Rozdział 5 - Donovan

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

23 maja

Obudziły mnie promienie słońca wpadające do pomieszczenia. Odwróciłem głowę w kierunku Lucy. Używała mojego ramienia jak poduszki, na czego widok się uśmiechnąłem. Widocznie nie chciała, żebym wstawał, ale niestety, siła wyższa w postaci pociągu uciekała z peronu o ósmej, przez co byłem zmuszony wydostać się z uścisku. Delikatnie, nie chcąc jej jeszcze budzić, wyswobodziłem się z objęć dziewczyny. Mruknęła coś pod nosem, jednak się nie przebudziła.

Wyszykowałem się, przeniosłem wszystkie rzeczy poza sypialnię, żeby nie hałasować, a gdy byłem gotowy do wyjścia, poszedłem się pożegnać Lucy.

Usiadłem na brzegu, sięgnąłem do jej włosów i pogłaskałem je. Mruknęła coś przez sen, by kolejno uchylić zaspane oczy. Podniosła się na łokciach.

— Która godzina? — dopytała, po czym ziewnęła przeciągle.

Wyjąłem zegarek kieszonkowy, spojrzałem na czas.

— Dochodzi siódma.

Z powrotem opadła na materac i szczelniej nakryła się kołdrą.

— Czemu mnie tak wcześnie budzisz? — wymamrotała.

— Bo o ósmej mam pociąg, a nie chciałem wyjeżdżać bez pożegnania.

Gwałtownie się podniosła. Wyskoczyła jak poparzona spod pościeli i podeszła do szafy.

— Nie mogłeś mnie obudzić wcześniej?! — podniosła głos, łapiąc za pierwsze, co wpadło jej w ręce.

— Chciałem, żebyś się wyspała.

— A ja chciałam cię odprowadzić na pociąg — rzuciła szybko, wciągając na siebie ubrania.

Po chwili wyszła z pomieszczenia, związując przy tym połowę włosów w kucyka.

— Wiesz, że nie musisz — powiedziałem, gdy wyszedłem z sypialni.

Akurat wkładała buty.

— Wiem, ale znasz mnie nie od dziś i wiesz doskonale, że i tak to zrobię. — Wskazała na mnie palcem. — Więc wbij sobie do głowy, że nie pozbędziesz się mnie do momentu, aż wejdziesz do pociągu.

Zaśmiałem się, a ona podeszła do Yappeego, który siedział na stole, oczekując śniadania. Lucy wzięła go na ręce, czego nie za bardzo chciał.

— Później dostaniesz jedzenie — warknęła.

Królik spiorunował ją wzrokiem.

— Wy się tu nie pozabijajcie pod moją nieobecność...

— Nie obiecuję, że jak wrócisz, to na stole nie zawita potrawka z królika. — Uśmiechnęła się szeroko, trzymając z całej siły próbującego się wydostać króliczka.

W końcu się poddał. Tak samo i ja, bo wiedziałem, że jeśli nie pozwolę Lucy mnie odprowadzić, nie wypuści mnie z domu. Po osiodłaniu konia ruszyliśmy na peron. Przez całą drogę Lucy kurczowo się mnie trzymała. Przytulała się z całej siły, wiedząc, że zanim ponownie się to stanie, minie kilka tygodni.

Na miejscu, gdy już uwiązaliśmy konia, zająłem miejsce na jednej z ławek. Lucy siedziała obok, trzymając mnie za rękę. Przy tym opierała głowę o moje ramię. Nic nie mówiła. Albo nie wiedziała, jak zacząć, albo nie miała pojęcia, co w ogóle powiedzieć. Zdawała się zamyślona i pozostała taka do momentu, aż na peron wjechał pociąg.

Zajęło moment, aż ludzie podróżujący w te rejony opuścili parowóz. Gdy w końcu to się stało, wstałem z miejsca. Lucy ruszyła ze mną, bez przerwy trzymając moją dłoń. Zwróciłem się do niej, kiedy to stanąłem niedaleko wejścia. Ludzie już wchodzili, pracownicy sprawdzali bilety, dlatego stwierdziłem, że teraz był ostatni moment, kiedy mogliśmy się pożegnać.

— Będziesz tęsknić? — zacząłem, choć zdawałem sobie sprawę z oczywistości.

— Głupie pytanie. Oczywiście, że będę.

Uśmiechnąłem się.

— To nie zajmie długo, obiecuję. Załatwię wszystko i wrócę pierwszym pociągiem, jaki będzie. — Objąłem jej policzki.

— Oby, bo sama tam po ciebie pojadę...

Zaśmiałem się, po czym pochyliłem i dałem jej całusa. Po tym spojrzałem na królika, który mi się przyglądał. Rozczochrałem mu futerko.

— Yappee, pilnuj jej. Dostaniesz cały worek marchewek, jeśli podołasz zadaniu.

Podskoczył lekko i zapiszczał. Ponownie zerknąłem na Lu, która wyraźnie posmutniała.

— Nie lubię pożegnań...

— Wiem. — Przyciągnąłem ją i przytuliłem. — Niedługo wrócę.

Przytaknęła. Odsunąłem się, podszedłem do wejścia i pokazałem bilet obsłudze. Od razu mnie wpuścił, dlatego wszedłem do wagonu. Nim jednak zniknąłem w środku, odwróciłem się do dziewczyny. Miała smutną minę, widziałem, że była blisko płaczu, dlatego położyłem rękę na sercu i uderzyłem w nie delikatnie kilka razy, mówiąc pod nosem, że ją kochałem.

Uniosła kąciki i powtórzyła mój gest. Uśmiechnąłem się do niej po raz ostatni, by w końcu zniknąć w pomieszczeniu. Ponieważ droga miała trwać około tygodnia, to Philip załatwił mi przedział z miejscem do spania. Postawiłem bagaże w wyznaczonej strefie, po czym rozsiadłem się na prowizorycznym łóżku.

Pociąg ruszył. Wyjrzałem za okno. Spoglądałem na oddalającą się wieś. Pomyśleć, że wystarczył jeden list od Erica, żebym znów jechał do Diliq. Ciekawe, co tam się działo. Najpewniej Schatteni mieli duże problemy i nie mogli poradzić sobie z nimi sami. Złe przeczucie podpowiadało mi, że sprawa Samuela jeszcze nie dobiegła końca. Obawiałem się tego już wcześniej, gdy dał mi do zrozumienia.

"Nie jestem jedynym, który chce wyrżnąć cały gatunek".

Z kimś współpracował i domyślałem się, kto był tą drugą osobą. Przecież skądś moja matka musiała znać Lucy. Tylko że nie miałem dowodów. Nie zdziwiłbym się, gdyby Elaine zrobiła coś głupiego i kontynuowała dzieło Samuela.

Miałem nadzieję, że się myliłem. Po wszystkim, co zaszło w Diliq, nie chciałbym znów wspominać Samuela. Wystarczyło, że została mi blizna po nożu. Będzie mi jeszcze przez długi czas przypominać, jak bardzo otarłem się o śmierć. Na dodatek niewiele zabrakło, żebym zniszczył związek z Lucy. Minęło sporo czasu, zanim w pełni mi wybaczyła. Robiłem wszystko, żeby czuła się dobrze w nowym miejscu, poświęcałem jej masę atencji, znosiłem humorki, co w końcu zaowocowało. Lucy przestała wspominać traumatyczne lata przeżyte w laboratorium. Byłem z niej dumny. Na pewno nie puściła wszystkiego w niepamięć, ale już nie zdarzały się sytuacje, gdy leżała skulona pod kołdrą. To wtedy dowiedziałem się o kolejnych nieprzyjemnych chwilach, których doświadczyła.

Westchnąłem. Sięgnąłem do kieszeni. Wyciągnąłem małe, czarne pudełeczko. Od pewnego czasu zbierałem się na odwagę, żeby oświadczyć się Lucy. Bałem się, że uzna, że się pospieszyłem i odmówi. Może minął ledwie rok, ale wiedziałem, że chciałem spędzić z nią resztę życia. Nawet jej to obiecałem. Czekałem też na odpowiedni moment. To ważna chwila. Miło by było, gdyby Lucy zapamiętała ją na długi czas.

Schowałem pudełeczko. Przyjrzałem się przemijającemu krajobrazowi. Hałas pociągu przepłoszył stado jeleni, które chodziło blisko torów. Wziąłem głęboki wdech. Postanowiłem się położyć. Przede mną jeszcze długa droga.

30 maja

Zatrzymałem konia nieopodal murów Diliq. Wziąłem głęboki wdech. Zdałem sobie sprawę, że cała moja nadzieja o niepowracaniu do tego cholernego miasta legła w gruzach. Cieszyłem się, że nie wpadło mi do głowy, by ciągnąć ze sobą Lucy. Wystarczyło, że ja musiałem rozdrapywać stare rany.

Durna obietnica...

Podjechałem pod bramę. Spotkałem się z wrogim wzrokiem Schattenów. Raczej mnie rozpoznali. Ciężko zapomnieć o kimś, kto zrobił tu niemały bajzel. Bałem się, że zrobi się zaraz problem ze wpuszczeniem mnie do miasta, ale powiedziałem tylko, dlaczego przyjechałem, i pozwolono mi wjechać. Dziwnie się czułem wewnątrz. Powietrze wydawało się cięższe. Od razu przytłoczył mnie zgiełk. Jazda konno w takim miejscu to wyjątkowo trudne zadanie szczególnie po przyzwyczajeniu się do wiejskich norm.

Ruszyłem w stronę bogatego dystryktu. Przy wszystkich bramach Schatteni traktowali mnie tak samo. Domyśliłem się, że musieli wiedzieć o moim przyjeździe. Inaczej pewnie Eric nie mógłby tak po prostu napisać, żebym wrócił. To było, poniekąd, pocieszające. Nie zamartwiałem się na zapas Schattenami, gdyż na mnie nie polowali.

Zostawiłem konia w stajni, po czym wybrałem się na krótki spacer po okolicy. Uznałem, że to bez sensu, by biegać i szukać Erica. Nie spieszyło mi się do obowiązków. Trzymałem się blisko katedry, więc w końcu powinienem go spotkać. Myślałem, czy nie odwiedzić najpierw Kevina, ale stwierdziłem, że wypadałoby wpierw pokazać się Ericowi, żeby wiedział, że nie zignorowałem jego listu.

Ciekawe, jak na mnie zareaguje.

Nie stałem zbyt długo. Po kilkunastu minutach dostrzegłem, jak Eric szedł od strony miasta wraz z kimś jeszcze. Podszedłem, ale minął mnie wykończony. Zaśmiałem się pod nosem.

— Witam, drogiego pana Schattena.

Eric się wzdrygnął i odwrócił. Spojrzał zaskoczony. Chyba przez moment nie docierało do niego, że naprawdę przed nim stałem. Drugi Schatten natomiast wyglądał, jakby chciał mnie zamordować wzrokiem.

— Czyli dostałeś list? — spytał, wciąż mi się przyglądając.

— No tak. — Wzruszyłem ramionami. — Mogłeś się trochę bardziej postarać. Zapytać, jak się miewam, życzyć dobrego dnia, poprosić o jakieś dobre ciasto.

Eric się skrzywił.

— Donovan, to ważne.

Westchnąłem. I tyle z żartów.

— Mówiłeś, że jeśli poprosisz mnie o pomoc, to znaczy, że ci odwaliło. — Uniosłem brwi w zastanowieniu. — Jakoś tak mówiłeś. — Założyłem ręce. — O co chodzi?

— Jakiś czas temu, w tym samym laboratorium, w którym stacjonował Samuel, doszło do wypadku. Analitycy tam zeszli, żeby coś sprawdzić — zaczął wyjaśniać. — Coś ich zatruło. Wszyscy nie żyją. Na dodatek zaczęła się rozwalać choroba po mieście. Na razie jakoś to ukrywamy, bo nie chcemy, żeby ludzie się dowiedzieli.

Nie wspomniał o wybuchu w liście. Dobrze myślałem, że tu się działo coś więcej.

— Co ich zatruło? — dopytałem, uznając to za ważny detal w całej sprawie.

— Nie wiadomo.

To się dowiedziałem...

— A ta choroba?

— Ci, którzy już na nią padli, zaczynają mówić, że to wina wampirów.

— Co? Przecież to niemożliwe. Wampiry naturalnie mają tak trującą krew, że żaden patogen w niej nie przetrwa. A nawet jeśli, to układ odpornościowy też działa na najwyższych obrotach.

— Tak, ja to wiem, a przynajmniej Kevin to wie, więc i ja to wiem; ale wytłumacz to komuś, kto nie miał styczności z biologią.

— Kurwa... — Zacisnąłem wargi na moment. — Ktoś się znów uwziął na wampiry.

Moje przeczucie mówiło nawet imię, ale wolałem nie wypowiadać go na głos przy Ericu. Nie chciałem rzucać oskarżeń ot tak.

— Uważaj, bo okaże się, że Samuel ożył — rzucił w żarcie.

— Ktoś zwyczajnie go naśladuje — powiedziałem sugestywnie. — Lub się mści.

— Myślisz, że Samuel z kimś pracował?

— Nie wiem, ale to jest dość logiczne, nieprawdaż?

— Tylko błagam, żeby to nie był kolejny poryty psychopata. I żeby to nie był kolejny Schatten.

Wypuściłem powietrze.

— To najlepiej najpierw sprawdzić, co zatruło tych ludzi. Zapewne nikt z was ich nie tykał.

— Jakbyś zgadł. Nikt się nie zbliżał do tego. Każdy się przed tym bronił, bo toksyna nadal może być w ich ciałach. — Poprawił płaszcz. — Głównie z tego powodu chciałem, żebyś przyjechał.

— Gdzie te ciała?

— W laboratorium. Możemy tam jutro iść. Dziś mam trochę do zrobienia.

Wzdrygnąłem się na samą myśl, żeby iść do tamtego przeklętego miejsca, szczególnie po tym, co się wydarzyło. Stacjonowała tam moja matka. Raczej nie ucieszy się na mój widok. Wątpię, że ktokolwiek ją uprzedził o moim przyjeździe.

To może być ciekawe spotkanie...

— Jasne — odparłem, żeby nie pozostawać zbyt długo w ciszy. — Tylko muszę pomyśleć, gdzie nocować przez ten czas. Pewnie spędzę tu trochę czasu.

Eric lekko się uśmiechnął.

— Gdyby nie fakt, że jesteś wampirem, wyprosiłbym o kwaterę dla ciebie.

Drugi Schatten zmarszczył brwi i założył ręce.

Chyba nawet nie chciałbym mieszkać razem z tymi popieprzonymi zakonnikami.

— Znajdę coś sobie.

— Teraz raczej może to być trudne, ale powodzenia.

Do głowy wpadł mi genialny pomysł.

Kevin.

Zapewne nie będzie mieć nic przeciwko, żebym pomieszkał u niego przez jakiś czas.

— Jestem dość zaradny — powiedziałem, odwracając wzrok w stronę szpitala. — Poza tym, mam tu kilku znajomych. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro