Rozdział 13 - Donovan

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zaraz się posikam...

Zachowałem jeszcze na tyle honoru, żeby nie obsikać sobie spodni, ale coraz ciężej było trzymać. Poza tym żołądek wyraźnie domagał się jedzenia. Przestałem się przejmować, że umrę, jak wstałem tuż po przewiezieniu. Ręce zdrętwiały mi od przebywania w jednej pozycji od sznurów. Dłużyło mi się niemiłosiernie i, na dobrą sprawę, zaczynałem w myślach wołać Schattenów, żeby się pospieszyli.

Od chwili aresztowania nie odezwałem się słowem. Czasem ktoś tu przychodził, powiedział swoje zażalenia, potem wychodził. Nawet nie pilnowano mnie zbyt ściśle. Grzecznie czekałem. Co innego mi zostało? Nie miałem co liczyć na Gilberta lub Camerona. Raz mnie wystawili. Lucy sama nie przyjdzie, to samobójstwo. Raczej nie sądziłem, żeby chciała podzielić mój los.

Zwyczajnie zostałem sam.

Zresztą, nic nowego. Od małego przywykłem, że rówieśnicy mnie nie lubili. Wolałem siedzieć w domu i robić coś pożytecznego, niż wychodzić i spędzać z innymi czas. Często rodzice zostawiali mnie samego w mieszkaniu, bo szli do pracy. Wyciągałem wtedy ich książki naukowe i czytałem. Wtedy rozumiałem niewiele, ale czułem się mądrzejszy. Chciałem iść w ślady matki. Nigdy mi tego nie bronili, a nawet cieszyli się, że miałem tak ambitne plany.

Niestety, wtedy matka zrobiła się strasznie surowa. Często stała mi nad głową i tłukła po rękach, gdy tylko popełniłem błąd. Niekiedy nocami ojciec zawijał je w bandaże, bo dochodziło do krwi. Zaczynałem żałować swoich decyzji. Na moment odechciało mi się uczyć. Nie robiłem tego dla własnej przyjemności tak jak wcześniej, tylko starałem się, żeby nie dostać po łapach.

Mało tego, nigdy nie usłyszałem, żeby była ze mnie dumna.

I tu zaczęło się psuć między moimi rodzicami. Zaczynali się kłócić znacznie częściej. Ojciec zarzucał matce złe wychowanie, matka mówiła, że musi coś ze mnie wyrosnąć. Swego czasu miałem w domu psa i to z nim chowałem się w kącie, gdy w domu panowały krzyki. Dopiero gdy rodzice wychodzili do pracy, czułem się bezpieczniej.

W szkole brakowało mi przyjaźni. Byłem niemal najlepszym uczniem i większość mojego życia spędzałem z nosem w książkach. Nikt nie chciał się ze mną zadawać. Wiedziałem też, że nie nadawałem się na dobrego kumpla, więc siadałem sam, a każdą wolną chwilę spędzałem na powtarzaniu materiału. Szczególnie z tego, co matka wymagała.

Z trzęsącymi się rękoma dawałem jej indeks z ocenami. Jeden stopień niżej oznaczałby karę. To później wywoływało sprzeczkę między rodzicami. Do tego stopnia, że kiedyś matka stwierdziła, że z mojej winy się poróżnili.

Jakoś to przeżyłem. Okres studiów, niestety, nie okazał się lepszy. Było cholernie ciężko, a matka mi tego nie ułatwiała. Czasem ojciec starał się wyciągać mnie z domu, ale broniłem się rękami i nogami, tłumacząc, że szkoda mi czasu. Nie chciałem zostać w tyle i zawalić roku. Mając prawie dziewiętnaście lat, dopiero uświadomiłem sobie, jak zmarnowałem sobie młodość. Zero zainteresowań, zero przyjaciół.

Kiedyś na uczelni poznałem Jennę. Co prawda, studiowała zupełnie inny kierunek, ale złapaliśmy wspólny język. Nie widywaliśmy się też często, ale lubiłem nawet te parę minut na korytarzu. Z czasem spędzaliśmy coraz więcej czasu. W końcu się zeszliśmy. W głównej mierze przesiadywałem u niej w domu. Zostałem ulubieńcem jej rodziców. Czasem miałem wrażenie, że matka Jenny okazywała mi więcej wsparcia i miłości niż moja własna.

Wracałem do domu średnio co dwa dni. Matka robiła mi solidną awanturę, ale nauczyłem się ją ignorować. Doszło do tego, że pojawiałem się na godzinę, żeby zjeść i zabrać ubrania na zmianę, po czym szedłem do Jenny. Tam mogłem w spokoju się uczyć, a przy okazji spędzałem miło czas. Zacząłem też pracę w szpitalu. Nie miałem pełnej wiedzy, ale załapałem się jako pomocnik. Zarobione pieniądze sukcesywnie odkładałem, Jenna dorzucała coś od siebie i udało nam się kupić wspólne mieszkanie. Od tamtej pory byłem tylko gościem u rodziców. Trochę odżyłem.

Zdałem studia z wyróżnieniem. Na zakończenie roku przyszła matka wraz z ojcem. Do dziś nie zapomnę, jak matka w rozmowie z innymi opowiadała, jak cudownie mnie wychowała, że to dzięki niej byłem mądrym, porządnym mężczyzną. Zagryzałem język, bo nie wypadało źle mówić o rodzicach. Pozwoliłem sobie wtedy w końcu wyjść na miasto z ojcem i szczerze z nim porozmawiać. Zrozumiał. Kazał mi wypocząć i się rozerwać.

Poszedłem za jego radą. Nie zatrudniłem się jako chirurg, dalej zostałem pomocnikiem. Dzięki temu pracowałem mniej i miałem czas dla Jenny. Niekiedy mieliśmy lekkie problemy finansowe, ale jej rodzice zawsze służyli pomocą. Nie chcieli niczego w zamian.

Niestety, nie mogłem odzyskać utraconych lat młodości, ale udało mi się wyrwać spod reżimu matki.

Strasznie stresowałem się, gdy zdecydowałem się oświadczyć Jennie. Chciałem, by wszystko było wyjątkowe. Cieszyłem się jak dziecko. Nie spieszyliśmy się ze ślubem ze względu na finanse.

Zacząłem poważniej pracować, ale wciąż pamiętałem o narzeczonej. Zdarzały się dni, gdy musiałem siedzieć dłużej ze względu na niespodziewane przypadki. Jeszcze wtedy przejmowałem się każdą śmiercią. Miałem sobie za złe za każdy najmniejszy błąd, potrafiłem ryczeć przy łóżkach. Później wyżalałem się Jennie. Zwróciłem uwagę ludzi i roznosiły się pierwsze plotki o młodym, wrażliwym lekarzu.

I nastał pamiętny dzień. Miałem dwadzieścia osiem lat, wracałem szczęśliwy po wielogodzinnej, udanej operacji. Chyba nigdy wcześniej nie byłem z siebie aż tak dumny. Wtedy trafiłem niemal w samo centrum ataku wampirów. Do dziś nie rozumiałem, jak stamtąd uciekłem... Jednak gdybym mógł cofnąć czas... Nie wróciłbym do domu. Na pewno nie tej nocy.

Wtedy Jenna by żyła.

Nie potrafiłem pogodzić się z jej śmiercią. Poprosiłem o urlop, bo moje zdrowie również siadło. Domyślałem się, że to przez ten cholerny wampirzy jad. Prawie całymi dniami leżałem, przestałem jeść. Napisałem list do rodziców z wieściami. Przyjechali, gdy tylko go odczytali. Pierwszy raz od tylu lat matka okazała mi jakiekolwiek współczucie. Zauważyli, że wychudłem, zmarniałem, ale byli nieco bezradni w zaistniałej sytuacji. Obiecali wysyłać mi pieniądze, żebym mógł spokojnie opłacać, co najważniejsze.

Wróciłem do pracy. Nie miałem nic lepszego do roboty. Kevin zorientował się, że straciłem wigor i zaproponował wyjście na drinka po godzinach. Głupio było mi odmówić. Opowiedziałem trochę zbyt wiele, gdy wlałem w siebie za dużo alkoholu. Na szczęście nie pisnąłem nic o wampirach. Kevin strasznie mi współczuł. Pomógł mi porobić dodatkowe kursy, dostałem podwyżkę. Zdarzało się raz na jakiś czas spotykać, dopóki nie straciłem chęci do wszystkiego.

Przesiadywanie w szpitalu stało się codziennością, rutyną, od której nie mogłem się wyrwać. Przestałem przejmować się zgonami, pacjentów traktowałem wszystkich tak samo. Jeśli stan był tragiczny, bez zawahania wysyłałem na eutanazję, mówiąc, że medycyna nie uratuje nieboszczyka. Odkrycie wampirzego wzroku ułatwiło tylko diagnozy. W ciągu kilku lat stałem się rozpoznawalny i ceniony.

Tylko że... nie czułem się z tego powodu nijak szczęśliwy.

Bo pomimo rozgłosu nadal byłem sam.

Co prawda kilka kobiet się do mnie kleiło, dowiedziawszy się o mojej stracie. Wszystkich odrzucałem. Na tym etapie nie miałem pewności, czy ktoś chciał moich względów ze względu na miłość, czy też kusiły sława i pieniądze. Wolałem samotnie popalać na balkonie, niż żyć pod jednym dachem z kimś, kto nigdy nie załata tej pustki.

Zaufałem jakiejś grupce wampirów i jak się to skończyło? Całe moje życie posypało się w ciągu kilku dni. Wszystko, na co pracowałem tyle lat. Tak po prostu zgasło jak świeczka na lekkim wietrze.

Usłyszałem kroki oraz cichy szloch. Gość stanął dość niedaleko. Tylko jedna osoba mogłaby tu przyjść.

— Słyszę, że tu jesteś, mamo...

— Jak mogłeś? — zapytała z pretensją, ścierając wymuszone łzy.

Aktorka...

— Mogłem co?

— Stać się tym potworem, a co innego?

Prychnąłem ironicznie.

— Myślisz, że to była moja wola? Że sam tego chciałem?

— Może gdybyśmy cię ciągali do kościoła, to...

— To co? — przerwałem, nie chcąc słuchać tej samej gadki. — Co mi tu ten cały Bóg pomoże?

— On już nie pomoże. Dla niego wampiry są wybrykami natury. Tak samo jak teraz ty.

Zabolała pogarda w głosie.

— Co zrobiła Jenna w takim układzie? — warknąłem, zaciskając zęby. — Gdyby ten wasz cholerny Bóg istniał, nie pozwoliłby jej umrzeć...

Zapewne kontynuowałaby tę bezsensowną dyskusję, gdyby nikt nie wkroczył do środka.

— Muszę panią wyprosić — odparł męski głos.

Matka westchnęła.

— Zawsze byłeś problemem, Donovan. Żałuję, że wydałam cię na ten świat. Straciłam na ciebie zdecydowanie za dużo czasu. Byłby święty spokój, gdy zagryzły cię wtedy wampiry.

Po tych słowach wyszła pospiesznie. Zacisnąłem wargi. W tym momencie najchętniej bym zaczął płakać jak małe dziecko. Powstrzymałem się. Paru Schattenów weszło do celi. Jeden związał mi włosy na szybko, drugi przyciął brodę. Nie, żeby wyglądało lepiej. W ten sposób odsłonią w pełni twarz i więcej ludzi mnie rozpozna. Niektórzy mieli znacznie lepszą pamięć wzrokową niż do imion.

Uniosłem wzrok. Uśmiechnąłem się sarkastycznie, zobaczywszy dokładnie tego samego Schattena, któremu kilka dni wcześniej kazałem się zamknąć i usiąść w kącie. Pokręcił głową.

— A mogłem się uprzeć. Trafiłbyś tu znacznie wcześniej.

— To tylko dowodzi, że gwardia tylko udaje wielce mądrą — rzuciłem pewnie, bo i tak nie miałem niczego do stracenia.

Skrzywił się.

— Zobaczymy, czy będziesz równie pyskaty, jak już tam zawiśniesz. — Stanął bliżej krat. — Ostatnia rada, bądź grzeczny podczas transportu, to nie utrudnisz nam roboty.

Dwójka Schattenów do niego podeszła. Jeden podał mu koniec liny, którą najprawdopodobniej mieli mnie jeszcze bardziej związać, żebym nie mógł im uciec.

Przełknąłem ślinę. Wejście od celi się uchyliło, ja jedynie stanąłem w bardziej pewnej pozycji, by spróbować się jakoś obronić. W ich dłoniach dostrzegłem strzykawki, prawdopodobnie z substancją mającą mnie w razie potrzeby unieruchomić.

Widziałem tę iskierkę w oku znajomego Schatteni. Cieszył się, że mógł się na mnie zemścić. Wiedział doskonale, co mnie czekało. W tym budynku byłem prawdopodobnie jedyną niewtajemniczoną osobą. Nigdy się tym nie interesowałem.

W końcu dwójka Schattenów ruszyła w moją stronę. Trzeci znajdował się zaraz za nimi, w rękach trzymając coś na wzór maski. Prawdopodobnie miała mi uniemożliwić atak kłami, gdyby coś takiego mi przyszło do głowy.

I tak miałem średnie szanse. Byłem sam, nie posiadałem żadnej wiedzy odnośnie walki ani niczego, czym mógłbym ich od siebie odgonić. Ten trzeci, prawdopodobnie, miał robić za wsparcie, gdybym okazał się problematyczny.

Poddałem się. Stanąłem prosto z opuszczoną głową. Pogodziłem się, że zginę. I tak dalsza walka nigdzie by nie doprowadziła.

— Jeśli coś kombinujesz, to nie próbuj. Jeszcze żaden wampir nie wyszedł stąd żywy.

Stanęli blisko mnie. Związali dodatkową liną, zakryli połowę twarzy maską. Poprowadzili mnie krętymi schodami na górne piętra katedry. Szedłem spokojnie, ale czasem brakowało mi asekuracji rękoma. Cudem się nie potknąłem. Dochodziło do mnie coraz więcej hałasów zza ścian.

Czas zdecydowanie za bardzo się dłużył.

Dowiedziałem się, że w czasie egzekucji wampiry podwieszano głową w dół. Na samą myśl ucieszyłem się, że nic nie jadłem. Inaczej zostawiłbym po sobie plamę na pobliskim dywanie. Równie dobrze mogę nie wytrzymać i posikać się w trakcie, bo potrzeba cisnęła coraz mocniej.

Schattenom długo zajęło, żebym znalazł się w odpowiedniej pozycji. Przez nich przygrzmociłem też głową o twardą posadzkę. Jakoś podołali, a mi przestało się to podobać już po paru sekundach. Zaczynało mi się kręcić w głowie i miałem wrażenie, jakby wszystkie moje organy zmieniły położenie. Sznur cholernie obcierał mi nogi, a przy okazji był zaciśnięty tak mocno, że niemal odcinał mi krążenie.

Nie wiedziałem, co powinienem myśleć, słuchając całego kazania ich pastora. Coraz bardziej mi się zbierało, żeby zacząć wymiotować kwasem żołądkowym. A już tym bardziej, kiedy widziałem moją matkę, która zalewała się sztucznymi bobrzymi łzami. Po tym wszystkim, co powiedziała, starała się jeszcze zachować pozory "wspaniałej" matki, która straciła najukochańszego syna. Ojciec przyglądał mi się ze zdecydowanie wielkim bólem.

U niego przynajmniej dało się zauważyć, że cierpiał.

W katedrze widziałem wielu zebranych ludzi. Ci w środku raczej siedzieli w ciszy. Kilkadziesiąt kolejnych stało. Wielu wydmuchiwało nosy w chusteczki, łkali. Niejednego z tu obecnych znałem z widzenia, gdy odwiedzali z jakiegoś powodu szpital.

Z zewnątrz dało się usłyszeć odzewy sprzeciwu. Widocznie jakaś część miasta nie chciała wierzyć, że okazałem się jednym z krwiopijców. Chcieli mnie z powrotem w szpitalu. Na marne. Nic tym nie wskórają. Prędzej Schatteni ich aresztują za utrudnianie i wspieranie zakazanych stworzeń.

Dzwon zabrzmiał. Najwyraźniej minęła połowa nabożeństwa. Ludzie wstali. Zaczęła się kolejna cholernie nudna modlitwa. Wszystko mi zdrętwiało i postanowiłem nadać trochę ruchu ciału. Nikt nie mówił, że nie wolno mi się wiercić. Chyba należało mi się trochę rozrywki przed śmiercią, prawda? Cicho pogwizdywałem pod nosem. Schatteni siedzący w pierwszym rzędzie patrzyli na mnie z mordem, ale najwyraźniej nie mogli przerwać w obecnej chwili.

Potem wierni ponownie usiedli. Rozpoczął się kolejny wywód pastora. Tym razem na mój temat. Jakim to byłem niezwykłym lekarzem, że ludzie zawdzięczali mi życie, a ukrywałem jakieś grzechy i karma wróciła.

Zaraz się porzygam... I od pozycji, i od jego gadaniny.

Wtedy dostrzegłem nadzieję. Do góry nogami potrzebowałem znacznie więcej czasu, żeby poznać kogokolwiek. Lucy. Gilbert. Alex. Nawet Kevin. Skradali się z tyłu i ustalali coś między sobą. Jednak mnie nie zostawili na pastwę losu. Powstrzymałem uśmiech. Nie chciałem ich przypadkiem wydać. Zapewne natrudzili się, by przebrnąć niezauważenie tak blisko. Przez moment zapomniałem, że tuż obok mnie pastor słownie wypędzał ze mnie złe moce.

Przydałoby się im pomóc. W ciągu chwili odzyskałem chęci do życia. Była szansa, żebym przeżył do wieczora. Wpisałbym się wtedy do historii.

Trzeba odwrócić uwagę Schattenów. Kupię im trochę czasu.

Ponownie wprawiłem ciało w ruch, tym razem trochę mocniej. Przy tym śmiałem się dość głośno. Ludzie w katedrze zaniemówili. Schatteni patrzyli na mnie jak na opętanego. Skupiłem się na Lucy, która czekała na odpowiedni moment, by gdzieś dobiec. Niestety, miałem zbyt mały kąt widzenia. Oby tylko zaraz mnie stąd ściągnęli.

Schatten podszedł do mnie. Szybkim ruchem zrobił dwie duże rany na rękach, na co syknąłem z bólu. Krew ściekła po przedramionach i strasznie parzyła. Na dodatek zapach znów mnie mdlił i szczypał w oczy. Mało tego pastor pochlapał mnie czymś. Warknąłem w jego stronę.

Kurwa, ale nie po oczach!

Pastor odsunął się z lekkim przestrachem. Cóż. Wampiry naturalnie się nie wściekały, ale... zapewne wiedział, że miały ostre ząbki.

— Bóg już zupełnie go opuścił...

Wielka mi nowina...

Uspokoiłem się, żeby nie denerwować Schattenów jeszcze bardziej. Zawsze mogli przyspieszyć mi śmierć. Zauważyłem, jak Kevin zakrywał załamany twarz. Chyba powstrzymywał śmiech, ale ciężko mi ocenić. Dostrzegłem też, że matka stała sama, a ojciec akurat wychodził.

Westchnąłem pod nosem.

Dawaj, Lucy... Cokolwiek robisz...

Włączyłem się na moment i doszły do mnie jedne ze słów pastora.

— Miejmy nadzieję, że płomienie wypalą z niego grzechy...

Zaraz, co?!

Zorientowałem się, że Schatteni szykowali się już do właściwej części egzekucji. Oni chcieli podpalić mnie żywcem.

Lucy, pospiesz się!

Ogarnęła mnie nagła panika. Zacząłem mimowolnie szarpać więzły na dłoniach. Udało mi się tylko ściągnąć maskę kręceniem się. Schatten już szedł, by ją poprawić.

Opór z góry znikł. Zerwano sznur. Uderzyłem głową o podłogę. Tym razem z większym hukiem. Oszołomiło mnie. Przez chwilę nie wiedziałem, co się działo dookoła. Ktoś stanął przede mną. Odgonił Schattena. Ogarnąłem się szybko. Złapałem zębami za nasiąknięty krwią sznur. Puścił. Bez problemu. Powtórzyłem to na nogach. Zapanował chaos. Ludzie zaczęli w popłochu uciekać.

Podniosłem się powoli, choć stopy nie odzyskały jeszcze w pełni ruchliwości.

— To, co dalej? — spytałem, stając obok Lucy. To właśnie ona uratowała mi tyłek. — Nie, żeby coś, ale zaraz się poszczam...

— Nie wiem, a co?

Opadły mi ręce.

— Och, świetnie, dziękuję za ratunek, zaraz powieszą nas oboje.

— Wolałeś tam dyndać jak pojeb?

— Kupowałem wam czas — wyjaśniłem przez zaciśnięte zęby.

— W wyjątkowo popierdolony sposób.

— Skończyliście się kłócić? — rzucił jeden z młodych Schattenów, przyglądając się wnikliwie.

Lucy złapała mnie za rękę i próbowaliśmy uciec najbardziej oczywistym sposobem. Głównymi drzwiami. Nie zdziwiło mnie, że to nie podziałało. Schatteni odcięli nam drogę. Spojrzałem przelotnie. We flance Kevin i Gilbert znaleźli się w podobnej sytuacji.

Rzuciłem okiem za siebie. Tu stało zdecydowanie mniej Schattenów. Łatwiej się przebić. Ręce dały o sobie znać. Dalej piekły. Wpadłem na pomysł.

Krew.

Była toksyczna.

Schatteni chronili się przed nią jak przed ogniem.

Zrobiłem gwałtowny ruch i prysnąłem paroma kroplami. Złapałem przy okazji kilku z nich, że nie założyli na wszelki wypadek gogli. Ciężko pozbyć się czegoś tak gęstego z oka. Oj, zabolało porządnie.

Chwyciłem Lucy.

— Cz... Czekaj, gdzie ty....!

Odbiegliśmy w przeciwną stronę. Wykorzystaliśmy przesmyk. Tam też już czekali Schatteni. Trafiliśmy na korytarze, które znałem. Bez namysłu rzuciłem się na schody. Wyszliśmy na dzwonnicę. Tę samą, na której omal nie wyzionąłem ducha. Wyjrzałem. Zakląłem pod nosem.

Błagam, Donovan, masz szansę uciec... Zejdziesz stąd...

Lucy wyrwała rękę z uścisku.

— Świetnie! I co teraz?! — krzyknęła zirytowana. — Jak my niby stąd spierdolimy?!

Wyglądała, jakby chciała mnie ubić. Jakbym już nie znajdował się blisko momentu, w którym bym wykitował.

Chciałem coś powiedzieć, wytłumaczyć mój jakże spontaniczny plan zejścia po dachu, jednak przerwał mi to hałas otwierającej się klapy na dzwonnicę. Spod niej wyłonił się młody Schatten, który wcześniej zwrócił nam uwagę. Nie minęła sekunda, gdy się wyprostował i chciał coś powiedzieć, a Lucy kopnęła go prosto w brzuch. Wpadł z powrotem w wejście. Dało się usłyszeć, jak sturlał się ze schodów.

— Nie widzisz, że jestem zajęta wkurwianiem się?! — wrzasnęła, zaciskając z całej siły pięści.

Odwróciła się w moją stronę, zakryłem się, chcąc się osłonić, gdyby zdecydowała się uderzyć również mnie, jednak złagodniała nagle, gdy coś zauważyła. Domyśliłem się, że chodziło o moje ręce, które zostały mocno poranione.

— Nie goją się... — wyszeptała, a w tej samej chwili poleciała w moim kierunku.

Inny Schatten postanowił ją popchnąć prosto na barierkę. Wszystko zadziało się dla mnie tak, jakby czas nagle zwolnił. Lucy nie wyhamowała, wypadła za balustradę. Moje ciało nagle samo się ruszyło, chwyciłem ją za rękę, a przy tym poczułem, jak rana na moim przedramieniu bardziej się rozrywa. Skrzywiłem się z bólu, jednak nie puściłem. Przytrzymałem się drugą dłonią, by nie pociągnęła mnie za sobą. Podniosła na mnie swój zaskoczony i nagle przerażony wzrok. Widziałem w jej oczach minimalnie widoczne łzy, jednak zniknęły, kiedy na jej twarzy znalazł się delikatnie rumieniec i uśmiech.

Usłyszałem za sobą, jak wychodził kolejny Schatten. Przełknąłem ślinę. Razem z Lucy równocześnie kiwnęliśmy głowami. Złapała się na tyle, by nie spaść. Wziąłem głęboki wdech. Wspólnie zeskoczyliśmy na niższy dach. Niefortunnie ześlizgnęliśmy się po dachówkach. Niżej były postawione figury. Zdążyliśmy się złapać.

— O kurwa... — wymamrotałem przez emocje. — Chyba mi zwieracze puściły albo to dachówki mokre.

Lucy spróbowała się podciągnąć, ale omal nie spadła. Zaklęła pod nosem. Rozległy się krzyki Schattenów. Nakładały się jeden na drugi. Niewiele dało się rozumieć. Wiedzieliśmy tylko, że nie mogliśmy tu zostać, bo prędzej czy później ktoś nas ściągnie. Rzuciliśmy okiem na drzewa tuż pod nami.

— Dasz radę jeszcze raz skoczyć?

— Już się nie poszczam ze strachu, więc przeżyję — rzuciłem obojętnie. — Nie mam nic do stracenia.

Okazało się, że drzewa były mniej stabilne. Sunęliśmy przez ostre gałęzie, aż wszelkie ubrania uległy takiemu zniszczeniu, że nadawały się co najwyżej jako szmaty do podłogi, a nawet i do tego by nie starczyły. Upadliśmy w końcu na ziemię. Pogładziłem otarte łokcie. Upewniłem się, że Lucy przeżyła. Miała nieco poranioną twarz, a także jeden rękaw jej płaszcza urwał się zupełnie. Dostrzegłem na jej ramieniu coś nietypowego. Jak oznaczenie. Po kolei 0-1-L. Otworzyłem szerzej oczy. Nie zdążyłem spytać, co to było.

Schatteni znów nas otoczyli. Skierowali bronie głównie na Lucy. Zza nich wyłoniła się moja matka. Zignorowała mnie. Sam nie mogłem oderwać wzroku od dziwnego znacznika.

Elaine zaśmiała się pod nosem.

— A więc tu jesteś. — Założyła ręce. — Lucy White. Ranga pierwsza z odchyłami rangi szóstej.

Zamarłem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro