony chłopczyk" podszedł jeszcze do kobiety, upewnił się, że poprawnie zdiagnozowano u niej wampiryzm. Mógłbym przysiąc, że potrzeba by prawdziwego profesjonalisty, żeby to wyglądało tak amatorsko. Starałem się zaciskać zęby. Niekiedy aż ręka świerzbiła, żeby mu przywalić...

W końcu musiałem coś powiedzieć, bo nigdy by nie przestał się upewniać.

— Powinniśmy najpierw dać jej urodzić. Wygląda to na końcówkę.

Nie, wcale nie upewniłem się wampirzą wizją, skądże.

— A jeśli jad przeszedł na dziecko?

To urodzi się martwe. Kurwa, pomyślunku.

— Krew matki naturalnie nie miesza się z krwią dziecka. To biologicznie niemożliwe.

— Nie wiesz, gdzie wgryzł się wampir.

Zaraz to jemu zaserwuję ten jeden zastrzyk...

— Raczej nie w pępowinę... — rzuciłem pod nosem.

— Nie zaszkodzi. Dziecko i tak nie powinno wychowywać się bez matki.

— Mam przykaz, żeby wykonać eutanazję na niej. Nie na dziecku. Jeśli nic nie zagraża dzieciakowi, może rodzić.

— Utrudnia pan pracę Schattenów.

— A przez pana robi się kilometrowa kolejka. Będzie rodzić. Zaraz zawołam położne. Jeśli dalej się uprzesz, to będziesz mógł odebrać poród, zobaczyć, czy dziecko nie wgryzie ci się w łydkę i zdecydować, czy je też potem mam zabić.

Mruknął coś pod nosem.

— Jeśli okaże się, że jad jednak przeszedł, doniosę ordynatorowi. — Wskazał na mnie palcem.

— Jeśli okaże się, że jad przeszedł, to przy okazji będzie można szukać u martwego dziecka różyczki.

Machnął wściekle ręką. Zawołałem położne, żeby zabrały kobietę na inną salę. Niespodziewanie jedna z nich stanęła jak wryta. Rzuciła mi krótkie spojrzenie.

— Doktorze... Wody odeszły...

Teraz, serio?

— Nie dacie rady jej przewieźć? — zapytałem z delikatną nadzieją, że nie spędzę paru następnych godzin, patrząc, jak ktoś próbuje wyciągnąć dzieciaka na ten durny świat...

— Widział pan, co dzieje się na korytarzach? Zostawmy ją tutaj. Wygodniej dla nas i dla niej.

Ale dla mnie nie...

— Dobrze, róbcie, co do was należy. Ja zajmę się swoim.

To wpisze się w historię szpitala. Kobieta rodziła na oddziale przeznaczonym głównie do eutanazji. Podczas gdy ja uspokajałem niektórych, czekałem, aż powoli umrą, to obok rozbrzmiewała symfonia parcia.

Przez chwilę pożałowałem, że nie chciałem zabić od razu tej dwójki. Jednakże dostrzegłem, że Schatten też na tym cierpiał. Zatykał uszy. Przestał nawet upewniać się, czy wprowadzani ludzie naprawdę przejawiali wampiryzm i w tym czasie udało mi się kilku ocalić od niesprawiedliwej śmierci.

Uratowała mnie pielęgniarka, która niespodziewanie wparowała do pokoju, gdy szykowałem kolejny zastrzyk. Była tak spocona, że przysiągłbym, że obiegła wcześniej szpital dookoła.

— Tu pan jest, doktorze! Potrzeba chirurga!

Zamrugałem kilkukrotnie.

— Sala operacyjna jest ponoć zajęta.

— Operujemy na korytarzu. Jest szansa, żeby kogoś uratować, więc niech się pan pospieszy!

Świetnie... Babranie się we flakach wraz z widownią. Brakuje dziś tylko cholernego meteorytu!

— Już idę.

Minąłem z dumnym wzrokiem Schattena. On będzie musiał męczyć się, dopóki kobieta nie urodzi. Mnie uratowali. Poniekąd. Na szczęście operacja nie okazała się wielce skomplikowana. Tylko składałem kości ze złamania otwartego. Nawet jak na moje marne umiejętności w tej dziedzinie. Najwyżej będzie miał krzywą nogę.

Parę osób na korytarzu zwymiotowało na ten widok. Naprawdę niehigieniczne warunki. Jeśli nie wdało się tam zakażenie, to uznam to za cud.

Pielęgniarki dziękowały mi za pomoc. Chciały znów zaprowadzić mnie na inny oddział, ale szybko zaprotestowałem.

— Dajcie mi najpierw wyjść i zapalić, bo zaraz dojdą tu jeszcze moje rzygi...

~ ~ ~

Dopiero około dwudziestej trzeciej doprowadziliśmy szpital do porządku. A przynajmniej mniej więcej. Specjalnie zostałem po godzinach.

Z westchnieniem wyszedłem poza teren placówki. Przetarłem obolały kark. Miałem serdecznie dość. Ktoś poszedł za mną. Kevin, ordynator tego syfu. Był nieco wyższy ode mnie. Z tego co pamiętałem, tego roku kończył czterdzieści sześć lat. Średniej budowy, nie gruby, nie chudy. W świetle lamp ulicznych jego włosy wpadały w odcień czerni, choć na dobrą sprawę przybierały barwę brązu. Brak jakiegokolwiek zarostu, jasne oczy.

Co robiłby jeszcze o tej porze?

Czego on chce?

— O! Dobrze, że cię widzę, Miller! — krzyknął z minimalną radością.

— Czyżby Schatten poszedł na skargę, że kazałem mu siedzieć w kącie i zamknąć mordę?

— Zapomniałem nawet o tym. Ale szczerze, to dobrze zrobiłeś. Głowa mnie zaczynała już boleć, jak tylko widziałem te ich pojebane podchody w szukaniu ran po ugryzieniu...

— Nie tylko pana, oj, nie tylko pana... — Prychnąłem pod nosem.

— Długo dziś siedziałeś. Zrób sobie wolne jutro. Szpital jest w miarę uporządkowany. Teraz nocna zmiana jakoś ogarnie to, co zostało.

Zamurowało mnie przez chwilę.

— Ale...

— Żadnych "ale". Należy ci się. — Przyglądał mi się, kiedy to nagle się na czymś bardziej skupił. — Zawsze myślałem, że miałeś zielone oczy...

Kurwa, kolejny...

— A, tak, cóż. Od małego miałem jakąś tam wadę i zazwyczaj noszę soczewki. Akurat dziś zapomniałem w pośpiechu.

Kevin delikatnie zmarszczył brwi.

— Przebadaj to. Jesteś najlepszym lekarzem i chirurgiem w szpitalu. Lepiej, żebyś mi tu z wiekiem wzroku nie stracił.

O to się raczej nie ma co martwić...

— Jasna sprawa. Myślałem o tym, ale czasu ciągle brak.

— To jutro masz idealnie wolne. Jak będziesz miał ochotę, możesz wpaść. O ile łóżka się zwolnią.

— Zawołam Schattenów, żeby poszukali wampirów. Raz-dwa zwolni się połowa.

— No nie wiem, czy tak raz-dwa.

Obaj zaśmialiśmy się na cały głos. Pożegnaliśmy się i rozeszliśmy w dwie strony. Tak się składało, że mieszkaliśmy w innych dystryktach. Miasto podzielono ze względu na stopień majętności oraz postawiono wewnętrzne mury. Mnie ulokowano w średniozamożnej części. Teoretycznie mógłbym ubiegać się o przeniesienie, ale nie widziało mi się szarpać, wypełniać stosy papierów, a potem znosić Schattenów.

Przekroczyłem łuk przejściowy. Droga była już odblokowana, więc nie szukałem bocznych uliczek. Minąłem jeden patrol Schattenów. Przebywanie o tej porze na podwórku świeżo po ataku wampirów wyglądało nieco podejrzanie, ale łatwo się wytłumaczyłem. Wracałem ze szpitala. Do tego znało mnie wiele osób.

Najlepszy chirurg w mieście, doceniany doktor, bla, bla, bla... Niektórzy powtarzali to jak jakiś wierszyk nauczony w szkole.

Miałem nadzieję na spokojny powrót. Cóż, okazał się nieco bardziej przeznaczony na wszelakie myśli związane z tym, co działo się w szpitalu. Wielu ludzi pozbawiłem życia, a jednak nie dało się po mnie zauważyć, co przeżyłem. Nie rozumiałem, dlaczego tak było. Ta cała odpowiedzialność spływała po mnie jak woda po kaczce.

Nie czułem bólu, wstydu czy poczucia winy, a mimo tego starałem się jakoś utrzymać swoje człowieczeństwo. Niemal każdej nocy przed oczami przewijały mi się obrazy ostatnich chwil ludzi, których skazałem na śmierć, ponieważ podejrzewano u nich wampiryzm. Dokładnie pamiętałem ich imiona. Wszystkie dwieście siedemnaście osób.

Uniosłem wzrok, a przy tym zauważyłem, jakby coś mignęło mi kątem oka. Zatrzymałem się gwałtownie i zerknąłem w stronę jednej z uliczek, skąd po chwili wyleciał bezpański kot. Rozejrzałem się wokoło, ale nie dostrzegłem niczego podejrzanego. Jakby to mi się jedynie przywidziało.

Machnąłem na to ręką, ruszyłem dalej. Niewiele później znalazłem się w swoim mieszkaniu. Oparłem się o drzwi. Prawie od razu usłyszałem piszczenie Yappyego, który wybiegł z kuchni. Wróciłem później niż zazwyczaj, więc jego ośrodek głodu wariował...

Don, przestań... Nie jesteś już w szpitalu...

Królik złapał ząbkami za nogawkę.

— Znowu jesteś głodny?

Podskoczył radośnie. Tak. Głodny Yappee to niebezpieczny Yappee.

Przy okazji karmienia królika zrobiłem sobie cokolwiek do przegryzienia. Wyjrzałem przez okno w kuchni. Albo mi się wydawało, albo przy jednym budynku zarysowywała się kobieca sylwetka. Pokręciłem głową i odwróciłem wzrok. To wyraźny znak, że pora odpocząć. Jeszcze chwila, a zacznę widzieć zmarłych...



[1] Choroba autoimmunologiczna – schorzenie charakteryzujące się nieprawidłowym funkcjonowaniem układu odpornościowego pacjenta. W wyniku określonych zaburzeń pewne elementy tego układu identyfikują tkanki własnego organizmu jak obce i rozpoczynają skierowany przeciwko nim atak z wykorzystaniem różnego rodzaju mechanizmów immunologicznych. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro