Rozdział 20 - Lucy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Siedziałam przy stole, popijając herbatę wraz z Klarą. Śmiałyśmy się, rozmawiałyśmy. W tym czasie Gilbert i Alex poszli na polowanie, a przy tym na zwiady, czy gdzieś w pobliżu nie czai się pewien pchlarz i szalony Schatten.

Odetchnęłam cicho. Podniosłam wzrok na centaurkę, która podejrzanie się uśmiechała. Zachłysnęłam się lekko.

— Co? — dopytałam, lekko zaniepokojona jej wyrazem twarzy.

— A nic. — Wzruszyła ramionami.

— Przyglądasz mi się od dobrych dziesięciu minut z tym uśmieszkiem — zauważyłam, parodiując jej mimikę.

— A, bo tak jakoś, ostatnimi czasu do moich uszu trafiła informacja, że się chyba w kimś podkochujesz.

Prawie wyplułam kolejnego łyka herbaty na stół.

— Co proszę? Kto ci czegoś takiego naopowiadał? — spytałam zakłopotana. — To idiotyczne! Ja? Zakochałam się? Prędzej by mi druga para nóg wyrosła!

— Wiesz, że mnie nie okłamiesz? — Uśmiechnęła się szerzej.

Przełknęłam ślinę. Uciekłam wzrokiem.

— Nie wiem, o co ci chodzi.

— Chodzi mi o ciebie i o Donovana. — Napiła się.

Ja tymczasem jeszcze bardziej poczerwieniałam na twarzy.

W jakimś stopniu Klara mogła mieć i rację, jednak nie uważałam, że darzyłam Donovana stricte tymi uczuciami. Uważałam go za dobrego towarzysza. Za osobę, z którą mogłam porozmawiać o wszystkim, co mnie trapiło.

Pominę fakt, że w środku nocy przytulam się do niego jak dziecko do misia...

Dzięki temu mogłam spokojnie spać w nocy, a przy tym nie śniło mi się nic związanego z czasem spędzonym w laboratorium. Kilka razy oczywiście się przebudzałam, ale wtedy odkrywałam, że Donovan także mnie przytulał.

— Chyba w życiu cię nie widziałam zarumienionej.

— A żeby ci podkowa odpadła...

Parsknęła, a kolejno roześmiała się na mój komentarz.

— Lucy, przecież to nic złego — ściszyła ton. — Zresztą jest naprawdę przystojny jak na moje oko.

— Klara... — Wzięłam nerwowego łyka.

— Powinnaś korzystać. Raz się żyje.

— Jestem wampirem. Starość mi nie grozi.

— Ty jesteś wampirem, on jest wampirem. Widzisz? Idealnie do siebie pasujecie! — ucieszyła się. — Mogę wymyślić imiona dla waszych dzieci?

— Ani się...!

Przerwał mi nagły wybuch. Odwróciłam się gwałtownie w stronę drzwi do pokoju mojego i Donovana. Zerknęłam na Klarę, która ruszyła wymownie brwiami. Westchnęłam załamana, po czym ruszyłam prosto do pomieszczenia. Weszłam do środka, jednak zatrzymałam się, widząc Donovana, który podnosił się z podłogi.

Zamrugałam kilkukrotnie, zauważywszy na jego twarzy minimalne osmalenie.

— Dobra, opary są łatwopalne... — Potarł się po głowie.

Niemal czułam, jak z mojej twarzy znikają wszelkie emocje związane z rozmową z Klarą.

— Don... — Złożyłam ręce, aby stykały się opuszkami. — Pytanko.

Zerknął na mnie.

— Czy my tu możemy przetrwać jeden dzień bez twoich ukochanych wybuchów? Od miesiąca coś wysadzasz. Raz jebnie to, raz tamto, jeszcze innego dnia masz pół ręki poparzone. Otrujesz nas w końcu. — Uśmiechnęłam się, widocznie zirytowana. — Jeszcze trochę, a Klara wypierdoli nas stąd na zbitą dupę.

Zamrugałam ślicznie.

— Ale...

— Jeden dzień. To nie jest dużo, Don...

— No ale...

— Jeden. Pierdolony. Dzień. Donovan. Jeden! — Pokazałam jeden palec.

Przewrócił oczami, odwracając przy tym wzrok.

I ja niby mam podkochiwać się w tym pacanie?

Spojrzałam na jego profil. Czarne, lekko falowane włosy opadały mu na czoło, nos się delikatnie zadzierał, policzki miał minimalnie wklęśnięte, wargi pełne – górna nieco mniejsza od dolnej. Przełknęłam ślinę.

Dobra, może trochę.

Pokręciłam głową. Nie, nie, nie. Nic z tych rzeczy.

Uspokój się.

Podeszłam do jego stanowiska. Chciałam się w końcu dowiedzieć, co on znowu kombinował. Od miesiąca, który tu już spędziliśmy, nie dopytywałam, co próbował stworzyć, ale miarka się już lekko przebrała. Tym bardziej, że bawił się z chemikaliami w pomieszczeniu, gdzie spałam także ja.

Usłyszałam, jak szybko podniósł się z podłogi. Ja w tym czasie chciałam dotknąć jakiegoś szklanego naczynia, które leżało na blacie.

W tej samej chwili Don złapał mnie za rękę. Niemal poczułam, jak moje policzki znowu stały się gorące.

— Nie dotykaj... — powiedział szybko.

— No dobrze, to skoro mam tego nie tykać, powiedz chociaż, co to, u diabła, jest.

Pobladł. Podrapał się z tyłu głowy.

— Wiesz, lepiej, żeby nic więcej nie jebło... — Zaśmiał się nerwowo. — Co powiesz na jedzenie? Może Alex i Gilbert już wrócili z czymś dobrym?

Zmarszczyłam brwi. Odwrócił lekko wzrok, kiedy to mierzyłam go wzrokiem.

— Gadaj.

— Nic wielkiego. Po prostu się bawiłem w małego chemika. Jakieś tam pierwsze lepsze zabawy, które pamiętam ze studiów. — Wzruszył ramionami.

— Don, nie jestem idiotką.

— Nie twierdzę tak.

— Masz pięć sekund, inaczej wleję ci to do herbaty... — Wskazałam na pierwszy lepszy flakonik.

— Oj, no weź...

— Pięć...

— Przecież powiedziałbym ci, gdyby to było coś niezwykłego.

— Cztery...

— Czy ja bym cię okłamał?

— Trzy...

— No, dobra, dobra. Przestań odliczać...

— Dwa...

— Badałem sam siebie, dobra?

— Je... — zacięłam się. — Czekaj, co?

— Badałem samego siebie. Chciałem się dowiedzieć czegoś więcej odnośnie wampirów.

Tym bardziej miałam ochotę dolać mu to do herbaty. Zakryłam zażenowana twarz. Westchnęłam ciężko, by dać upust emocjom.

— Ale... Ty wiesz, że mogłeś o to po prostu zapytać, zamiast codziennie powodować jakieś hałasy, wybuchy i tym podobne, prawda?

Z powrotem na niego spojrzałam.

— Wolę podjąć ryzyko zawodowe...

— Jesteś lekarzem...

— Lekarz to też w pewnym stopniu naukowiec... Poza tym... Nie chciałem cię tym denerwować. Wywoływać jakichś niemiłych wspomnień.

— Na tym etapie nie wiem co gorsze. Twoje wybuchy czy moja przeszłość.

— Szczera do bólu...

— Dopiero zauważyłeś? — Uśmiechnęłam się szeroko, chcąc przy tym założyć ręce, jednak spostrzegłam, że przez całą rozmowę trzymaliśmy się za ręce.

Podniosłam na niego wzrok, dzięki czemu dostrzegłam, że także zwrócił na to uwagę. Przełknął ślinę, co także uczyniłam. Poluźnił uścisk. Wysunęłam dłoń spomiędzy jego palców.

— Wybacz... — wymamrotał cicho.

— Nic się nie stało...

Zerknęłam na blat. Wielki bajzel. Westchnęłam, spojrzałam na Donovana kątem oka.

— Trzeba tu posprzątać — zauważyłam.

— Za moment się tym...

— Nie za moment, tylko teraz. Przy okazji możesz powiedzieć, co odkryłeś.

— Nic nie zrozumiesz...

— To mów po mojemu.

— Nie umiem.

— Dobrze, to mów, jakbyś opowiadał małemu dziecku bajkę na dobranoc. Im bardziej debilnie będzie to brzmieć, tym większa szansa, że cokolwiek zrozumiem.

Poszłam po namoczoną szmatkę, żeby zmyć brud z biurka. W międzyczasie Donovan zaczął zbierać narzędzia zbrodni chemicznej.

— A więc tak... Jest sobie we krwi coś takiego jak przeciwciało. To takie białka, które biją to, czego nie lubią.

— Czyli lubią robić to co ja.

— Tak. Załóżmy, że jesteś takim przeciwciałem. Twoim zadaniem jest rozwalać antygeny, czyli... Mini Camerony.

— Okej, coraz bardziej mi się podoba.

— Wyobraź sobie, że chodzę po lesie. Widzę, że zbliża się armia Cameronów i zaczynam cię wołać, żebyś wszystkim dołożyła.

— A ja bardzo chętnie.

— No właśnie. Tylko że tylko ty możesz na przykład tłuc Cameronów z... założymy, rogiem jednorożca, a są też tacy, którzy mają coś innego. Wtedy trzeba więcej przeciwciał innego typu, na przykład Gilberta. Ja mówię, kto co ma i jak komu przywalić, i odpowiednia osoba się tym zajmuje.

— A gdyby pojawił się Cameron, którego nikt nie umie dobić?

— To znów szukam kogoś, kto może się tym zająć. Tak samo działa to we krwi wampira z adrenaliną. U normalnego człowieka nie robi ona nic strasznego, po prostu pobudza organizm, ale u wampirów z jakiegoś powodu zaczyna to traktować jako takiego Camerona. Wampiry nie mają we krwi żelaza. Mamy tam taki syf, że adrenalina, pobudzając organizm, zaczyna wprowadzać chaos we krwi.

— I jakie jest moje zadanie?

— Próbujesz się pozbyć adrenaliny, ale coś musi być nie tak w systemie immunologicznym. Przynajmniej tak przypuszczam. Normalnie adrenalina rozkłada się w wątrobie, ale śmiem wątpić, czy wampiry są w stanie. Tu raczej działa krew. Są już jakieś wersje ciebie, które próbują się pozbyć adrenaliny, jednak gdy te próbują pozbyć się adrenaliny, to też mogą zupełnie przypadkiem zaatakować krew. Krew ma takie urocze wklęsłe krwinki, które niosą, chociażby, tlen do komórek i dwutlenek węgla do płuc. I tak w kółko. Jeśli zaatakujesz taką biedną, bezbronną krwinkę, to chce ona uciec do innej, żeby się przytulić. To może mieć dwa skutki. Krew robi się jeszcze bardziej gęsta, a czasami dochodzi do zlepienia krwinek, zatorów, niedotlenienia, śmierci.

— Czyli te urocze krwinki nie powinny się przytulać?

— Nie. Bo nagle wszystkie zaczną się tulić. Choć tu mam pewną dziurę w tezie. Zlepek krwinek raczej zachodzi pod wpływem innych antygenów. Kolejnych Cameronów, nie wiem, ze skrzydełkami kolibra. Nie zdziwiłbym się, gdyby organizm wampira po prostu nie był tak idealny jak ludzki. Może adrenalina zaburza na tyle działanie, że zaczyna walczyć sam przeciwko sobie. Taki lekki paradoks. Dlatego naturalnie tego nie produkujemy.

— Czyli nie wiesz, czemu taka wersja mnie, która jednocześnie chce ujebać adrenalinkę i krew? To normalne?

Donovan westchnął.

— Czasem dochodzi do takich sytuacji, że organizm sam siebie niszczy. U ludzi także. Niestety. Czasem starczy jeden odchył, żeby zaburzyć całe działanie.

— Wytłumacz mi to jeszcze raz, powoli. Załóżmy, że adrenalinka to Alex z owsikami w dupie.

— No dobra. Alex zaczyna biegać po lesie.

— Tak. Ja się wkurwiam, biorę gazetę i chcę mu dokopać.

— A teraz wyobraź sobie, że przypadkiem adrenalina na tyle pobudza organizm, że zaczyna myśleć, że dzieje się coś strasznego i potrzeba więcej "żołnierzy". I tu jest pies pogrzebany. I tu mam teorię, że ja, jako jakiś tam prekursor, nie wiem, jak dokładnie pozbyć się Alexa, dlatego przypadkiem przywołuję takiego Camerona, który idzie wpierdolić krwinkom za samo ich istnienie.

— I wtedy zamiast w Alexa, ja też mogłabym jebnąć w coś innego? Chociażby pomagać Cameronowi?

— Mniej więcej. Może nie działa to konkretnie w ten sposób, bo nawet dla mnie to jest zbyt skomplikowane.

— No dobra, w miarę rozumiem.

— A co za tym idzie, Samuel nie mógł używać czystej adrenaliny. Inaczej wampir by to rozpoznał i praktycznie sam siebie zabił. — Zacisnął wargi. — A przynajmniej tak myślę. W większości lecę na domysłach niestety.

Wycisnęłam brudną wodę ze szmatki. Może bym mu pomogła? Zdecydowanie potrzebowałby wskazówki. Wyraźnie dręczyły go te niedopowiedzenia. Ułatwiłabym mu nieco robotę.

— Wiesz, wtedy w laboratorium... mówili, że...

Myślałam, że przyjdzie mi łatwiej, żeby powiedzieć coś podobnego.

— Lucy, nie. Nie wspominaj.

— Mówili o jakiejś rzeczy w mojej krwi, która...

— Lucy, powiedziałem coś — lekko uniósł ton. Spojrzałam mu w oczy. — Jeśli masz coś we krwi, co zaintrygowało Samuela, to dobrze, ale nawet nie chciałbym tego sprawdzać. Za mało wiem, a nie chcę zrobić ci krzywdy. Jestem pewny tylko jednego. Jeśli coś faktycznie tam jest, to prawdopodobnie na bazie tego Samuel manipuluje rzeziami.

Odwróciłam wzrok i przełknęłam cicho ślinę.

— Może jednak sprawdzisz? Wiesz, tak będzie ci wygodniej.

Na samą myśl poczułam dreszcze na plecach.

— Nie — odpowiedział niemal od razu.

Zerknęłam na niego zaskoczona.

— Dlaczego? Sam mówisz, że coś mogli robić, bazując na mnie. To zwyczajnie przyspieszy ci robotę.

— Przyspieszyć, przyspieszy, ale nie zamierzam robić z ciebie królika eksperymentalnego. Wierz mi, że fiolka krwi to byłoby za mało, żeby cokolwiek zrobić. Wiem, że chcesz pomóc, bo taka jesteś, ale odpowiedź brzmi nie. I jej nie zmienię. — Spojrzał mi w oczy.

— To niby jak chcesz inaczej odkryć, co robi Samuel?

— Nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Może kluczem po prostu jest urwanie mu łba.

Zaśmiałam się.

— Zaklepuję.

— Próbuję ci wyjaśnić tylko, że nie zawsze muszę wiedzieć, czego ktoś używa. Patrz, musi robić to potajemnie, więc zamieszane jest w to pewnie bardzo małe grono, a nie zdziwiłbym się, gdyby tylko on wiedział, co tak naprawdę potrzebne jest do rzezi. Zabicie go to najlepsze rozwiązanie na ten moment.

Usłyszeliśmy, jak ktoś otwierał z hukiem frontowe drzwi. Zostawiliśmy dotychczasowe zajęcie. Pobiegliśmy czym prędzej. To Gilbert wraz z Alexem. Już po mimice twarzy Gilberta wiedziałam, że nie miał zbyt dobrych wieści. Odetchnął głęboko kilkukrotnie.

— Minęliśmy... — zaczął zdyszanym głosem. — Jedną z baz Shattenów i... Mam dwie wiadomości. Dobrą i złą.

— Zacznij od złej — odparł Donovan.

— Samuel gdzieś wyjechał.

— A ta dobra?

— Dowiedzieliśmy się czegoś o Samuelu.

— To znaczy?

Spojrzał wymownie, jakby załamany.

— A, rozumiem. — Poprawił włosy. — To jednak Lucy nie urwie mu łba.

— Co? — Gilbert spojrzał, nie rozumiejąc.

— Ominęło cię gadanie o biednych bezbronnych krwinkach i małych Cameronach.

— Nie chcę znać szczegółów... — dodał skonsternowany.

Alex przyniósł mi martwego zająca.

— Amu!

Wzięłam podarunek i pogłaskałam Alexa po głowie. Zachichotał cicho.

— Nie zdążyliśmy złapać więcej, więc Alex uznał, że zajączek będzie dla ciebie i Donovana. Musicie się podzielić.

— Ja chyba podziękuję... — powiedział cicho Donovan. Alex spojrzał na niego smutny. Gdy tylko to zauważył, od razu zmienił zdanie: — Albo dobra. Trochę wezmę. Dzięki.

Alex uśmiechnął się szeroko.

— Weźmiesz większość, bo dalej pijesz za mało krwi. — Podałam mu zwierzaka. — Smacznego. Jeśli się wstydzisz, to idź do pokoju, ale połowy krwi ma tu nie być, zrozumiano?

Schował się za drzwiami. Odetchnęłam głośno. Spojrzałam na Klarę, która głupkowato się uśmiechała.

— I sądzisz, że ja mogę coś czuć do tego palanta? — spytałam trochę ciszej.

— Nie tylko ona... — wymamrotał Gilbert.

Spojrzałam na niego spod lekko przymrużonych powiek.

— Won od moich emocji...

— To wychodzi przypadkiem. — Wzruszył ramionami, szeroko i podejrzanie się uśmiechając. — Wyszliście razem z pokoju. Coś się działo, jak nas nie było?

— Bo zaraz to ty będziesz tym, który spierdala przed gazetą... I żadne urocze krwinki mnie nie powstrzymają...

— Za chuja nie wiem, o czym ty, u diabła, pierdolisz...

— To zamknij jadaczkę i przestań czytać moje emocje. — Warknęłam głośno. — Wróćmy do rzeczy ważnych, jak Donovan wróci tu z żarciem.

Trochę to zajęło, ale w końcu wyszedł z pokoju. Krew ściekała mu jeszcze z kącika ust. Przyglądałam się temu miejscu, jednak w miarę szybko się ogarnęłam. A przynajmniej, nim Gilbert i Klara znowu by coś wymyślili.

Oddał mi resztę. Tym razem całkiem sporo się napił. Nie zdarzało mu się. Często marudził, że cokolwiek mu kazałam. Dziś był wyjątkowo spokojny. Skonsumowałam resztę zająca, po czym rzuciłam w stronę Klary. Zrozumiała, że mogła z tego zrobić coś dobrego do jedzenia albo wyrzucić. Jej wola.

Pewnie prędzej to wywali...

— Dobrze, a więc... Wiemy, gdzie Samuel wyjechał?

— Nie.

Przeklęłam pod nosem i omal nie zrzuciłam wazonu. Donovan zdążył go złapać.

— Tym razem to nie ja robię bajzel...

Tupnęłam nogą.

— Trzeba znaleźć tego gnoja, skurwysyna, kutasa, zasrańca Camerona. On musi wiedzieć, gdzie tamten dupek poszedł.

Gilbert pogładził się po żuchwie.

— Pewnie najlepiej byłoby spytać harpie. Poprosić o pomoc.

Na samą nazwę tych cholernych ptaszysk odechciało mi się wychodzenia z domu. Harpie z natury nienawidziły wampirów. W sumie to każdego innego gatunku, poza swoim, ale takich jak my w szczególności. To cud, jeśli w ogóle dałyby nam dojść do głosu.

— Naprawdę chcesz prosić te człowiekopodobne ptaszyska o pomoc? — spytałam, marszcząc brwi.

— Humanoidalne... — poprawił mnie Donovan.

Spojrzałam na niego z wyrzutem.

— Człowiekopodobne.

— Humanoidalne.

— Człowiekopodobne.

— Humanoidalne.

— Człowieko...

— Stop! — wrzasnął Gilbert. — Nie ważne, jakie. Spróbujemy. Najwyżej będziemy spieprzać. Inaczej nie znajdziemy rannego wilka. Harpie przynajmniej mogą latać i zbadać większy teren.

— Fru, fru? — Alex spojrzał niewinnymi oczami.

— Tak, Alex, fru, fru... — Westchnął. Dodał po chwili załamany: — Ja czasem nie wierzę, że on ma największą siłę z nas wszystkich...

Oparłam dłonie o biodra. Naprawdę nie miałam ochoty przekonywać harpii, że wampiry to nie tylko bezmyślna rasa. Zaledwie raz miałam okazję je widzieć i nie chciałam wchodzić im w drogę. To wyjątkowo dziwne stworzenia. Jako jedyne mi znane uwielbiały udawać martwe dla zabawy. Po prostu... Ugh.

Posrane ptaki.

— Dobra, ale jeśli zechcą nas zeżreć, to będzie twoja wina, Gil. Wtedy to naprawdę przywalę ci gazetą. — Wskazałam w jego kierunku, czym spowodowałam, że się uśmiechnął.

Ustaliliśmy, że dajemy sobie piętnaście minut na zebranie do wyjścia. W tym czasie dopiłam herbatę razem z Klarą. Niewiele rozmawiałam. Myślałam o Donovanie i jego podejściu do mnie. Odkąd dowiedział się, przez co przeszłam, stara się, żebym nie wracała do dawnych lat. Dbał, żebym czuła się swobodnie w jego towarzystwie. Początkowo nie zwracałam na to większej uwagi, ale dziś... Zrezygnował nawet z lepszego źródła wiedzy, byleby nie wykorzystywać mnie.

Pojawiło się dziwne uczucie w brzuchu. Przełknęłam ślinę. Odłożyłam kubek na stół.

Nie. Donovan robił to tylko dla mojego komfortu psychicznego... Na pewno za mną nie przepadał. To w głównej mierze ja przyczyniłam się do pomieszania w jego życiu.

Choć zawsze mogłam spytać Gilberta...

Nie.

Lucy, opanuj się.

Cholera.

Przecież własnych emocji nie opanuję...

Skoro Gilbert coś wyczuł, to może, ale tylko może, darzyłam Donovana lekkim uczuciem. Jakby nie patrzeć to co noc spaliśmy razem, wtuleni w siebie, a na dodatek traktował mnie jak...

Nie rozpędzaj się, Lucy....

Piętnaście minut na szczęście minęło szybciej, niż się spodziewałam. Nadal byłam niezadowolona, że właśnie szliśmy prosić harpie o pomoc.

Gilbert znał te tereny trochę lepiej niż ja, bo wychodził ostatnio najczęściej. Wiedział mniej więcej, gdzie stacjonowali Schatteni. Lepiej się na nich nie natknąć. Nadal byliśmy poszukiwani w mieście.

Alex w międzyczasie się wygłupiał. Ganiał za zwierzakami, wdrapywał się na drzewa... i nie tylko. Czasem zazdrościłam mu tak bezstresowego życia. Miewał swoje odchyły i przez to też był taki kochany. Zastępował mi martwego brata.

Donovan szedł koło mnie i praktycznie nic nie mówił. Wydawał się zmartwiony. Myślał nad czymś intensywnie i przez to kilka razy prawie wpadł na przypadkowe drzewa. Zżerała mnie ciekawość, ale trzymałam język za zębami.

Najbliższe siedlisko harpii było w pobliskich górach. Wejście znajdowało się bardzo nisko, więc nikt nie musiał się wspinać. Dla Donovana to gorsze niż kara na wybuchy. Gilbert wszedł pierwszy. Wszyscy trzymaliśmy się blisko siebie.

Ktoś na pewno nam się przyglądał. Czułam na sobie wzrok nie jednej, a całej gromady przerośniętych kur.

Rozległ się szept:

— Psst, wampiry idą w odwiedziny...

— Czego od nas chcą te gadziny? — odparł ktoś z boku.

Przed Gilbertem wyskoczyła jedna z nich. Rozłożyła jasnoniebieskie skrzydła i uśmiechnęła się głupio.

— Czym wizytę zawdzięczamy?

Za nią pojawiła się kolejna. Drapała pazurami o kamienną posadzkę.

— My kłopotów nie szukamy — dodała ze śmiechem.

Gilbert wysunął się naprzód.

— Potrzebujemy pomocy.

Harpia wybuchła gromkim śmiechem. Odbijały się echem, a przez to sprawiały wrażenie, jakby znajdowała się ich tu cała chmara.

— Patrz, jakie żałosne istotki.

— Proszą nas bez szarlotki.

Nienawidzę tych stworzeń...

Jeszcze jeden rym, a wyrwę im pióra z dup. Przynajmniej miałabym wygodniejszą poduszkę.

Harpia podeszła bliżej Gilberta.

— Czegóż chcecie moi mili?

— Nasze zabawy żeście stłumili.

Gilbert wziął głęboki wdech.

— Pewien wilkołak zaszedł nam za skórę i wie, gdzie jest pewien denerwujący człowiek.

— Więc śmierdzącego kundla szukacie? — Rozległ się trzeci, męski głos. Tuż za mną. Ptaszysko o zielonkawych piórach stanęło dumnie.

— Kundli dużo, zbyt wielkie prośby macie — odparła kolejna.

Donovan spojrzał na mnie zaniepokojony. Mi też nie było na rękę, że tych ptaszysk robiło się coraz więcej.

— Co w zamian mieć będziemy?

— Nic na darmo nie dajemy.

— Człowiek ten zabija niewinnych ludzi i wykorzystuje przy tym wampiry. Chcemy go powstrzymać, zanim to pójdzie dalej.

Harpie spojrzały na siebie wzajemnie.

— Nic z tego, młody.

— Spodziewaj się odmowy.

— Jeśli to dla was za mało, to po prostu będziemy waszymi dłużnikami — dodałam od siebie.

— Nie chcę wampira na posługę.

— To nas zaprowadzi na zgubę.

Gilbert spojrzał na mnie wymownie. Jakby chciał, żebym kontynuowała przekonywanie. Najprościej byłoby im zacząć wyrywać pióra, ale przerażała mnie przewaga liczebna. Zadrapałyby nas na śmierć.

— Ten człowiek jest zdolny do wszystkiego. Naprawdę może przyjść tutaj.

— A niech pióra tylko tknie.

— Od razu zginie marnie.

— Poradzimy sobie same.

Harpia spojrzała na męskiego osobnika.

— Prawda, panie?

Machnął raz wielkimi skrzydłami. Dopiero zwróciłam uwagę, jak się wyróżniał na tle reszty samic.

— Prosimy. — Gilbert opuścił głowę. — Chcemy tylko znaleźć tamtego wilkołaka. Byście naprawdę nam pomogli, z góry więcej widać.

— W zamian nic cennego nie macie.

— Gniewu naszego nie znacie.

Donovan zacisnął wargi. Rozluźnił je po chwili.

— Wiem, że o dużo prosimy i siłą was nie zmusimy — powiedział spokojnie Donovan.

Spojrzeliśmy na niego z szokiem. Czy on naprawdę chciał z nimi mówić rymami...? Złapałam się za skronie. Katorga dla mych uszu...

— Takiś mądry, panie ładny? — Harpia podeszła bliżej niego. Przyglądała się dokładnie.

— Jeszcze jaki bezradny!

— O pomoc nas prosicie?

— Lecz niczego w zamian nie przynosicie?

Jeszcze raz to powiedzą, to nie ręczę za siebie...

— Wybaczcie nasz brak kultury, lecz my nie widzimy niczego z góry.

Wypatroszę go...

— Problem nie nasz, pijawko piękna — dorzuciła szarmancko jedna z harpii. Szturchnęła go skrzydłem.

Łapy precz...czekaj, co?

— Wasza rasa jest przeklęta — odparły chórem.

— Szansę nam dajcie... Litość znajcie.

— Litość zniknęła dawno temu.

— My nie jesteśmy winne niczemu.

Samiec znów wysunął się naprzód.

— Księżyce dwa temu kręcił się tu jeden.

Zamrugałam kilkukrotnie, nie dowierzając w to, co tu się właśnie działo.

— Panie, jesteś tego pewien?

Czy one nawet między sobą rymami pierdolą?

— Cisza, zanim pióra przez karę stracisz.

Zniżyła głowę.

— Wybacz, panie, prawdę głosisz.

— Czarne włosy i oczy żółte miał... Czy to on się tu pałętał?

Uduszę go w nocy poduszką... Śmierć będzie miał słuszną... Kurwa...

— Owszem, i kulał strasznie, wilkołak szkaradny.

— Co mu się stało, panie ładny? — Harpia objęła go skrzydłem.

Spierdalaj ty przerośnięta kuro...

Donovan przełknął ślinę.

Za tę informację bardzo dziękujemy, lecz coś jeszcze wiedzieć chcemy.

— Nic wam więcej nie powiemy — powiedział poważniej samiec.

— Sio, nim was wszystkich zjemy. — Machnęły skrzydłami, jakby nas wyganiały.

Ustąpiły nam przejścia. Coś jeszcze mamrotały, ale szczerze miałam dość rymów i zwyczajnie chciałam stamtąd wyjść czym prędzej. Odeszliśmy spory kawałek od gór, żeby mieć spokój od tych kur...

Ja pierdolę... To zaraźliwe...

Spojrzałam wymownie na Donovana.

— Nigdy nie mówiłeś, że miałeś aspirację do bycia poetą...

Parsknął cicho.

— To nie takie trudne jak się wydaje.

— I tak gówno powiedziały — burknął Gilbert.

— Mówiłam przecież... — Założyłam ręce. — Z tymi kurami nie warto rozmawiać.

— Wiemy tylko, że Cameron gdzieś tu był. Ranny całą drogę przebył...

— Donovan, jeszcze jeden rym, a będziesz, kurwa, spał na podłodze...

Uśmiechnął się głupio.

— Nie będziesz przytulanki miała i sama będziesz spała.

— Skończ! — Uderzyłam go kilkukrotnie w ramię.

Donovan zaśmiał się głośno, a Gilbert tylko mruknął załamany.

— Wracajmy, nic tu po nas.

Przytaknęliśmy równo. Szliśmy dokładnie w tym samym ułożeniu co wcześniej. Tym razem Donovan szedł znacznie weselszy. Najwyraźniej irytowanie mnie sprawiało mu aż za dużo radości.

Byliśmy całkiem blisko wioski, gdy usłyszałam głośne pęknięcie gałęzi. Nie zdążyłam zrozumieć, co się działo. Donovan mnie odepchnął. Upadłam na ziemię. Uniosłam głowę. Gilbert akurat powalał Camerona. Alex na niego wskoczył. Tymczasem Donovan stał jak słup. Cofnął się o krok. Dwa. Trzy.

— Do... — zaciął się Gilbert. Spojrzał przerażony.

Ugięły mu się lekko nogi. Padł na kolana.

Szerzej uchyliłam powieki.

W kolejnej chwili przewrócił się na bok. Potem na plecy. Dzięki temu zobaczyłam jedną rzecz.

Strzykawkę wystającą z jego klatki piersiowej...

Prawie w całości opróżnioną...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro