Rozdział 24 - Donovan

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Odetchnąłem spokojnie. Uchyliłem powieki. Niemal od razu powróciły wspomnienia z wczoraj.

Ujście z życiem.

Rozmowa z Lucy.

Pocałunek z Lucy.

Zatrzymanie jej szału.

Spojrzałem na miejsce, gdzie powinna się znajdować. Nie było jej. Podniosłem się gwałtownie, rozejrzałem po pomieszczeniu. Znajdowałem się sam. Zakląłem pod nosem i czym prędzej podniosłem się z posłania. Przebrałem się. Prawie wybiegłem z pokoju. Zatrzymałem się niemal na wejściu. Zobaczyłem Lucy, która robiła coś przy blacie. Pierwszy raz widziałem ją w związanych włosach, a do tego nucącą pod nosem.

Zamrugałem kilkukrotnie.

— Lucy? — zwróciłem jej uwagę.

Odwróciła się do mnie.

— Dzień dobry. — Uśmiechnęła się. — No co? — dopytała, prawdopodobnie, widząc mój wzrok.

— Dobrze się czujesz?

— Tak, czemu pytasz? — Odwróciła się do mnie przodem, a przy tym założyła ręce na biodra. Zauważyłem na jej dłoniach nieco krwi, przez co miałem wrażenie, że zeszły mi kolory z twarzy.

— Nie ważne. Tak po prostu, z czystej ciekawości.

Uśmiechnęła się półgębkiem.

— To zwierzęca krew, Don — wyjaśniła. — Musisz się nauczyć, jak je odróżniać.

Wróciła do poprzedniego zajęcia. Obok niej, na blacie, siedział Yappee, który sobie cicho chrapał.

— Dzisiaj na śniadanie króliki — oznajmiła donośnie.

Yappee gwałtownie otworzył oczy. Spojrzał na Lucy. Powoli zaczął się wycofywać, by w kolejnej chwili zeskoczyć z blatu. Lucy się za nim obejrzała, kiedy niczym błyskawica przykicał do mnie. Schował się z piskiem za moimi nogami.

Zerknęliśmy na siebie z dziewczyną, by po chwili parsknąć śmiechem. Podszedłem do Lucy, zostawiając na środku pomieszczenia trzęsącą się kulkę.

— Yappee jest za uroczy, żeby zrobić z niego potrawkę... Chociaż? — odezwała się śmiertelnie poważna.

Królik ponownie uciekł z piskiem. Schował się do pokoju. Lucy cicho parsknęła. Ja za to ją przytuliłem od tyłu. Oparłem się głową na jej odkrytym ramieniu, na którym złożyłem pojedynczego całusa.

— Wyspałaś się?

Uśmiechnęła się lekko zawstydzona.

— Chyba pierwszy raz od dawna. — Skierowała na mnie swój wzrok.

Wyprostowałem się, pochyliłem delikatnie i pocałowałem jej usta. Wzdrygnęła się lekko, jednak nim go nieco pogłębiliśmy, do pomieszczenia wszedł Alex.

— Fuj!

Gilbert też wszedł.

— Nie przy dziecku... — Pokręcił głową z uśmiechem.

— Obaj macie ponad trzydziestkę na karku. Nie narzekać! — rzuciła Lucy.

— Amu! — odezwał się Alex, który grzecznie usiadł przy stole.

Gilbert złapał się za głowę.

— Ja nie wierzę, że on jest ode mnie młodszy tylko o rok...

Po chwili dołączyła do nas jeszcze Klara. Przeciągnęła się leniwie.

— Widzę, że dziś Lucy serwuje śniadanie.

— I tak nie zjesz.

— Oczywiście, że nie. Jestem jaroszem. Trzeba jakoś odchować ten koński zadek.

Przygotowała sobie sałatkę. My w międzyczasie wspólnie zjedliśmy śniadanie. Lucy nie mogła się powstrzymać i praktycznie cały czas się do mnie kleiła. Nie przeszkadzałem jej, bo miło się patrzyło, gdy była rozpromieniona. Przez to Gilbert wciąż odwracał wzrok, a Klara spoglądała z ukosa. Gdy skończyliśmy, centaurka uznała, że pozmywa po nas. Zapewne nie chciała, żeby Lucy się ode mnie odkleiła.

Gilbert oparł się z westchnieniem.

— Jeśli stworzycie małe wampirki, to śpią na wycieraczce — oznajmił ze śmiechem.

— Bubu?

— Nie, Alex, nie będzie żadnych bubu... — powiedziała Lucy, kryjąc rumieńca na twarzy.

— Chwała wam... — mruknął Gilbert. — Inaczej bym tego nie zniósł.

— Gilbert, ale wiesz, że zanim Lucy by rodziła, to minęłoby dziewięć miesięcy? — zagaiła Klara.

— No, wiem.

— Zdążyłbyś w tym czasie znaleźć sobie inny dom.

— Aha, czyli tak? Dzieci mają pierwszeństwo?

— Wujek mógłby spać na wycieraczce — kontynuowała Klara, powstrzymując śmiech.

— Możecie przestać?! — wybuchła Lucy. Była już tak czerwona na twarzy, że musiała schować się w zgięciu mojej szyi.

Pogłaskałem ją po włosach, śmiejąc się pod nosem. Założyłem nogę na nogę i postanowiłem zmienić temat, żeby nie stawiać Lucy w bardziej wstydliwych chwilach.

— Myślałem trochę w nocy o tamtej adrenalinie, którą miał Cameron.

— Jakbyś nie miał o czym myśleć w nocy, Don — odparł znudzony Gilbert. — Zachowujesz się jak pracoholik.

— Nie jestem pracoholikiem...

— Jesteś... — burknęła Lucy. — Nikt normalny rekreacyjnie siebie nie bada... I nie trzyma jakieś popieprzonej aparatury chemicznej i rzeczy ze szpitala w torbie...

— Dobra. Cicho. Może trochę. — Wywróciłem oczami. — Niemniej. Przydałoby się ją sprawdzić. Gdyby to była zwykła adrenalina... Dobra, nie wytłumaczę wam tego. Po prostu chcę ją sprawdzić.

— Sądzisz, że Cameron podpieprzył Samuelowi coś ważnego?

— Zawsze warto sprawdzić.

— Niby gdzie? — Lucy w końcu usiadła normalnie. — Chyba nie będziesz tego robił znów w tym domu?

— Nie mam nawet jak. Myślałem, żeby zakraść się do szpitala nocą i tam coś porobić. Mogę się mylić, ale nigdy nic nie wiadomo.

Nastała chwilowa cisza.

— Pójdę z tobą — oznajmiła śmiało Lucy.

Zmarszczyłem brwi. Nie widziało mi się, żeby pilnować jej przez całą drogę. Na dodatek każda najmniejszy rzecz mogłaby jej przypomnieć o nieprzyjemnych latach. Chciałem skupić się na pracy.

— Wolałbym, żebyś nie szła... — odparłem, odwracając wzrok.

— No weź. — Oparła głowę o moje ramię.

— Sam nie wiem, Lucy.

— Wolę cię pilnować, żeby Schatteni znów cię nie złapali.

Westchnąłem. Równie dobrze Gilbert mógł ze mną iść, żeby mnie pilnować. Bałem się trochę o Lucy, ale...

Co mogłoby się stać? Przecież i tak musi się w końcu przełamać.

— Dobrze, ale niczego nie dotykaj, nie wdychaj, nie jedz...

— Nie jestem Alexem... — mruknęła obrażona.

— Najlepiej na nic nie patrz. Z chemią nigdy nie wiadomo, co się odpierdoli.

— Tak jak te twoje randomowe wybuchy? — Uśmiechnęła się głupio.

— Spierdalaj...

Gilbert pokręcił głową. Przeczesał włosy palcami, po czym wstał od stołu. Pomógł Klarze w sprzątaniu. Tymczasem ja i Lucy wybraliśmy się na krótki spacer. Złapałem dziewczynę za rękę. Lekki rumieniec pojawił się na jej twarzy. Przeszliśmy koło polany, gdzie leżało jeszcze ciało Camerona. Lucy odwróciła momentalnie wzrok. Wyjątkowo paskudny widok. Dzikie zwierzęta musiały dobrać się do wnętrzności. Porozrzucały je po okolicy. Najohydniej wyglądały fragmenty jelit na pobliskim drzewie oraz kilka palców skubanych jeszcze przez szczury, które rozbiegły się z piskiem, gdy tylko podeszliśmy bliżej.

— Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że on w końcu nie żyje... — powiedziała cicho Lucy.

Westchnąłem.

— Gilbert mówił, że nie miał łatwego życia — odparłem smutny.

— Ale był dupkiem.

— Wiem, wiem... Po prostu szkoda mi Gilberta. — Przygryzłem usta od środka. — Wiesz, jaki był załamany, gdy Cameron chciał go zabić? Patrzył tak... Zawiedziony. Później wyznał, że był ślepy. Nie zauważył, kiedy Cameron zaczął go oszukiwać.

Lucy pogładziła mnie po plecach.

— Cameron był dupkiem, ale masz trochę racji. Najwyraźniej, zanim spotkał Samuela, był mniejszym dupkiem. — Opuściła głowę. — Sama wiem, jak Samuel zmienia. Z młodej, pociesznej dziewczynki, stałam się... tym, czym jestem teraz.

Spojrzałem na nią. Ucałowałem ją w głowę. Przytuliłem ją mocno i czule. Nie chciałem, żeby znów wspominała, ale wyglądało na to, że czasem tego potrzebowała. Ważne, by był obok ktoś, kto umiałby to zrozumieć i w razie czego potrafił ją pocieszyć.

— Wiesz co, Lucy? — Obróciłem ją do siebie twarzą. — Może i Cameron był, jaki był, ale ja bym nie chciał zostać pozostawiony na pożarcie w środku lasu.

Lucy zacisnęła wargi.

— Pochowamy go? — spytała, zakładając ręce.

— Moglibyśmy. Nie lubiłem go, ale przykro się patrzy na rozwalone flaki po drzewach.

Lucy prychnęła pod nosem.

— To idź po łopatę. — Poklepała mnie po ramieniu. — Pozbieram część flaków Camerona.

***

Po pogrzebaniu Camerona przeszliśmy jeszcze nad rzekę, żeby wspólnie poleżeć na brzegu. W domu przemyślałem, co mógłbym konkretnie zrobić, gdy już znajdziemy się w lecznicy. Wtedy nie traciłbym czasu. Lucy często mi przeszkadzała, bo zwyczajnie się nudziła. Niekiedy podchodziła i przypatrywała się wzorom, które rozpisywałem na kartce. Próbowałem jej tłumaczyć na najprostsze możliwe sposoby, co to, jak to działało i nie tylko. Kiwała głową zadowolona z nowej wiedzy. Oczywiście, po chwili zapominała połowy lub coś mieszała. Jednakże niezależnie od tego, jakie durnoty wygadywała, uśmiechałem się delikatnie. Choć czasem miałem ochotę ją strzelić za poważne, merytoryczne błędy.

W nocy zabezpieczyłem odpowiednio strzykawkę. Droga pieszo minęła w ciszy. Wejście do miasta nie było wielkim wyczynem. Przestano aż do przesady pilnować bram jak tuż po mojej nieudanej egzekucji. Na samą myśl mną trzęsło. Nie chciałbym już nigdy aż tak stracić woli życia. Teraz miałem Lucy, choć nie sądziłem, że po stracie Jenny znów kogoś szczerze pokocham.

Dojście do bogatego dystryktu wymagało więcej czasu, ale to przez pech. Wciąż trafialiśmy na patrole Schattenów. Omijanie ich było nadzwyczaj upierdliwe. Parę razy uniknęliśmy wykrycia zwykłym fartem. Na szczęście wśród bogatych mieszkańców nie musieliśmy się aż tak martwić, że ktoś nas nakryje. Wbrew pozorom tutaj było najmniej straży.

Kusiło, by podejść pod dom Kevina, z niewiadomych mi przyczyn, ale się powstrzymałem. I tak potrzebowałby dłuższej chwili, żeby mnie poznać. Zresztą istniała szansa, że spotkam go w szpitalu. Gdybym potrzebował pomocy, znajdę sposób, żeby go szybko namierzyć.

Po ulicach przechadzały się pojedyncze pary, które nie zwracały na nas większej uwagi. Na szczęście nikt nie potrafił rozpoznawać ludzi tylko przez styl poruszania się. Inaczej byłbym skończony. Zastanawiało mnie tylko, czy ktokolwiek pamiętał mnie za młodu. Gdybym się nie bał, zdjąłbym kaptur i to sprawdził, ale nie w momencie, gdy Lucy szła obok mnie.

Stanęliśmy przy jednej ze ścian szpitala. Potrzebowałem chwili przypomnienia, gdzie dokładnie miałem gabinet.

— Czego szukasz? — spytała szeptem Lucy.

— Mojego gabinetu — odparłem równie cicho. — Jeśli wierzyć Kevinowi, to nikogo tam nie wpuści i zachowa moje rzeczy.

— Nie możemy się wpieprzyć po prostu drzwiami głównymi?

— Wolałbym nie. Droga do laboratorium z mojego gabinetu jest prostsza i krótsza. Od dołu trzeba pewnie jeszcze przejść przez poczekalnię z wieloma ludźmi, lekarzami śpiącymi na korytarzach i takie tam. Tak będzie bezpieczniej.

— Bardziej martwią mnie twoje umiejętności wspinaczki. — Uśmiechnęła się głupio.

— Nie zwalę się. W porównaniu z dzwonnicą katedry, to tutaj jest wyjątkowo nisko.

— Może dla pewności pokaż mi, które to okno i zobaczysz, jak robi to profesjonalistka. — Założyła ręce. — Grunt, żeby nikt nas nie zauważył.

Wzięła rozbieg, po czym wskoczyła. Złapała się parapetu. Już miała wspinać się wyżej, jednak poślizgnęła jej się noga. Musiało padać. Zdążyłem ją złapać, choć niewiele brakowało, żebym też wylądował na ziemi. Spojrzałem na nią wymownie.

— Profesjonalistka, huh? — Pokręciłem głową. — Już rozumiem, skąd masz tyle siniaków na plecach.

— Patrzysz, jak się przebieram?

— Stoisz parę metrów ode mnie, więc tak. Nie da się inaczej.

— Mówiłam, żebyś nie patrzył! — Założyła obrażona ręce.

— Co? Ładne masz plecy. — Zmarszczyłem brwi. — Gdzie ty widzisz problem?

Wyrwała się, żeby stanąć na nogach. Lucy tylko machnęła ręką. Znów zaczęła się wspinać, jednakże tym razem znacznie ostrożniej. Poczekałem chwilę. Próbowałem naśladować jej ruchy. Nie było łatwo, ale starałem się nie patrzeć w dół. To trochę pomagało. Lucy zobaczyła, że okno zostało uchylone. Dziwne. Kevin by je tak zostawił? Z daleka wyglądały jak zamknięte, bo były zaczepione.

Czyżby przeczuwał, że kiedyś się tu zawrócę?

Niemniej postanowiliśmy wejść do środka. Lucy znów się poślizgnęła i tym razem spadła na podłogę. Jęknęła tylko pod nosem, a ja nie mogłem się powstrzymać od złośliwego komentarza.

— Miałaś niczego nie tykać. — Na koniec zaśmiałem się cicho.

— Lewitować nie umiem... — mruknęła niezadowolona.

Pomogłem jej wstać. Narzuciliśmy kamuflaż. Nie byłem pewny, kto miał teraz nocny dyżur. Na szczęście w szpitalu panował chwilowy spokój. Jedynie na Oddziale Intensywnej Opieki wyraźnie pacjenci nie dawali lekarzom odpocząć. W ten sposób droga do laboratorium na pierwszym piętrze nie została zagrodzona przez inne osoby. Tutaj na szczęście nie przychodziło wielu medyków. Zdecydowanie większy asortyment miała placówka w drugim budynku. Jednakże dla pewności przystawiłem drzwi stołem i otworzyłem okno – jako ucieczkę w razie nagłego przypadku.

Lucy rozejrzała się z zainteresowaniem. Ku mojemu zdziwieniu nie wyglądała, jakby w jej głowie budziło się multum niemiłych wspomnień. Raczej uśmiechała się delikatnie i nic nie mówiła. Odwróciła się do mnie.

— Pomyśleć, że spędziłam w takich sterylnych warunkach dwa lata i moja psychika miała tego dość.

Westchnęła.

— Rób, co musisz — odparła obojętnie. — Pozwiedzam sobie.

— Tylko niczego nie dotykaj — upomniałem, zakładając rękawiczki.

Znalazłem jeszcze pozostawioną przez Schattena maskę. Wolałem ją założyć dla własnego bezpieczeństwa. Pobrałem sobie samemu dwie fiolki krwi w razie gdyby były potrzebne. Znalazłem w jednej z szafek czystą epinefrynę jako próbę kontrolną. Dodanie jej do jednej z fiolek wywołało reakcję. Powolną. Wyraźnie coś się działo, ale szybkość nie zadowalała. Zacząłem nią potrząsać. W ten sposób pomagałem trochę, ale reakcja była wciąż mozolna. Rzuciłem w tym czasie okiem na Lucy. Próbowała otworzyć jedną z szuflad.

— Zostaw... — powiedziałem lekko zirytowany.

Odłożyłem fiolkę. Odlałem ją do trzeciej, pustej, uważając, żeby nie wyrzucić osadu, który wytworzył się na dnie. Dodałem wody i miałem trochę lepszy pogląd. Dobrze myślałem. Doszło do zlepku krwinek. Faktycznie adrenalina miała wpływ na krew, ale tego się domyśliłem wcześniej.

Przeczucie mówiło mi, że Lucy znów coś robiła.

Wstałem od stanowiska, żeby przynieść nowe odczynniki. Spotkałem się z widokiem Lucy trzymającą butelkę z potasem.

— A co to? — spytała, pokazując mi znalezisko.

Szybko zabrałem jej to z rąk.

— Potas...

— Co to robi?

— Po prostu nie dotykaj...

Odstawiłem ją wyżej, żeby Lucy nie miała tak prostego dostępu. W międzyczasie wziąłem więcej szkła laboratoryjnego. Próbowałem przypomnieć sobie, co dokładnie chciałem tu dodać. Z czystej ciekawości wykorzystałem trochę substancji od Samuela, żeby sprawdzić kolejną tezę. Po dodaniu jej do zlepionej krwi ta...

Wróciła do normalności.

Spojrzałem wielkimi oczami. Szybko złapałem za pierwszą lepszą kartkę na boku. Musiałem to zapisać. To ważne. To coś chroniło przed niedotlenieniem i zatorami. Jednocześnie działało jak adrenalina. W teorii to właśnie to uratowało mi życie. Krew Lucy. Na jej bazie Samuel musiał to stworzyć.

Skoro krew Lucy ocaliła mi życie...

Zacisnąłem powieki. Poprosiłbym Lucy o pomoc tylko w chwili, gdy wszystko inne zawiedzie. Zresztą i tak część miałem teraz w żyłach. Cokolwiek specjalnego pływało po naczyniach Lucy, ja też to, poniekąd, posiadałem. Jeśli na bazie tego Samuel manipulował rzeziami, to musiało to mieć kolejny wpływ. Coś, czego na chwilę obecną nie rozumiałem. Albo przynajmniej brakowało dodatkowego odczynnika, który pozwoliłby mi zauważyć istotne zmiany. Równie dobrze w tej fiolce mogła dziać się istna burza reakcyjna, ale nawet dla mojego, wampirzego oka, to wciąż niemożliwe do zarejestrowania. Tak działała większość chemii.

Spojrzałem na swoje rozpiski, starając się spokojnie pomyśleć. W międzyczasie Lucy stanęła obok mnie z kolejną butelką.

— A to?

Miałem ochotę strzelić ją w łeb w tym momencie.

— Gliceryna...

— A co to...

— Lucy, usiądź na dupie w spokoju. — Uniosłem nieco ton. — Próbuję myśleć.

Lucy odstawiła grzecznie znalezisko. Usiadła na chwilę spokojnie, po czym wskazała palcem na kolejną rzecz.

Przerwałem jej, zanim zdążyła złapać wdech.

— Nawet... nie... próbuj... — Westchnąłem. — I usiądź dalej. Opary krwi mogą ci podrażnić coś.

— Nudzę się...

— Mogłem iść sam. — Wzruszyłem ramionami. — Sama chciałaś iść na wielką, chemiczną przygodę.

— Potrzebujesz może pomocy?

— Nie. Po prostu usiądź w spokoju.

Lucy wywróciła oczami, po czym znalazła siedzisko parę kroków dalej. Znów spojrzałem na strzykawkę i krew. Miałem pustkę w głowie. Próbowałem połączyć jednocześnie fakty. Jeśli dzikusy nie miały jadu, to musiała mnie przemienić wyższa ranga. Ktoś, kto dostał tym wynalazkiem Samuela. Doprowadzało to do wyraźnego szaleństwa. Zabijały, cokolwiek się ruszało. Tylko pytanie... Czy trutka Samuela działała tylko i wyłącznie na krew? Może przenosiła coś do innych układów? To by znacznie utrudniło sprawę. Potrzebowałbym takiego stworzonego dzikusa, żeby zaobserwować coś więcej.

Usłyszałem znów Lucy. Odwróciłem głowę. Trzymała buteleczkę amoniaku.

— To śmierdzi — powiedziałem spokojnie.

Lucy i tak musiała ją odkręcić. Jednakże jeszcze szybciej ją zamknęła i odstawiła, krzycząc przy tym:

— FUU!

Nie powstrzymałem śmiechu.

— Mówiłem... Amoniak naprawdę wali...

Na moment spoglądałem na Lucy, czekając, aż znów posadzi grzecznie tyłek. Wtedy mnie olśniło. Złapałem za kartkę i przypomniałem sobie szybko, co działo się z Lucy tuż po jej szałach.

Chodziła na łowy.

Łapała ssaki.

Dla krwi.

Z żelazem.

Jakby to właśnie ono odgrywało tutaj istotną rolę. Wyczerpane pokłady żelaza zmagazynowane w którejś z części ciała na pewno wysyłały sygnał do mózgu. Dla wampirów żelazo było niezbędne do regeneracji, więc coś musiało, po prostu musiało, regulować jego ilość. Człowiek z bardzo niskim cukrem też odruchowo potrzebował czegokolwiek słodkiego. Ta sama zasada. Zapewne w trakcie przemiany jeden z ośrodków się przekształcał. To miło sens.

Wziąłem z półek potrzebne mi odczynniki. Odetchnąłem głęboko. Jeśli tu się pomyliłem, to nie miałem pomysłu, co innego mogłoby wpływać na wampiry w tak silny sposób. Dodałem żelaza do krwi. Nic. A przynajmniej nie mogłem tego zauważyć ot tak. Znów potrząsałem probówką. Ponownie zachodził zlepek krwinek, jednakże te pod wpływem wynalazku Samuela się rozdzielały. Najwyraźniej nic się nie działo dodatkowego. Krew była zbyt ciemna, by cokolwiek zaobserwować. Odlałem ją powoli znów do oddzielnego naczynia. Zwróciłem uwagę, że małe drobinki żelaza... Zniknęły. Zamrugałem kilkukrotnie. Postanowiłem zrobić to samo tylko na samym żelazie i podróbce adrenaliny. Dla pewności, bo mogło mi się tylko przewidzieć albo umknęły mi drobiazgi. Po wrzuceniu opiłków stało się coś... ciekawego. Osad się roztworzył. Objaw reakcji. Dowód, że trutka Samuela niszczyła żelazo lub wiązała je trwale ze związkiem obecnym w substancji. Wstałem jeszcze pospiesznie po papierek wskaźnikowy. Zabarwił się. Inny indykator także potwierdził to samo. Sprawdziłem także na samej substancji. Zdjąłem maskę Schattena i pokazałem Lucy szeroki uśmiech.

— Podejdź tu. — Zachęciłem ją gestem. — Tylko niczego nie dotykaj.

— Nie musisz mi ciągle przypominać — burknęła obrażona.

Pokazałem jej swoje odkrycia.

— Wampiry wykorzystują żelazo, żeby się regenerować. Najwyraźniej organizm jest na tyle przystosowany, że z pomocą hormonów reguluje jego poziom we krwi. Tak jak myślałem zresztą wcześniej. Niemniej. To coś nie dość, że chroni krwinki przed zlepieniem, to łączy się z żelazem. Zapewne w coś, co blokuje zdolności regeneracji.

Zauważyłem ponowną zmianę zabarwienia. Kolejny znak. Czyli jednak nie zachodziło tu trwałe wiązanie...

— A nawet powiedziałbym, że niszczy żelazo. W ten sposób blokuje zupełnie możliwości organizmu w kwestii regeneracji. Organizm wykorzystuje zapasy żelaza, te dalej są niszczone i trzeba je uzupełnić.

Lucy założyła ręce.

— A prościej?

Oparłem łokcie o kolana.

— Żelazo masz we krwi ssaków. Przynajmniej większości. Nie wiem, czy są jakieś wyjątki na dobrą sprawę. — Przetarłem twarz. — Patrz, po twoich szałach, musiałaś polować. Uzupełniałaś najwyraźniej zasoby żelaza, które wykorzystałaś w czasie szału. Jakoś musi działać na gospodarkę hormonalną, ale to teraz nieistotne.

— Czyli co? Mówisz, że to coś zapewne niszczy żelazo, tak?

Kiwnąłem głową. Otworzyła szerzej oczy.

— Głód krwi... — powiedziała pod nosem. — Tak?

— Dokładnie. Jeśli na dłuższą metę wampir nie pije krwi, to doprowadza go to do szaleństwa. Używka. Patrz, ja nie miałem z tym problemu, bo nigdy nie piłem krwi. Teraz muszę, bo już raz spróbowałem.

Lucy zamrugała szybko.

— Czy to działa jak te twoje fajki?

— Mniej więcej. Nikotyna uzależnia tak samo, jak żelazo uzależnia wampiry.

Lucy wyraźnie zaczynała rozumieć.

— Głód krwi nie doprowadza do śmierci. To, co stworzył Samuel, pobudza wampiry, ale też wyniszcza w nich żelazo. W ten sposób nigdy nie są w stanie zaspokoić potrzeby. I gotowe dzikusy.

— Popierdolone...

Zacząłem sprzątać, żeby nie zostawić po sobie żadnych śladów. Lepiej, żeby nikt nie zorientował się, że byliśmy w mieście. Lucy w międzyczasie oparła się o jeden ze stołów i gładziła się po żuchwie.

— Czyli, Don, gdyby Cameron mnie wtedy trafił...

Zacisnąłem wargi.

— Nie wiem. Pewnie zależy od tego, ile się tego użyje. Dlatego pewnie Samuel tyle zwleka z rzeziami. Musi wiedzieć, jak nie zabijać, robić masę badań. Bo mnie nie dopadł aż taki głód krwi. Potem się napiłem i miałem to gdzieś. Było tego zdecydowanie za dużo.

— Czy ty umiesz na jakieś pytanie odpowiedzieć prościej...?

Prychnąłem.

— Może.

Schowałem strzykawkę w bezpieczne miejsce.

— Odwzorowanie tego cholerstwa pewnie będzie niemożliwe. Wiem zdecydowanie za mało. Ale mając bazę, mógłbym obrócić to przeciwko Samuelowi. Zrobić z tego trutkę.

— Czyli więcej wizyt tutaj?

— Tak. Więcej wizyt tutaj.

Chwyciłem za kolejną kartkę. Napisałem dla Kevina krótką wiadomość.

Dzięki za otwarte okno :)

Mógłbyś je zostawić tak jeszcze na jakiś czas

Nie musiałem się podpisywać. Kevin raczej zrozumie, kto był na tyle głupi, żeby wchodzić do szpitala oknem. Jednakże wpadłem na kolejny pomysł. Dopisałem to na kartce.

I będę potrzebował trochę pomocy

Lucy kazałem szybko zejść na dół. Ja odbiłem do gabinetu Kevina. Nie było go akurat. Zostawiłem kartkę na biurku. Przystawiłem ją kubkiem po kawie, po czym opuściłem pospiesznie budynek. Zauważyłem, że Lucy była wyraźnie przerażona. Stanąłem obok i pogładziłem ją po plecach.

— Mam wrażenie, że ktoś nas śledzi... — szepnęła roztrzęsiona.

Rozejrzałem się zaniepokojony, jednak nikogo nie zobaczyłem. Zerknąłem na Lucy.

— Lucy, nikogo poza nami nie ma na ulicy. — Pokręciłem głową. — Wracajmy, nie ma co.

Przytaknęła nie do końca przekonana. Ruszyliśmy w stronę bramy. Przez całą drogę widziałem, jak Lucy patrzyła za siebie. W środku nocy na ulicach było mniej patroli. To nam nieco ułatwiało wydostanie się stąd. Pociągnąłem dziewczynę bardziej w cień, kiedy zobaczyłem grupkę Schattenów skręcających w inną ulicę.

Odetchnąłem cicho, spojrzałem na Lucy, jednak ona spoglądała na ścieżkę, którą szliśmy. Podążyłem za jej wzrokiem, dzięki czemu dostrzegłem cień. Szybko skrył się w mniejszej uliczce.

Ktoś nas naprawdę śledzi...

Przełknąłem ślinę, złapałem Lucy za rękę, po czym zacząłem z nią biec. Wyraźnie ją zaskoczyłem, a już tym bardziej że kilkukrotnie zatoczyliśmy koło. Choćby nie wiem co, starałem się zgubić podejrzaną postać, jednak za nic nie mogłem tego zrobić.

W końcu wybiegłem w bardziej sobie znane rejony. Wybiegłem na swoją starą drogę do pracy, za sobą ciągnąłem Lucy, która powoli nie wiedziała, co się działo. Szybko wciągnąłem ją w uliczkę, by ukryć się przed postacią, która goniła nas aż dotąd.

Przyciągnąłem dziewczynę do siebie.

— Don, co ty, u diabła...

Zakryłem jej usta, żeby ten ktoś nas nie usłyszał. Nie widziało mi się, żeby ponownie odbyć maraton przez pół miasta. Zamrugała kilkukrotnie, jednak zrozumiała chyba aluzję, kiedy przyłożyłem palec do ust i wskazałem ulicę, którą właśnie ktoś szedł.

Warknął zdenerwowany, co jedynie dowodziło, że to był on. Ta osoba nas śledziła. Lucy zdjęła moją dłoń ze swoich ust, przyglądając się sylwetce postaci. Spojrzała na mnie, kiedy wyszedłem przed nią. Złapała mnie za dłoń, jednak posłałem jej uspokajający uśmiech.

Ruszyłem bardziej do krawędzi. Zobaczyłem płaszcz typowy dla Schattenów.

Czyżby któryś patrol nas zauważył?

— Wiem, że tu jesteś, Hase.

Lucy się wzdrygnęła. Oddech przyśpieszył. Zadrżała. Spojrzałem na nią, kiedy mocniej zacisnęła dłoń na mojej.

Zaszkliły jej się oczy, wyraźnie wydała się przerażona.

Olśniło mnie.

Odwróciłem głowę w stronę mężczyzny, który stanął przodem do uliczki. Blask księżyca oświetlił ulice. Dzięki temu zobaczyłem srebrne oczy.

Zamrugałem kilkukrotnie.

Wampir...

Lucy nagle szarpnęła moje ramię.

— Słyszę bicie twojego serca, Hase. Czyżbyś się za mną stęskniła?

Ponownie mnie pociągnęła.

— Do tego przyprowadziłaś kolegę? — Zaśmiał się pod nosem. — Nie byle jakiego.

Kolejne szarpnięcie. Za nim następne i następne.

— Don, nie chcę tu być... Zabierz mnie stąd... Szybko... Szybko...

Rozległ się kolejny chichot.

— Oj, Hase, nie masz się czego bać. Przecież spędziliśmy wiele miłych chwil w laboratorium. Wiesz, jak mi było przykro, gdy uciekłaś bez pożegnania? — Powolnym krokiem ruszył w naszą stronę. — Straciłem bardzo ważną osobę, której potrzebowałem do zakończenia badań, Hase.

Pociągnąłem Lucy za siebie. Zamarłem.

Badania... Laboratorium... To on...

To Samuel.

Przekląłem pod nosem. Miało nie być go w mieście. Co on tu, do cholery, robił?

— Tak, Donovan, to ja. — Odparł z uśmiechem. — Miło cię widzieć żywego.

Wzdrygnąłem się. Śmierdział trójką, jeśli to faktycznie wampir. Ale... To Schatten. To nie miało sensu. Kompletnie.

— Cieszę się, że widzę was razem i muszę ci chyba podziękować, Don. Przyprowadziłeś mi Lucy. Już byłem gotowy szukać jej na innym kontynencie, a tu niespodzianka.

Lucy zaczęła cicho szlochać. Spojrzałem na nią zaniepokojony. Zacisnąłem szczękę, zwróciłem oczy na Samuela.

— Spróbuj tylko położyć na niej łapy...

— Co mi zrobisz?

— Nie chcesz wiedzieć.

Roześmiał się.

— Tak? Sprawdzisz, czy moje nereczki działają poprawnie? — Założył ręce. Stał zaledwie dwa kroki ode mnie. — Don, po prostu oddaj mi mojego Hase.

— Po moim trupie.

Przyciągnąłem do siebie Lucy, by ponownie przed nim uciec. Tym razem jednak z dużo większą prędkością. Usłyszałem jeszcze tylko jego ostatnie zdanie:

— Jeszcze zmądrzejesz.

Nie zatrzymywaliśmy się po drodze. Biegliśmy, póki nie znaleźliśmy się w środku lasu. Kilkukrotnie oglądałem się za siebie, by upewnić się, że Samuel nie podążał tuż za nami. Ku mojemu zdziwieniu, nie gonił nas. W teorii. Wolałem go nie lekceważyć. Wiedziałem po opowieściach Lucy, do czego był zdolny i nie mogłem o tym zapomnieć.

Zatrzymaliśmy się w lesie. Puściłem Lucy, która oparła się o drzewo. Złapała się za głowę.

— Wszystko dobrze? — spytałem zatroskany.

— Nie, Don, nie jest dobrze! — Osunęła się po pniu. — Myślisz, że co?! Przez dwa lata ten człowiek znęcał się nade mną i najchętniej robiłby to dalej! Boję się go, jasne?! — Zakryła twarz dłońmi. — Wiem, do czego jest zdolny!

Złapała z trudem powietrze.

— Lucy... spokojnie...

— Jak mam być spokojna?! — Podniosła na mnie gwałtownie wzrok. Dostrzegłem wiele łez. — On chce mnie znowu dostać! Ja tam nie chcę wracać! Rozumiesz, że zrobi wszystko, byleby znów...

Nie dokończyła. Znów schowała twarz.

Podszedłem do niej, kucnąłem obok.

— Nie dostanie cię.

— Skąd możesz być tego taki pewien?!

— Bo mu na to nie pozwolę — odpowiedziałem natychmiast. — Nie dam mu się do ciebie zbliżyć, rozumiesz?

Lucy tylko pokręciła głową.

— Cameron miał rację. Lepiej się mnie pozbyć, bo tylko więcej problemów.

— Nie mów tak.

— Ale taka jest prawda...

— Nie. Prawdą jest to, że Samuel to pojeb, który lubi grać innym na psychice. — Złapałem za ręce Lucy. — Nawet jeśli masz coś, co w świetle nauki jest niezwykłe, to sposób, w jaki to Samuel sprawdzał, jest... nienormalny.

Sięgnąłem do jej twarzy, by następnie zetrzeć łzy.

— Jest niebezpieczny dla całego społeczeństwa, powinien siedzieć w izolatce, a najlepiej w ogóle zacząć wąchać kwiatki od spodu. Tylko my wiemy, że jest w mieście. Najwyraźniej znów coś kombinuje. Przez to jesteśmy chyba jedynymi osobami, które mogą coś zrobić. Znasz go najdłużej, a bez ciebie znowu wpakujemy się w gówno po szyję.

Pociągnęła nosem.

— Nie damy sobie rady bez ciebie. Ja nie dam sobie rady.

Nagle się na mnie rzuciła, by kolejno uściskać. Wypłakać w moją koszulę. Głaskałem ją po plecach, chcąc szybciej ją uspokoić, co jakiś czas trwało.

W tym czasie w mojej głowie nadal rozbrzmiewały ostatnie słowa Samuela:

"Jeszcze zmądrzejesz".

Co miał na myśli? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro