Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cris


Tego dnia wcale nie miałem ochoty wstawać z łóżka. Podniosłem się i wolnym krokiem ruszyłem ku drzwiom od łazienki, gdzie wziąłem krótki prysznic i ubrałem się w pierwsze, co wpadło mi w ręce. Następnie cicho uchyliłem drzwi swojej sypialni i wyślizgnąłem się na zewnątrz. Zacząłem iść w stronę kuchni nie zważając na deski skrzypiące pod moimi stopami. Chciałem mieć już ten dzień po prostu za sobą. Zjadłem szybkie śniadanie i zarzucając plecak na ramię - wyszedłem z domu.
Po dotarciu do szkoły i odszukaniu w szafce potrzebnych książek, starałem się odszukać wzrokiem Vanessy. Niestety - na próżno. Wyciągnąłem z kieszeni telefon i spojrzałem nq godzinę. Za minutę dzwonek. W tej chwili żałowałem, że byłem tak głupi i nie wziąłem od niej numeru telefonu. Niechętnie ruszyłem w kierunku sali od matematyki. Dzwonek rozbrzmiał w całym budynku , a po niej nadal nie było ani śladu. Zrezygnowany poszedłem na lekcję.

Przez całą godzinę nie mogłem na niczym skupić swojej uwagi. Do moich uszu co jakiś czas tylko docierał przytłumiony głos nauczyciela podczas, gdy ja obserwowałem widoki za oknem.
Lekcje dobiegły upragnionego końca, a ja odetchnąłem mogąc nareszcie wyjść z tego przeklętego budynku. Włączyłem muzykę na słuchawkach i ruszyłem w stronę, w którą nie spodziewałem się chcieć dzisiaj pójść. Wszedłem po schodach i przez chwilę wahając się - zapukałem do drzwi. Nikt nie otwierał. Zapukałem jeszcze raz - nic. Nikogo nie było w domu. Z powrotem zszedłem na dół zastanawiając się gdzie ona jest. Nie miałem ochoty wracać do domu. Poszedłem więc w stronę lasu. Popołudniowy spacer na łonie natury wydawał się najlepszym, co mogłem w tej chwili zrobić. Idąc po leśnej ściółce czułem, jak wszystkie negatywne emocje po prostu wyparowały z mojego ciała, zastępując je niebywałym spokojem i nieprzeniknioną ciszą, którą raz po raz przerywał jedynie śpiew ptaków czy szelest liści. To dziwne, ale naprawdę czułem się wtedy świetnie. Nareszcie mogłem odciąć się od ludzi. I wtedy usłyszałem kroki. Cichy, delikatny odgłos gałęzi łamiących się pod naporem ciężaru ciała. Odwróciłem się, aby zobaczyć kto zakłóca mój spokój i wtedy zobaczyłem. To była Vanessa. Zasapana i ledwo łapiąc oddech wyłoniła się zza ścieżki, którą chciałem dzień wcześniej pójść, i otrzepała się z igieł, które zapewne spadły na nią z pobliskiej sosny. Patrzyłem na nią oniemiały, aż w końcu otrząsnąłem się i postanowiłem się odezwać.

- Van? - spytałem. Dopiero teraz podniosła wzrok i spojrzała na mnie zaskoczona.

- O, hej - odpowiedziała.

- Co ty tu robisz? I co tam robiłaś?

- Ja... zwiedzam - uśmiechnęła się speszona.

- Tam? - wskazałem palcem w miejsce z którego wyszła. Nie wierzyłem w ani jedno jej słowo. Przyglądałem się jej przez chwilę podejrzliwie, po czym stwierdziłem w myślach, że wrócę do tego później.

- Posłuchaj, nie widziałeś mnie tutaj, jasne? - spytała spoglądając co chwila w stronę zarośli.

- Co? Dlaczego? - poczułem się całkowicie zbity z tropu.

- Nie ważne. Po prostu mnie tu nie było!

- No dobra, ale chyba należą mi się wyjaśnienia.

- Nie dzisiaj. Cholera, nie ma już czasu. Rób to co mówię, okey? - poczekała aż przytaknę głową - Okey. Teraz musimy być całkowicie cicho, żeby nas nie usłyszeli. Na mój znak uciekamy w głąb lasu. I obiecaj, że nie obejrzysz się za siebie.

- Co?!

- Po prostu obiecaj.

- No do... - przerwała mi.

- Cisza. - Minęła sekunda, dwie, trzy. Każda ciągnęła się niczym oczekiwanie na wyrok. Nastąpiło całkowite milczenie. Już nawet ptaki przestały wydawać radosne okrzyki. Świat jakby zamarł. Van odwróciła wzrok od gąszczu i spojrzała na mnie skupiona. Wiedziałem, co za moment nastąpi. Zebrałem w sobie odwagę i napiąłem mięśnie w gotowości do odwrotu akurat w momencie, gdy krzyknęła pewnie "teraz". Ruszyliśmy biegiem. Po drodze mijaliśmy dziesiątki drzew i jeszcze więcej krzewów, nie zatrzymując się ani na ułamek sekundy. Wkroczyliśmy w zupełnie nieznaną mi część lasu. Zdałem się na instynkt i na najbliższym rozwidleniu dróg pobiegłem w przeciwną stronę niż Van. Stwierdziłem, że w ten sposób łatwiej będzie zmylić napastnika ( kimkolwiek on jest ). Trafiłem na labirynt różnych dróg. Skręciłem w prawo, w lewo i znów w prawo. Przy kolejnym zakręcie nie wyrobiłem, poślizgnąłem się na śliskim od błota podłożu, potkąłem o wystający, gruby korzeń i nie mogąc złapać równowagi, sturlałem się po niezauważonym wcześniej stromym zboczu, pozostawiając na swoim ciele liczne rany i siniaki. Cały obolały z zamkniętymi oczami leżałem na chłodnej, wilgotnej trawie. Nagle usłyszałem odgłos stali. Otworzyłem oczy i z przerażeniem spojrzałem na dwie ciemne postacie stojące na skraju zbocza. Jedna z ostrym, potężnym sztyletem, a druga tworząc w swoich dłoniach kulę czarnego dymu, którą chwilę później skierował w moim kierunku. W jednym momencie zrobiłem unik, a kula trafiła tuż obok mojej głowy. Zerwałem się na równe nogi zapominając o bólu i biegłem przed siebie, póki nie wybiegłem na prawdziwy szlak. Obejrzałem się za siebie, lecz niczego nie ujrzałem. Zwolniłem tempo, mogąc wreszcie odetchnąć z ulgą i uśmiechnąłem się sam do siebie. Zza zakrętu przede mną wybiegła widocznie wykończona Vanessa. Uśmiechnąłem się radośnie na jej widok, co ona odwzajemniła. Udało nam się. Uciekliśmy. Nagle uśmiech na jej twarzy zastąpił niepokój i strach. Nie wiedziałem co się dzieje. Poczułem mocne uderzenie w tył głowy. Świat zawirował i wszystko wokół spowiła ciemność.

Vanessa

- Nie! - krzyknęłam na widok Crisa upadającego bezwładnie na twardą ziemię. Nie zastanawiając się wiele, podbiegłam do niego i sprawdziłam puls. Żyje. Odetchnęłam z ulgą. Dopiero teraz obejrzałam się wokół siebie. Postacie jak szybko się pojawiły, tak szybko zniknęły, zostawiając nas samych. Wyjęłam telefon z kieszeni i zadzwoniłam na pogotowie. Po około kwadransie przyjechała pomoc, która zabrała Crisa do szpitala. Nareszcie było po wszystkim.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro