21. Słońce dni moich

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Spałaś? 

Stałam w progu drzwi, a po kurtce spływały mi krople deszczu. Za mną nieśmiało chował się Davon, zapewne przerażony faktem, że Hayden był głównym źródłem informacji o moim życiu dla babci i niezbyt korzystnie w nich wypadał. 

— Och, Lyanna! — Babcia uśmiechnęła się, kręcąc z niedowierzaniem głową. — Miałam wczoraj bardzo zabiegany dzień, później opiekowałam się panią Bell, bo dopadło ją jakieś przeziębienie, a dzisiaj rano pomagałam w kościele przy zbiórce żywności. Och, a jeszcze potem miałam spotkanie kółka książkowego. Przeceniłam siły, to napewno. Czuję się jednak umiarkowanie dobrze, także nie wiem skąd twojej mamie przyszło do głowy, że coś jest ze mną nie tak. 

— Myślisz... Myślisz, że mogło jej się pomylić? — zapytałam, wzdychając. — Może przekręciła całą narracje i jak usłyszała o pani Bell to stwierdziła, że mówisz o sobie? 

— Nie mam pojęcia, kochanie. Ogromnie się cieszę, że cię widzę, ale obawiam się, że przyjechałaś nadaremno. Co nie zmienia faktu, że to bardzo miła niespodzianka. 

Patrzyłam ogłupiała na babcie, a wcześniejszy stres zdawał się w końcu ze mnie uchodzić. Nie wyglądała źle; w zasadzie wyglądała całkiem dobrze. Uśmiechnięta, rumiana na policzkach, dopiero co przystrzyżone włosy o nowym, wiśniowym kolorze. Nie miałam podstaw żeby podejrzewać ją o kłamstwo. 

Co szybko sprowadziło nas do drugiego punktu tego przedstawienia. Davon odchrząknął znacząco, a ja odsunęłam się na bok. Zanim którekolwiek zabrało głos, ręką sięgnęłam do drzwi i raz na zawsze odcięłam nas od tego nieznośnego deszczu. Szumienie ustało, a w pokoju zapadła głęboka cisza.

— Przyprowadziłaś kawalera? — zaczęła rozweselona, przyglądając mu się zaciekawiona. — No, no, bardzo przystojny chłopak. Widać, że porządny. 

Zarumieniłam się, ukradkiem spoglądając na Davona. Ten przygryzł wargi rozbawiony, próbując nie roześmiać się na głos. Skłonił się jednak po dżentelmeńsku, poprawił rękawy płaszcza i postawił krok do przodu. 

— Davon. Miło mi panią poznać. 

Życie w pokoju zamarło, a ten sam zachwyt, jeszcze sekundę temu zasiedlający twarz babci, zgasł. Kąciki jej ust zadrżały, powieki opadły, a brwi wystrzeliły w górę. Jeszcze raz mu się przypatrzyła, tym razem dokładniej, a minę miała taką, jakby dopiero dostrzegła pierwsze mankamenty otrzymanego towaru. 

— Davon... Jak Davon Savoy? — dopytała, chyba kierując się bardziej do mnie niż do niego. 

— W całej okazałości — potwierdziłam. 

Davon jakby stracił swoją pewność siebie, bo krok mu zawisł w połowie i wisiał tak dosyć długo. Niepewny co powinien zrobić, zadecydował nie robić nic. 

— Dlaczego dokuczasz mojej wnuczce?

— Babciu, mówiłam ci, że nikt mi nie dokucza...

— To raczej ona dokucza mi — zaprzeczył.

Odwrócił się do mnie, a ja wywróciłam oczami. Zaplotłam ramiona na piersi, czekając na dalszy rozwój wypadków. Babcia jakby nie wiedziała co myśleć; spoglądała raz na mnie, raz na niego. Pewnie układała sobie wszystko w głowie, bo jeszcze w całym swoim doczesnym życiu nie zaprosiłam do domu chłopaka. Więc teraz nie dość, że takowy się tu znalazł, to jeszcze był nim osławiony Davon Savoy.

Babcia od zarania dziejów grała w Team Hayden

— Żarty żartami — powiedziałam grzecznie, starając się załagodzić napiętą atmosferę. — Nie masz nic przeciwko, żeby Davon u nas przenocował?

— W zasadzie Lyanna, to ja nie mam absolutnie żadnego problemu, żeby znaleźć sobie jakiś...

— Właśnie, hotel — stwierdziła babcia, opierając łokcie na blacie stołu. — Davon napewno sobie poradzi. 

— Nie mamy żadnych noclegowni w naszym mieście, babciu, przecież dobrze o tym wiesz. 

— Motel.

— Tym bardziej.

— Hostel.

— Hostel? Jaki turysta chciałby się tutaj zatrzymać. 

Obserwowałam jak twarz Davona robi się coraz bardziej rozpaczona. Król Highland Woods na jeden dzień opuścił swój tron i już został pokonany przez siedemdziesięciopięcioletniego zawodnika, który w stażu ma przewodzenie klubowi książek dla seniorów i pomoc w lokalnej stołówce. Wiedziałam, że babcia go podpuszcza. Być może nie wyglądała na wielce ucieszoną jego obecnością, ale nigdy nie pozwoliłaby mu spać gdzie-indziej niż tutaj, pod swoim dachem. Najwyraźniej obie cieszyłyśmy się stanem jego zakłopotania.

— Prześpię się w samochodzie — westchnął pokonany.

Wycofał się, a ja złapałam go pod ramię. Spojrzałam na niego pocieszająco, próbując zakomunikować, że babcia się z nim tylko droczy. 

— Wybacz, Hayden zatruwa jej umysł nieprzerywanie od paru lat. 

— Hayden to jest dobry chłopak — zauważyła babcia. — Miły, pomocny. Zawsze dzień dobry powie, porozmawia, zakupy przyniesie...

— ... poplotkuje, opowie nieśmieszny żart, zrobi coś idiotycznego — dokończyłam, a później machnęłam dłonią. — Skoro wszystko dobrze, a mama wszczęła fałszywy alarm to pójdziemy do mojego pokoju, okej?

— Okej, okej, ale Davon śpi na kanapie.

— Kanapa brzmi wspaniale. — Pokiwał głową. — Bardziej obstawiałem podłogę. 

— Zawsze mogę zmienić zdanie, kochanieńki.

Ścisnęłam jego ramię, a potem oboje byliśmy świadkami jak babcia zaczyna się śmiać pod nosem i kręcić głową. Davon zauważalnie się wyluzował i najwyraźniej natchniony zmianą atmosfery, również zachichotał. 

— Nie chcecie żadnej kolacji? 

— Chcesz kolację, Davon? — Popatrzyłam na niego, a kiedy pokręcił głową, odpowiedziałam: — Raczej nie, dzięki. Najadłam się dzisiaj tyle stresu, że do jutra niczego nie przełknę. — Podeszłam do jej krzesła, zawiesiłam oba ramiona na jej piersi i delikatnie pocałowałam w policzek. — Kocham cię. Dobranoc. 

— Ja ciebie też, złotko, ja ciebie też. Dobranoc. 

— Dobranoc — powiedział Davon.

— Dobranoc, panie Savoy. 

✥✥✥

— Chyba nie jest moją największą zwolenniczką — stwierdził Davon, kiedy później siedział na moim łóżku i bawił się różową poduszką z frędzelkami. 

— Tworzysz kult, że potrzebujesz zwolenników?

— Wiesz o co mi chodzi, zwariowany komediancie.

Usiadłam obok, kładąc głowę na jego ramieniu. Czułam jak mnie obejmuje; jak delikatnie ściska bok. Odłożył poduszkę na bok, rozglądając się po pokoju. Widziałam jak wzrokiem wodzi po zdjęciach Penny, Winony i Haylie. Zatrzymał się na ślubnej fotografii moich rodziców i po prostu wiedziałam, że chce o coś zapytać, ale nie odezwał się ani słowem. Za chwilę wolną ręką wskazał mój dyplom z trzeciej klasy, do tej pory wiszący nad biurkiem.

— Konkurs piosenki, hm?

— Lubiłam śpiewać.

— Teraz już nie lubisz? — zapytał, spoglądając mi w oczy. 

Było milion rzeczy, które w tym momencie mogły mnie zdradzić. Drżące powieki, rozwarte usta, przyśpieszony puls, nerwowe skubanie skórek przy paznokciach, żałosny chichot, który opuścił moją buzię czy chociażby energia z jaką podskakiwała moja prawa noga. Zamrugałam kilkakrotnie, zaplątując się we własne myśli.

— Niezbyt. Wyrosłam z tego.

— Śpiewanie to przecież nic dziecinnego.

— No powiedzmy, że nigdy nie byłam specjalnie zjawiskowa. Daleko mi do Whitney Houston czy chociażby takiej Adele. Więc po co brnąć dalej w coś, w czym nie jest się niezwykle dobrym?

Davon zmarszczył brwi. Zabrał swoją dłoń, a ja już zdążyłam za nią zatęsknić. Odchylił się do tyłu, nie spuszczając ze mnie wzroku.

— Bardzo rzadko zdarza się, że ludzie mają ogromny talent od urodzenia. Większość to ciężka praca, Lyanna. Nie możesz od tak odpuszczać. Plus jestem przekonany, że sobie ujmujesz w imię twojej wrodzonej skromności. 

Wydęłam wargi.

— Uważasz, że jestem skromna? Ha. 

— Zaśpiewaj mi coś. 

O mało nie parsknęłam śmiechem na tę niedorzeczną prośbę. Złapałam go za kolano, kręcąc energicznie głową i zapewniając, że musiał upaść na głowę, bo nie śpiewam, zwłaszcza przy ludziach, a jeszcze bardziej zwłaszcza przy nim. Poczułam też, że z jakiegoś dziwnego powodu rumienię się na obu policzkach.

— To chociaż obiecaj, że kiedyś to zrobisz. 

— Kiedyś. Może.

— Jaką piosenkę byś wybrała? 

Przechyliłam głowę, a włosy opadły mi na prawe ramię. Davon wydawał się tak zrelaksowany, tak pogodny, a jednocześnie tak kuriozalny wśród czterech ścian mojej sypialni. Niepasujący element układanki, którego nigdy nawet nie próbowałabym włożyć do całości. 

— Dla ciebie, czy dla zaprezentowania moich umiejętności wokalnych? — dopytałam.

— Obie rzeczy.

Zamyśliłam się. Wodziłam wzrokiem po suficie, przeglądając niewidzialny katalog wszystkich piosenek, które chodziły mi po głowie. Jedna z nich, nieproszona, nawinęła mi się na język i długo tam nie została, bo bez namysłu odpowiedziałam:

— Hopelessly Devoted To You. 

Davon uniósł brwi i uśmiechnął się podstępnie, a gdzieś spod tej wcześniejszej sympatyczności zaczęła prześwitywać dobrze znana arogancja. Szturchnęłam go ramieniem, fałszywie przyjacielsko, żeby przypadkiem nie pomyślał, że rzeczywiście tak szybko padłam ofiarą jego zgubnej osoby. 

— Beznadziejnie oddana, co? — Zaśmiał się.

— Żebyś wiedział, Savoy. Odchodzę od zmysłów* przez ciebie

— Już? — Przybliżył się. — Dosyć szybko poszło. 

Z udawanym oburzeniem, odepchnęłam jego twarz i zacmokałam z naganą. Davon jednak nie odpuścił; palcami objął mój podbródek, unosząc go delikatnie i upewniając się, że nigdzie przed nim nie ucieknę. Przymknęłam oczy, gdy tylko nasze usta złączyły się w ciepłym pocałunku. Lewą dłoń przyłożyłam do jego policzka i albo miałam przemarznięte ręce, albo jego skóra była aż tak gorąca. 

Opadliśmy na plecy, głowy zatapiając w poduszkach. Po ścianach tańczyły fioletowe gwiazdeczki pochodzące z dziecięcej lampeczki na etażerce. Zimne palce Davona owinęły się wokół mojej szyi, a potem powędrowały niżej, na dekolt. Wciągnęłam powietrze, rozgorączkowana. 

— Lepiej uważajmy — szepnęłam, odchylając głowę. — Już jesteś w złych kartach babci. 

Davon uśmiechnął się, a oczy skrzyły mu się urokliwie. Pogłaskał mnie po głowie, jednocześnie odgarniając włosy za ucho. 

— Nigdy nie zlekceważyłbym zasad królowej. 

— Twoje posłanie już na ciebie czeka.

Oboje popatrzyliśmy w stronę przygotowanej kanapy, na którą wcześniej babcia położyła koc, świeże prześcieradło i puchową kołdrę. Davon przetarł twarz dłonią, a potem pocałował mnie jeszcze raz. 

— Dobranoc, słońce. 

— Słońce? — zapytałam rozbawiona.

— Słońce dni moich — poprawił.

Bolały mnie usta od ciągłego uśmiechania się tego wieczoru, ale nadal to robiłam. Davon z łatwością odgrywał swoją uroczą rolę, a mi bardzo podobała się pozycja widza. To takie zabawne, że przez tyle czasu gdzieś w środku ukrywał swoją lepszą stronę i robił to na tyle pierwszorzędnie, że byłam przekonana o jej braku. 

Patrząc jednak na jego twarz; spoglądając głębiej w oczy widziałam tę nić zaufania, którą wzajemnie przepletliśmy swoje nadgarstki. Wystawiliśmy prawie wszystkie karty na stół, a ja dalej uparcie trzymałam w dłoni te jedną, tak głupio infantylną, że aż przerażającą. Było mi dobrze z Davonem, nie chciałam niczego zepsuć. Zasiać ziarna niezgody na żyznej glebie, której nie wystarczało wiele by urodzić. 

Kłamałam i choć dla zwykłego człowieka było to kłamstwo wielkości błahostki, wiedziałam, że jest w stanie rozpocząć burzę. Szybko przemieszać składy i pozbawić mnie bez bezpiecznej sieci przyjaciół. Odebrać mi Davona, bo nasze uczucie, chociaż piękne, było kruche. 

Chłopak w końcu wstał, przeciągnął się i leniwie rozpoczął wędrówkę ku kanapie. Miał na sobie długi t-shirt, który zdołałam dla niego znaleźć w swojej szafie. Oglądanie go w moich ubraniach, zwłaszcza kiedy służyły za pidżamę, było kolejną anomalią dnia dzisiejszego. Zanim się położył, zgasił lampkę nocną, tym samym zostawiając tylko fioletowe gwiazdki, w dalszym ciągu samotnie wałęsające się po ścianach. 

— Davon?

— Hm?

Przekręciłam się na bok. Mój wzrok, nieprzyzwyczajony do braku światła, nie potrafił go odnaleźć w ciemności.

— Możemy jeszcze nie wracać do Lakedale? 

Nastąpiła cisza, a ja przygryzłam wargi. Może prosiłam o zbyt wiele; w końcu jeszcze kilka godzin temu sama zarzucałam mu, że opuszcza dni w szkole. Nie było to zbyt mądrym posunięciem, bo Highland Woods było jednak szkołą z wysoką renomą, a takie wagary rzeczą karygodną i nie do pomyślenia. 

Jednak im dalej do Lakedale, tym dalej od kłopotów i stresu. 

— Jeśli chcesz, możemy zostać. 

— Naprawdę?

— Musisz tylko przekonać twoją babcie, żeby nie patrzyła na mnie z aż taką niechęcią. 

— Lata propagandy, bracie. Nie odczynie tej szkody w jeden dzień — westchnęłam. Poprawiłam poduszkę pod głową i rzuciłam zaczepnie: — Poczęstuj ją tym swoim znakomitym urokiem osobistym. Jestem pewna, że w końcu odpuści. 

— Och, mówisz z własnego doświadczenia?

— Chcesz już zawsze zostać na kanapie, słońce?

— Tylko jeśli to twoja kanapa — stwierdził, a za chwilę dodał: — Słońce.

— Jesteś zabawny, Davon. Kiedykolwiek myślałeś nad kabaretem? Stand-up comedy prosto z Lakedale!

— Ja tylko dorównuje poziomu, to wszystko. Daleko mi do mistrza komedii. 

Prychnęłam, znowu zmieniając stronę. Wodziłam wzrokiem po świetlistych gwiazdeczkach, czując jak moje powieki stają się coraz cięższe, a myśli mgliste i nieuchwytne. Nim całkowicie odpłynęłam, westchnęłam cicho:

— Do jutra, Savoy. Słodkich snów. 


*fragment piosenki 'hopelessly devoted to you' by Olivia Newton John



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro