Rozdział 14

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Nie dochodziły do mnie żadne bodźce z zewnątrz. Świat przestał dla mnie istnieć. Nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Nie wiedziałem, kim jestem. Wszystko wokoło rozmyło się w nicość. Istniała tylko ona. Czułem jedynie jej chłodne, miękkie wargi na swoich wargach, a po moim ciele prześlizgiwały się niczym wąż elektryzujące dreszcze. Moje skute lodem serce uderzało w tej chwili jak szalone w ścianki klatki piersiowej, powodując nieznane kłucie. Żołądek skręcił mi się nieprzyjemnie, a wszystkie pozostałe wnętrzności wibrowały z podekscytowania.

Brutalnie pchnąłem ją na ścianę za jej plecami i przylgnąłem do drobnego ciała, by ponownie wpić się bestialsko w jej usta. Uniosłem ręce dziewczyny nad głowę, by uniemożliwić ruchy. Chciałem całym sobą czuć jej drżące ciało pod sobą. Cichy jęk z ust szatynki spowodował, że wciągnąłem gwałtownie powietrze w płuca, czując niebywałą satysfakcję.

Każdy kolejny pocałunek sprawiał, że wszystkie emocje oraz doznania przybierały na sile. Nie wiedziałem, kiedy cała brutalność przemieniła się w ogromne pożądanie. Nie miałem pojęcia, czy oddaje mi dobrowolnie pocałunki, czy ją do tego zmuszam. Nie liczyłem się z tym. Chciałem zadać jej ból, a jednocześnie sprawić, że będzie czuła to, co ja czuję. W tej chwili łamałem wszystkie swoje zasady, próbowałem zakazanego owocu, który miał niebywale słodki posmak. Czułem, że bawię się całym światem i panującą w nim hierarchią. Chciałem więcej i więcej. Potrzebowałem tego.

Przestałem panować nad sobą i swoimi odruchami. Moje ręce oderwały się od nadgarstków szatynki i powędrowały na jej pośladki, mocno je ściskając. Mój oddech przyspieszył, gdy poczułem, jak jej palce zaciskają się na mojej klatce piersiowej. Miałem wrażenie, że cała na mnie napiera. Zagryzłem wargę boleśnie i przyłożyłem policzek do jej twarzy.

— Malfoy... — jęknęła Granger, próbując mnie odepchnąć. — Przestań, proszę...

Poczułem na policzku coś mokrego, co zadziałało na mnie natychmiastowo. Odsunąłem się od niej jak oparzony, a cały mój rozsądek powrócił na swoje miejsce. Momentalnie zamroczenie alkoholowe, które jeszcze przed chwilą mieszało w mojej głowie, wyparowało bezpowrotnie.

Granger upadła boleśnie na posadzkę i spojrzała na mnie z przerażeniem. Trzęsła się. Jej twarz była czerwona, a po policzkach skapywały łzy. Ciężko dyszała. Zaciskała dłonie w pięści, próbując najprawdopodobniej się uspokoić.

Czułem, że z mojej twarzy odeszła cała krew. Wpatrywałem się w nią, nie wiedząc, co powiedzieć. Nie mogłem uwierzyć w to, co zrobiłem. Nie wiedziałem, jak mogło do tego dojść. Przecież nie mogłem zrobić tego z własnej woli...

W końcu odetchnąłem cicho, normując swój oddech i przybrałem na twarz maskę. Posłałem Granger spojrzenie pełne pogardy i nienawiści, ukrywając w sobie wszystkie emocje i uczucia, którym chwilowo pozwoliłem wypłynąć na wierzch. Jeszcze chwila i pozwoliłbym sobie zatracić się w tym chorym pożądaniu, które na krótki czas opanowało moje ciało. Nie mogłem na to pozwolić. Nigdy więcej.

Zniszczę cię, zanim ty zniszczysz mnie, Granger.

— Przestań się tak gapić i wstawaj, idiotko — warknąłem. — Nie mam czasu na twoje użalanie się nad sobą.

Dziewczyna wstała z posadzki, chwiejąc się na nogach i pociągnęła nosem. Przewróciłem oczami z irytacją i bez słowa szarpnąłem za jej ramię, popychając do przodu. Szatynka jęknęła i otarła policzki rękawem swetra, idąc przed siebie. Przez całą drogę do lochów wpatrywałem się co jakiś czas w jej drgające plecy, marszcząc przy tym brwi z zastanowieniem. Granger jednak nie odwróciła się w moją stronę ani razu, nie odezwała się również do mnie słowem. Przez moje ciało przemknęło poczucie winy, które całym sobą starałem się zgasić.

Gdy dotarliśmy do lochów, otworzyłem drzwi celi, wpuszczając ją do środka. Nie wszedłem razem z nią, by sprawdzić stan fizyczny reszty więźniów. Nie spojrzałem na nią. Po prostu wyszedłem.

Kilka minut później niemal wbiegłem do swojej sypialni, opierając się o ścianę. Spojrzałem na swoje roztrzęsione ręce z żalem. Miałem wrażenie, że wciąż czuję dotyk i smak jej warg na swoich ustach. Zwilżyłem dolną wargę językiem i jęknąłem. Czy oddała chociaż jeden pocałunek dobrowolnie? Czy choć przez chwilę odwzajemniła emocje, które czułem ja?

Potrząsnąłem gwałtownie głową, odganiając od siebie myśli i się skrzywiłem. Naprawdę pozwoliłem sobie na chwilę słabości. Pozwoliłem, by Granger ubrudziła mnie całym tym cholernym szlamem, który ją spowijał.

W tamtym momencie miałem wrażenie, że wciąż mogę kierować własnym życiem. Było to jednak złudne uczucie. Każdy dzień był cholerną manipulacją, a każda sekunda zaplanowaną destrukcją. Pozostanę marionetką Śmierci do samego końca.

Ten pocałunek był tylko wisienką na torcie, który ukazywał całą prawdę. Różnimy się od siebie pod każdym względem. Ona jest zwykłą szlamą, czekającą na śmierć, a ja jestem śmierciożercą. Moim zadaniem jest ją zniszczyć i jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale zrobię to. W końcu to jej zabraknie na tym świecie, a ja zacznę żyć.

~~*~~

Z samego rana stanąłem w wejściu do celi byłych Gryfonów, gotowy na spotkanie z dziewczyną. Przez większość nocy rozmyślałem, co powinienem zrobić w sytuacji, w której się znalazłem i w końcu udało mi się obmyślić idealny plan. Wiedziałem, że nie mogę pozostawić tak tej sprawy. Zbyt wiele ryzykowałem.

Granger na mój widok podniosła się z brudnej posadzki. Podeszła do mnie powolnym krokiem, zerkając na moją twarz z niepokojem, ale nie zwracałem na nią uwagi. Czułem bijącą od niej niepewność i strach, co wzbudzało we mnie satysfakcję. Cieszyłem się, że się mnie boi. Oczekiwałem od niej tego.

Nie patrząc na nią, ruszyłem korytarzem do wyjścia z lochów. Droga dłużyła się tym razem niemiłosiernie. Przez cały ten czas nie zamieniliśmy ze sobą słowa, nie posłaliśmy sobie wrogiego spojrzenia. Odniosłem wrażenie, że atmosfera jest gęsta, wręcz namacalna, a powietrze między nami wrogo iskrzy. Co jakiś czas czułem jej wzrok na sobie i przez ułamek sekundy myślałem, że się przełamie i w końcu ośmieli się zmącić ciszę między nami. Nie zamierzałem jednak do tego dopuścić.

Po kilku minutach otworzyłem drzwi prowadzące do gabinetu Theodora i cierpliwie zaczekałem, aż dziewczyna zajmie swoje miejsce pracy. Granger przywitała się krzywym uśmiechem z moim przyjacielem i bez zbędnych rozmów pochyliła się nad składnikami do eliksiru, ignorując nas. Theodor zmarszczył brwi zdezorientowany i przeniósł wzrok na mnie. Wzruszyłem ramionami w odpowiedzi i odchrząknąłem.

— Mam do ciebie prośbę, Theo. Potrzebuję twojej pomocy — zwróciłem się do przyjaciela. — Mogę na ciebie liczyć?

— Przecież wiesz, że możesz, Draco — odpowiedział szybko i przyjrzał się mojej twarzy uważnie. — O co chodzi? Jesteś dzisiaj wyjątkowo rozdrażniony...

— Chcę, żebyś przez jakiś czas zajął się Granger — odpowiedziałem na wydechu. Szatynka odwróciła gwałtownie głowę w moją stronę, wpatrując się we mnie z niezrozumieniem, na co kąciki moich ust mimowolnie się uniosły. — Mam pewne sprawy do załatwienia, które muszę rozwiązać jak najszybciej. Nie wiem, kiedy wrócę do rezydencji.

— Sprawy? Jakie sprawy? — zapytał podejrzliwie Theodor. — Jeżeli coś się stało, mogę ci pomóc, stary.

— Nie trzeba, sam się tym zajmę. To tylko zwykła misja. Snape przydzielił mi ją wczoraj wieczorem — skłamałem gładko i posłałem mu kpiący uśmiech. — Chyba poradzisz sobie przez jakiś czas, co? Musisz ją tylko odbierać co rano z lochów i odprowadzać z powrotem pod wieczór, a także co trzy dni stawiać się w pokoju przesłuchiwań, żeby Bellatriks nie dostała szału. Przypilnuj, by Granger mimo wszystko przeżyła te przesłuchania, bo niestety wciąż jej potrzebujemy.

— Jesteś pewien, że ta misja, to jedyny problem, tak? — Theodor wciąż nie wyglądał na usatysfakcjonowanego moją odpowiedzią. Przez cały czas przyglądał mi się dokładnie. — Zachowujesz się dziwniej niż zwykle, a to spory wyczyn.

— Jesteś bardziej nadgorliwy niż moja matka, Theodor. Wyluzuj w końcu — zadrwiłem i pokręciłem głową ze zniecierpliwieniem. — Więc pomożesz mi, tak? Zajmiesz się nią?

— Pomogę ci — odpowiedział po dłuższej przerwie. — Nie musisz się o nią martwić, zostawiasz ją w dobrych rękach. Wszystkim się zajmę, ale wracaj szybko. Chyba nie masz zamiaru zostawić mnie tak po prostu w tym miejscu i uciec, co?

— Żartujesz? Dobrze wiem, że i tak bym się od ciebie nie uwolnił. Próbuję już kilka dobrych lat — posłałem mu złośliwe spojrzenie i westchnąłem. — Podczas mojej nieobecności postaraj się nie rzucać w oczy. Przez jakiś czas nie będę w stanie uratować twojego tyłka.

Theodor zaśmiał się i pokręcił głową. Uśmiechnąłem się do niego po raz ostatni i ruszyłem powolnym krokiem w stronę drzwi. Chwyciłem za klamkę, ale nie potrafiłem jej nacisnąć i tak po prostu opuścić pomieszczenia. Stałem w bezruchu, walcząc ze sobą, gdy za swoimi plecami ponownie usłyszałem głos mojego przyjaciela. Moje serce przyspieszyło, gdy odwróciłem się w jego kierunku.

— Uważaj na siebie, Draco — powiedział głośno. — Cokolwiek będziesz robił, postaraj się nie zrobić czegoś głupiego. Naprawdę bądź ostrożny, jasne? Jeżeli znowu przypałętasz się do mnie w kawałkach, tym razem cię nie poskładam!

Wypuściłem z ust powietrze, czując bolesny uścisk w klatce piersiowej i skinąłem sztywno głową. Moje spojrzenie automatycznie powędrowało w stronę Granger. Dziewczyna zacisnęła wargi w wąską linię, a brązowe oczy wyglądały na zagubione. Wpatrywaliśmy się w siebie kilka dłużących się sekund, po czym całą siłą woli odwróciłem głowę. Wyszedłem z pomieszczenia, czując, że moje serce ściska się boleśnie.

Uciekałem. Potrzebowałem, zaszczyć się w samotności przed całym tym bałaganem, chociaż na krótką chwilę, ponieważ się bałem. Naprawdę bałem się przebywania w jej obecności po tym, co się wydarzyło. Nie chciałem, aby wszystko, nad czym dotychczas pracowałem, po prostu rozpadło się w drobny pył. Nie byłem w stanie tego wyznać mojemu przyjacielowi, ale musiałem zrezygnować z życia normalnego człowieka, dając szansę wyklucia się mojemu wewnętrznemu potworowi. Nim będzie za późno.

Przepraszam, Theo. Jestem najgorszym przyjacielem na świecie.

Skierowałem swoje kroki do najbardziej oddalonego miejsca w budynku. Rezydencja mojej rodziny była ogromna niczym pałac. Długie, mroczne korytarze skrywały w sobie ponad setkę pomieszczeń, a przejście z jednego miejsca na drugie, potrafiło zająć naprawdę sporo czasu. W końcu, po kilku minutach, stanąłem przed wysokimi drzwiami i zastukałem w nie palcami, oczekując na pozwolenie, by wejść do środka.

— Wejdź — zza drzwi dobiegł zimny głos.

Nie namyślając się długo, złapałem za klamkę i pchnąłem masywne wrota, wchodząc do przestronnego pomieszczenia, w całości urządzonego w ciemnych barwach. Na wiszących na ścianach półkach stała pokaźna kolekcja przeróżnych eliksirów. Rozejrzałem się po pokoju a zaciekawieniem, aż w końcu umieściłem wzrok na siedzącym przy bogato zdobionym biurku Snapie. Skinąłem sztywno głową na powitanie.

— Co cię do mnie sprowadza, Draco? — zapytał cicho Severus Snape, gdy stanąłem przed nim.

— Chciałbym opuścić kwaterę na jakiś czas — odpowiedziałem obojętnie, unikając jego spojrzenia. — Mam dość siedzenia w jednym miejscu, więc przyszedłem po oddelegowanie.

— Jesteś śmierciożercą i powinieneś być tam, gdzie cię przydzielono — Snape zmrużył niebezpiecznie oczy, uważnie przyglądając się mojej twarzy. — Dobrze się jednak składa, bo otrzymałem pewne informacje dotyczące członków Zakonu Feniksa oraz ich rodzin. Między innymi rodziców Hermiony Granger. Prawdopodobnie przebywają za granicą ze zmodyfikowaną pamięcią.

— I co w związku z tym? — uniosłem brew.

— Zapoznaj się z aktami — podał mi jeden z raportów. — Chcę, żebyś mi to przy okazji sprawdził. Może dowiesz się czegoś wartego naszej uwagi.

— Przydzielasz mi misję? — zapytałem rozdrażniony.

— Owszem. Chyba nie uważasz, że możesz tak po prostu opuścić to miejsce i zrobić sobie krótkie wakacje? — zadrwił, a jego wąskie wargi wygięły się w kpiącym uśmiechu. — Kto pod twoją nieobecność zajmie się Granger?

— Theodor Nott — odpowiedziałem niechętnie. — Stwierdziłem, że skoro Granger pracuje w jego gabinecie, nie będzie dla niego problemem, by dodatkowo zajął się całą resztą przez te kilka dni. Jeżeli chcesz przydzielić ją komuś innemu, to rób, co uważasz.

— Przez najbliższy czas Nott nie będzie przydzielony do żadnej misji poza kwaterą, więc może przejąć twoje obowiązki — skinął głową. — Skoro wszystko ustalone, możesz wyruszyć natychmiastowo. Po twoim powrocie czekam na satysfakcjonujący raport.

— Tak jest — westchnąłem. — W takim razie pójdę już i...

— Draco — przerwał mi. — Nie zapominaj o przydzielonej misji. Nie jesteś już dzieckiem, by uciekać od pewnych spraw.

Otworzyłem usta, nie wiedząc, co powiedzieć. Wpatrywałem się w mężczyznę z głupią miną przez kilka dobrych sekund. W końcu jednak otrząsnąłem się i odchrząknąłem, przybierając na twarz kpiący uśmiech. Skinąłem głową bez słowa, odwracając się z zamiarem wyjścia, ale przystanąłem w półkroku. W drzwiach pokoju stała moja matka.

— Dokąd się wybierasz, Draco? — zapytała wyniośle, świdrując mnie bladoniebieskimi oczami.

— Opuszczam dom na jakiś czas — odpowiedziałem chłodno, nawet nie starając się na łagodny ton. — Powinienem wrócić za kilka dni, gdy wszystko przebiegnie zgodnie z założonym planem, matko.

— Skoro opuszczasz dom, mam prawo wiedzieć, gdzie będziesz w tym czasie przebywał, prawda? — ściągnęła wargi w wąską linię. — W końcu jestem twoją matką.

— Jesteś moją matką — powtórzyłem jej słowa, uśmiechając się zimno. — To oznacza, że naprawdę musisz się w tej chwili o mnie martwić. Przecież zawsze tak było, prawda? W końcu jesteś idealną matką, która zawsze wspomoże swoje dziecko w trudnej sytuacji.

Kobieta wpatrywała się we mnie z kamienną miną. Miałem wrażenie, że jej wargi zadrżały delikatnie, na co prychnąłem cicho pod nosem i odwróciłem od niej wzrok.

— Bardzo mi przykro, Narcyzo, ale to ja poleciłem Draconowi, by nikomu nie zdradzał, dokąd się wybiera. Przydzieliłem dla niego kolejną misję, o której na razie nie może się nikt dowiedzieć. Taka jest oczywiście wola Czarnego Pana, a chyba nie zamierzasz jej zignorować, prawda? — boleśnie wykręciłem szyję, by spojrzeć z zaskoczeniem na stojącego za mną Snape'a.

— Oczywiście, że nie zamierzam. Szanuję decyzję Czarnego Pana — odpowiedziała mu oschle. — Czy Lucjusz wie, o misji naszego syna, Severusie?

— Jeszcze nie miałem okazji mu powiedzieć, ale osobiście go o tym poinformuję. Pozwól, że cię odprowadzę, Narcyzo. Tak czy inaczej, mam sprawę do twojego męża, którą muszę z nim jak najszybciej omówić — uśmiechnął się uprzejmie i przeniósł spojrzenie na mnie. — Draco, możesz już ruszać. Im szybciej, tym lepiej.

Spoglądałem na niego zdezorientowany. Nie mogłem zrozumieć, czym kieruje się Snape i jakie ma korzyści z faktu, że mi pomógł. Byłem przekonany, że prędzej czy później przekonam się o jego interesowności, ale w tej chwili nie miałem czasu zaprzątać sobie tym głowy. Skinąłem sztywno głową i odwróciłem się na pięcie, oddalając się w przeciwnym kierunku.

Udałem się do sypialni, spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Nie miałem pojęcia, ile czasu zajmie mi ta misja, co nie ułatwiało sprawy. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, starając się ustalić, czy spakowałem wszystko, a mój wzrok przyciągnęły dwa przedmioty leżące na biurku. Zawahałem się, ale po chwili wsunąłem je do kieszeni, przeklinając swoją głupotę.

Jak można przed czymś uciec, skoro zabiera się to ze sobą?

Spakowany i gotowy do podróży, natychmiastowo się deportowałem, zostawiając kwaterę śmierciożerców za sobą. Przeniosłem się na ulicę Śmiertelnego Nokturnu, gdzie zaczynała się moja przygoda, a następnie wszedłem pewnym siebie krokiem do jednego z pobliskich barów i usiadłem przy stoliku, zamawiając butelkę Ognistej Whisky. Moje wybawienie na kłębiące się myśli, moja ucieczka od całego popierdolonego świata.

Uśmiechnąłem się do siebie gorzko, gdy wypełniłem szklankę bursztynowym płynem i powoli zacząłem sączyć trunek, czując przyjemne ciepło rozlewające się po całym ciele. Z każdą kolejną opróżnioną szklanką, zacząłem nieobecnym wzrokiem obserwować ludzi siedzących w pobliżu. Zdecydowana większość miała na głowie zarzucony kaptur, by nikt nie rozpoznał ich tożsamości. Mimo że zakrywanie twarzy w tych czasach stało się normalnością i środkiem ostrożności, zacząłem robić się niespokojny. Nie mogłem tracić czujności. Nie miałem pojęcia, kto ukrywa się pod kapturem.

Czarodzieje siedzący w barze szeptali do siebie gorliwie i rozglądali z ostrożnie wokoło, jakby bali się, że ktoś może podsłuchać ich rozmowę. Miałem wrażenie, że zerkają na mnie z niepokojem. Czarownice natomiast spoglądały na mnie pożądliwie, chichocząc irytująco, gdy moja blada twarz co jakiś czas wychyliła się zza czarnych zasłon szaty. Posyłały mi łapczywe uśmiechy, trzepocząc przy tym rzęsami i próbując zachęcić do jakiejkolwiek konwersacji.

Obserwowanie tego zepsutego świata przynosiło mi niepokojącą satysfakcję. Miałem świadomość, że w obecnych czasach każdy z nas miał popierdolone życie. Balansowaliśmy na emocjonalnej huśtawce pomiędzy życiem a śmiercią, nie wiedząc, co przyniesie kolejny dzień. Nie byłem cholernym wyjątkiem, ale miałem wrażenie, że tylko ja zapijałem się samotnie w barach, by uciszyć, próbujące się wydostać ze mnie myśli. Uciekałem przed zwykłą szlamą, która z każdą chwilą powodowała w mojej głowie sprzeczne uczucia. Czułem się jak tchórz. Jak bezużyteczna kanalia, która nie potrafi poradzić sobie z czymś tak żałosnym, jak emocje.

Samotność sprawia, że ludzie stają się silniejsi, dlatego dwa kolejne dni tułałem się pijany po ulicach Nokturnu, sypiając na stołach w pubach lub w opuszczonych, brudnych uliczkach. Nie potrafiłem uporządkować myśli. Chciałem odreagować. Zapomnieć o całym istniejącym świecie. Ignorując swoje bezpieczeństwo, prowokowałem przechodzących czarodziejów, by wywołać bójkę. Było mi obojętne, co się wydarzy. Mimo ciągłego alkoholu płynącego w moich żyłach wciąż panowałem nad swoimi umiejętnościami. Chciałem rozlewu krwi.

Deportowałem się z miejsca na miejsce, w jednej ręce trzymając różdżkę, a w drugiej butelkę Ognistej Whisky. Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd znalazłem się w cuchnącej, wąskiej uliczce. Straciłem rachubę, jaki dzień przyniosło wschodzące słońce. Zataczając się, szedłem przed siebie w nieznanym kierunku.

Po kilku metrach stanął przede mną człowiek, który wyglądał na włóczęgę. Spojrzał na mnie zza kurtyny tłustych włosów i uśmiechnął się pijacko, ukazując rząd żółtych zębów. Nim zdążyłem się powstrzymać, z mojej różdżki pomknął ku niemu zielony promień, a zwłoki mężczyzny upadło z hukiem na ziemię. Ja również upadłem, a moje ciało zaczęło się trząść. Czułem ból w każdej kończynie. Nudności zaczęły podchodzić do mojego gardła, gdy spojrzałem w martwe oczy nieznanego mugola.

Po raz kolejny zabiłem człowieka. Niewinnego człowieka.

Dźwignąłem się z brudnej ziemi i po prostu przeszedłem nad jego ciałem, kierując się ku wyjściu z uliczki. Upiłem z butelki potężnego łyka i uśmiechnąłem się pod nosem drwiąco. Po chwili pozbawiłem życia jeszcze trzy osoby, które napatoczyły się pod moją różdżkę. Nie wiem, kim byli, czy była to kobieta, mężczyzna, a może dziecko. Z każdym kolejnym zabójstwem miałem wrażenie, że moja głowa pęka na pół, a ciało rozcina niewidzialny nóż.

Staczałem się.

W końcu upadłem po raz kolejny na kolana, ciężko dysząc. Ostatkami sił uniosłem głowę, wpatrując się w rzędy takich samych domków szeregowych, a po moim karku przeszedł nieprzyjemny dreszcz.

Klęczałem przed domem Granger.

Nie wiem, kurwa, w jaki sposób znalazłem się akurat w tym miejscu, ale nie podobało mi się to. Nieświadomie musiałem pomyśleć o niej podczas teleportacji. Wykrzywiłem się gorzko i rozejrzałem wokoło. Po naszym ostatnim pobycie tutaj dom Granger nosił na sobie ślady walki. Dach był zapadnięty, większość ścian zburzona, a po trawniku walały się śmieci oraz ubrania. Budynek powoli popadał w ruinę.

Poczułem nagle bolesny uścisk w klatce piersiowej i sapnąłem. Moje myśli automatycznie powędrowały do szatynki, która w tej chwili nieświadoma niczego, przebywała w kwaterze śmierciożerców. Prawdopodobnie właśnie teraz wraz z Theodorem przygotowywała eliksiry, uśmiechając się do niego wesoło. A może to już był czas jej przesłuchania i w tej chili była po raz kolejny torturowana przez Bellatriks?

— Myślisz, że tutaj wrócą? — usłyszałem cichy głos nieopodal, na co natychmiast zareagowałem.

Usunąłem się w cień, tak by nikt mnie nie zauważył i wyciągnąłem różdżkę, przygotowany na ewentualne starcie. Wychyliłem się ostrożnie zza rogu budynku, a po chwili w zasięgu mojego wzroku ukazało się dwóch członków Zakonu Feniksa. Jednym z nich był wilkołak Remus Lupin, a drugim moja kuzynka Nimfadora Tonks. Natychmiast wytężyłem słuch, by wyłapać każde cenne słowo z ich rozmowy.

— Masz na myśli rodziców Hermiony? — zapytał cicho wilkołak i rozejrzał się ostrożnie na boki. — Nie sądzę, by tutaj wrócili w najbliższym czasie. To byłoby bardzo nierozsądne.

— Mówię o śmierciożercach, Remusie — odpowiedziała mu i zmarszczyła brwi zmartwiona. — Musieli wpaść na jakiś konkretny trop, nie uważasz? Martwi mnie, że przybyli akurat w to miejsce. Gdyby czegoś nie podejrzewali, to...

— Nawet tak nie myśl. Wiem, do czego dążysz — przerwał jej ostro Lupin. — Oni żyją. Ukrywają się. Gdyby Sama-Wiesz-Kto ich złapał, wiedzielibyśmy o tym. Po prostu przeszukują każde miejsce, które może być powiązane z Harrym. Prawdopodobnie wiedzą, że Hermiona mu towarzyszy.

— Ostatnim razem zareagowaliśmy stanowczo za późno. W tym czasie mogli zdobyć jakieś znaczące informacje — mruknęła i odwróciła głowę w stronę domu. — Na razie się nie pojawili, ale to prawdopodobnie nie koniec. Snape za dużo wie o naszych planach.

— To prawda, Severus jest niebezpieczny. Mimo wszystko nie sądzę, by ponownie zesłał tutaj śmierciożerców. Wie, że mamy ten dom pod obserwacją — wilkołak zmarszczył brwi w zastanowieniu, po czym przeniósł wzrok na swoją partnerkę. — Uważasz, że mogli szukać Hermiony? Dopiero teraz?

— Hermiony albo jej rodziców — skinęła głową. — Hermiona nie stawiła się na rejestracji w Ministerstwie Magii. Jest podejrzana o ucieczkę z „kradzioną różdżką" oraz pomoc Harry'emu. Mają wiele pretekstów, by nachodzić jej dom.

— Mogą również próbować użyć jej bliskich, by zwabić do siebie Harry'ego — mężczyzna westchnął ciężko. — On wie, że Harry ruszyłby im natychmiast na pomoc.

— Oni na pewno żyją, prawda? Są bezpieczni, tak? — zapytała kobieta i chwyciła za rękę stojącego obok Lupina. — Co się z nimi stanie, jeżeli ich w końcu odnajdą, Remusie?

— Jestem pewien, że Harry, Ron i Hermiona żyją i są bezpieczni. Powtarzam, gdyby coś im się stało, od razu byśmy o tym wiedzieli, zapewniam cię, Tonks. To nie mogłoby się odbyć bez echa — odpowiedział pewnie i uśmiechnął się blado. — Państwu Granger również nic nie zagraża. Hermiona osobiście zadbała o ich bezpieczeństwo.

— W jaki sposób?

Lupin rozejrzał się ostrożnie i ściszył głos do szeptu. Moje serce zamarło, gdy jeszcze bardziej wychyliłem się zza rogu, a oddech się spłycił.

— Hermiona powiedziała mi o tym w sekrecie, na wypadek, gdyby nie udało jej się tutaj wrócić. Gdy tak się stanie, ktoś będzie musiał ich odnaleźć i zapewnić im spokojne życie — powiedział. — Odesłała ich za granicę. Do Australii. Tam śmierciożercy nie powinni ich szukać.

— Ona jest niesamowitą czarownicą — Tonks zamrugała oczami zaskoczona, po czym uśmiechnęła się delikatnie. — Musimy więc zrobić wszystko, co w naszej mocy, by ich ochronić. Polegają na nas.

Odsunąłem się gwałtownie i oparłem plecami o ścianę, szybko oddychając. Serce gwałtownie uderzało o ściankę klatki piersiowej, a mózg momentalnie otrzeźwiał. Granger odesłała swoich rodziców do Australii? Nie powierzyła ich pod opiekę członkom Zakonu?

Nasłuchiwałem jeszcze przez chwilę, ale Lupin i Tonks oddalili się na kilka metrów od mojej kryjówki, przeszukując pobliski teren. Po kilku minutach deportowali się z głośnym trzaskiem, ale ja pozostałem w ukryciu, układając sobie w głowie informacje, które uzyskałem. Byłem całkowicie zaskoczony i rozbity. Nie miałem pojęcia, że Granger posunie się do takich kroków.

W końcu zacisnąłem dłoń na różdżce i również postanowiłem się deportować. Podróż okazała się męcząca, więc znalazłem nocleg w pustej, brudnej uliczce i okryłem się szczelnie peleryną, spoglądając na księżyc wyłaniający się zza chmur. Prawdopodobnie przebywałem poza domem już piąty lub szósty dzień.

Przeniosłem się do Australii, ale tak naprawdę nie wiedziałem, co zamierzam zrobić. Właściwie, to nie miałem pojęcia, w jaki sposób odnaleźć rodziców Granger. Prawdopodobnie zmieniła ich tożsamość i ukryła na odludziu, by nikt nie wpadł na żaden trop. Była Gryfonka jest bystra i wiedziałem, że dopilnuje bezpieczeństwa swoich najbliższych. W odmętach pamięci potrafiłem przywołać obraz ich wyglądu, widziałem również wiele akt, ale w tym momencie niewiele mogło mi to pomóc.

Czego oczekiwałem? Dlaczego właściwie ich szukałem? Robiłem to tylko dlatego, by zyskać chwilową chwałę. Jej rodzice byli w końcu łatwym sposobem, by zniszczyć ją, a także Pottera. W końcu mogłem poczuć się wolny. Mogłem uciec przed niszczącymi mnie myślami.

Dlatego kilka kolejnych dni poświęciłem na poszukiwania. Liczyłem się z tym, że to zadanie nie będzie proste, a możliwe nawet, że niewykonalne. Granger miała spore pole do popisu swoimi umiejętnościami. Mimo to ja również nie byłem głupi. Wiedziałem, gdzie uderzyć. Torturowałem, by zdobyć potrzebne informacje, przeszukiwałem najbardziej prawdopodobne miejsca, zadawałem pytania wielu ludziom, sprawdzałem ich umysły sztuką legilimencji. Wszystkie te zabiegi okazały się jednak bezużyteczne. Grangerowie mogli być wszędzie. Mogłem szukać ich latami po całym kraju, a mimo to, mogli pozostać dla mnie nieosiągalni. W końcu jak odnaleźć ludzi, którzy mogą okazać się kimś zupełnie innym?

Po maratonie bezowocnych poszukiwań usiadłem zmęczony nad brzegiem niewielkiego jeziorka, oddychając ciężko. W głowie wciąż przewijała się myśl, że ta wycieczka mimo ogromnych planów oraz nadziei, okazała się całkowicie bezsensowna. Granger jest o wiele sprytniejsza, niż przypuszczałem, co mnie niezmiernie irytowało. Przez krótką chwilę czułem, że znów żyję i robię coś na własną rękę.

Oparłem się o pień drzewa i ze znudzeniem zacząłem obserwować ludzi spacerujących wokół jeziora. Jeżdżące na rowerach dzieci piszczały uradowane, kilka młodych dziewczyn wchodziło do wody, a jakaś para śmiała się głośno, trzymając się za ręce, nieświadomi zła i brutalności, które rozgrywały się gdzieś w centrum Londynu. Zazdrościłem im tego fałszywego poczucia bezpieczeństwa i nieświadomości, co dzieje się kilkaset mil od nich. Nie otaczała ich śmierć oraz zniszczenie. Byli tacy bezbronni...

Westchnąłem i sięgnąłem do kieszeni, wyciągając z niej srebrny łańcuszek, który zalśnił w delikatnej, słonecznej poświacie. Uśmiechnąłem się krzywo i prychnąłem, gładząc jego powierzchnię opuszką palca.

Myślałem, że znajdę sposób, aby cię zniszczyć, lecz ty ciągle jesteś gdzieś krok przede mną, Granger.

Zamknąłem łańcuszek w uścisku ręki, po czym podskoczyłem z cichym sykiem bólu, gdy chłodne wieczko zaczęło gwałtownie się rozgrzewać. Machinalnie rozwarłem palce, odkrywając z zaskoczeniem, że okrągła zawieszka wypaliła ślad we wnętrzu mojej dłoni. Naszyjnik momentalnie zaczął wibrować i drżeć, jakby próbując wyrwać się z mojego uścisku, w stronę jeziora. Uniosłem błyskawicznie głowę, rozglądając się w popłochu po przechodzących w pobliżu ludziach, aż mój wzrok w końcu padł na spacerującą parę. Poczułem nagły przypływ adrenaliny oraz podekscytowania. Już wiedziałem.

Spacerującą parą, byli rodzice Granger.

Nie mogłem uwierzyć, że wcześniej ich nie rozpoznałem. Nie zmienili się ani odrobinę, odkąd ostatni raz minąłem ich na dworcu King's Cross, czy na zdjęciach w aktach śmierciożerców. W tej chwili nie miałem żadnych wątpliwości, że to są właśnie jej rodzice. Granger wyglądała jak młodsza kopia matki. Kręcone, kasztanowe włosy odziedziczyła właśnie po niej.

Wstałem niespiesznie i schowałem się za drzewem, obserwując ich z ukrycia. Spacerowali spokojnie, trzymając się za ręce i uśmiechając do siebie, jak gdyby nigdy nic. Byłem zaskoczony, że po tak intensywnym i bezskutecznym poszukiwaniu, tak po prostu nasze drogi się przecięły. Zdążyłem stracić całą nadzieję, a mimo to, coś przez cały czas nade mną czuwało.

Grangerowie zbliżali się powoli w moją stronę, więc wyciągnąłem różdżkę, zaciskając na niej palce. Byłem gotowy, aby ich obezwładnić i zabrać ze sobą z powrotem do Londynu.

— Przestań opowiadać głupoty, Wendellu — dobiegł mnie rozbawiony głos kobiety. — Jestem już za stara na pierwsze dziecko.

Stanąłem jak wryty, tracąc całą dotychczasową pewność siebie. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem. Pierwsze dziecko?

— Ty nigdy nie będziesz za stara, najdroższa! — mężczyzna zachichotał i ucałował żonę w dłoń. — Dla mnie jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką poznałem i do tego tylko młodniejesz w oczach! Niedługo pewnie zaczniesz szukać młodszego modelu jako męża!

Kobieta roześmiała się perliście i przytuliła do boku mężczyzny, całując go w policzek. Po chwili uniosła twarz do nieba, a jej usta rozciągnęły się w rozmarzonym uśmiechu.

— Czasami śnię o tym, że mamy córkę. Ma długie, brązowe, kręcone włosy oraz ciemne niczym roztopiona czekolada oczy. Bardzo często się uśmiecha, a usta i nos ma podobne do twoich — wyznała cicho. — Ten sen jest tak rzeczywisty, że po przebudzeniu przez długi czas pozostaję bardzo niespokojna. Jakby ona naprawdę żyła z daleka od nas i działo jej się coś potwornego, a my nie możemy jej wspierać.

— To tylko sen, Monico — mężczyzna uścisnął ramię kobiety, ale minę miał poważną. — Mimo wszystko jestem pewien, że właśnie tak wyglądałaby nasza córka. I na pewno byłaby cudowną, dobrą, silną osobą. Jak ty.

Ręka, w której trzymałem różdżkę, zadrżała. Nie mogłem uwierzyć, że Granger posunęła się na tyle daleko, by zmodyfikować pamięć własnych rodziców. Sprawiła, że zapomnieli o istnieniu jedynej córki. Czy cholerna chęć ochrony ich życia była na tyle silna, by pozwolić sobie na coś takiego? Takie zmiany często okazują się niemożliwe do odwrócenia, czego powinna być świadoma.

Wycelowałem w nich różdżką i się zawahałem, przeklinając swoją głupotę w myślach. Wpatrywałem się w nich zdezorientowany, nie wiedząc, co powinienem zrobić. W jednej chwili cała chęć wypełnienia misji i chwilowej chwały wśród zwolenników Czarnego Pana wyparowała ze mnie. Po kilku sekundach niemej walki z własnymi myślami skrzywiłem się i pod wpływem impulsu wyszedłem zza drzewa, ściskając drżący łańcuszek w dłoni. Podszedłem chwiejnie do zaskoczonej, odrobinę przestraszonej pary i wypuściłem z płuc powietrze.

Zamarłem w bezruchu, bez słowa analizując ich twarze. Dopiero teraz miałem możliwość dostrzec, jak niesamowicie podobna jest do nich Granger. Pomimo ogromnego podobieństwa fizycznego do matki, jej oczy były tak samo przenikliwe i bystre, co jej ojca. Momentalnie poczułem prześlizgujący się po plecach dreszcz niepokoju.

— W czym możemy panu pomóc? — do porządku przywołał mnie zdenerwowany głos mężczyzny. Ojciec Granger odsunął swoją żonę, jak najdalej ode mnie, podejrzliwie przyglądając się mojej czarnej szacie.

— Myślę, że to mogło należeć do państwa. Chciałem to tylko oddać we właściwe ręce... — wymamrotałem, prawie szepcząc. Słowa ledwie przechodziły przez moje gardło.

Zrobiłem niepewnie krok do przodu i wyciągnąłem drżącą rękę w kierunku matki Granger. Kobieta wyglądała na zaskoczoną, ale wyciągnęła własną, a ja upuściłem na nią łańcuszek, należący do jej córki. Wiedziałem, że nie może go pamiętać. Przez chwilę wpatrywała się w niego zdezorientowana. W końcu jednak uniosła głowę i spojrzała na mnie. Jej oczy lśniły od łez.

— Dziękuję.... — szepnęła i posłała mi blady uśmiech.

Skinąłem sztywno głową w odpowiedzi i ignorując zdenerwowane pytania jej męża, po prostu odwróciłem się i uciekłem. Biegłem przed siebie, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół mnie. Zatrzymałem się dopiero za kilkadziesiąt metrów, gdzie mogłem oprzeć się plecami o mur jakiegoś obskurnego budynku, ciężko dysząc.

Poczułem, jak całe moje ciało napełnia zupełnie nowa energia i niespotykana siła. Nie mogłem już dłużej uciekać. Powinienem stawić czoła przeszkodom. Nie jestem tchórzem, za którego ona mnie uważa.

Nie boję się ciebie, Granger.

Idę do ciebie.

~~*~~

Aportowałem się na progu rezydencji, cały czas czując ścisk w żołądku, który zazwyczaj towarzyszył mi podczas teleportacji i przesunąłem ponuro wzrokiem po ciemnych murach mojego domu. Westchnąłem ciężko i ruszyłem szybkim krokiem do gabinetu Snape'a. Musiałem powiadomić go o powrocie i złożyć ewentualny raport. Byłem gotowy na wszystko, co może mnie spotkać po powrocie. Gotowy na spotkanie z ojcem, matką, Theodorem, a nawet z nią. Wciąż czułem przepełniającą wszystkie moje komórki siłę. Nie mogłem dłużej być słabym użalającym się nad sobą chłopakiem. W końcu byłem Malfoyem. Draco Malfoyem. Śmierciożercą.

— Wróciłem — poinformowałem sucho, gdy stanąłem przed biurkiem byłego mistrza eliksirów. Snape zmierzył mnie spojrzeniem ciemnych oczu i skinął głową.

— Dobrze cię widzieć, Draco — odpowiedział chłodno. — Jak powiodła się misja? Mam nadzieję, że podczas twojej długiej nieobecności przyniosłeś dla nas dobre wieści.

— Niestety, nie odnalazłem rodziców dziewczyny. Mam jednak kilka niewiele wartych informacji, które mogą się przydać w odnalezieniu ich — skłamałem gładko, przeklinając swoją głupotę w myślach. — W ciągu najbliższych dni złożę obszerny raport.

— Doskonale — odpowiedział Snape i zwęził powieki. — Jak przebiegła podróż? Jakieś problemy? Zakon Feniksa się uaktywnił?

— Wszystko było pod kontrolą. Nie jestem już dzieckiem, Snape. Potrafię sobie poradzić podczas tak banalnej misji — odchrząknąłem i odwróciłem od niego wzrok. Miałem wrażenie, że stara się wedrzeć do mojego umysłu. — Jestem gotowy, by natychmiast przejąć swoje obowiązki. Czekam na rozkazy.

— Widzę, że nabrałeś podczas swojej nieobecności nowej energii, Draco. To dobrze. Przyda ci się — jego usta wykrzywił kpiący uśmiech. — Możesz wrócić do swoich obowiązków od samego rana.

— Czy w tym czasie zmieniło się coś, o czym powinienem wiedzieć? — zapytałem na pozór obojętnie. Snape przyjrzał mi się uważnie.

— Jeżeli masz na myśli Pottera, wszystko pozostało bez zmian. Zakon najprawdopodobniej wciąż nie wie, że go przetrzymujemy. Więźniowie w dalszym ciągu milczą, a przesłuchania są aktualne. Twoja podopieczna — ostatnie słowo zaakcentował z wyjątkową satysfakcją — również żyje. Do tej pory zajmował się nią także bez żadnych zmian Nott. Czy to wszystko, o co chciałeś zapytać?

— Tak, tyle mi wystarczy. W takim razie od jutra zajmę się wszystkim — mruknąłem i wyszedłem z pomieszczenia, czując, jak ciężki kamień spada z mojego serca.

Skierowałem kroki do gabinetu Theodora, by zobaczyć się z przyjacielem, ale w połowie drogi zatrzymałem się gwałtownie i schowałem w pobliskiej wnęce, słysząc zbliżające się w moją stronę znajome głosy. Theodor prawdopodobnie odprowadzał właśnie Granger do lochów. Wychyliłem się zza ściany, obserwując ich. Szatynka kulała, podtrzymując się jego ramienia, ale nie wyglądała na poważnie zranioną poza kilkoma świeżymi ranami na twarzy.

— Cały czas cię boli? — zapytał z troską Theo. — Może powinienem podać ci jeszcze jedną dawkę tego eliksiru?

— Nie ma takiej potrzeby, Theo. Naprawdę jest o wiele lepiej. Prawie nie czuję już bólu — uśmiechnęła się do niego blado. — Poza tym, bywało gorzej. Bellatriks tym razem miała całkiem dobry humor.

— Tak mi przykro, Hermiono, że ci wtedy nie pomogłem — wymamrotał skruszony. — Przepraszam cię. Powinienem po prostu ją powstrzymać i...

— Dobrze wiesz, że nie mogłeś mi w żaden sposób pomóc — przerwała mu ostro. — Zabiliby cię, gdybyś spróbował powstrzymać Bellatriks. Musisz wykonywać jej rozkazy. Gdyby ciebie również zabrakło, nie przeżyłabym w tym miejscu nawet dwóch dni...

— Nawet tak nie myśl! Jesteś silna i...

— Dobrze wiesz, że mówię prawdę — mruknęła. — Do tego momentu udało mi się przetrwać głównie dzięki Malfoyowi oraz tobie. Malfoy uratował nas wielokrotnie, mimo nienawiści, którą do nas żywi. Teraz jednak zniknął i nie wiadomo, kiedy wróci i czy kiedykolwiek wróci...

— Wróci. Jestem tego pewien — odpowiedział Theodor i uścisnął jej ramię. — Draco jest odważny i przebiegły. Nikt nie jest w stanie go powstrzymać, jeżeli postawi sobie jakiś cel.

— Nie interesuje mnie to, co się z nim dzieje. Jest podłą osobą, nie myślącą, o uczuciach innych ludzi — odparła chłodno, na co się wzdrygnąłem. — Ty jednak jesteś inny, Theodorze. Nie możesz się mną zadręczać. Musisz być silny.

Ich głosy cichły z każdą sekundą. Gdy przestałem ich słyszeć, ciężkim krokiem ruszyłem w stronę gabinetu Theodora i oparłem się plecami o ścianę nieopodal wejścia, czekając na jego powrót. W końcu, po kilkunastu dłużących się minutach, pojawił się w zasięgu mojego wzroku. Na mój widok przystanął w pół kroku, wytrzeszczając z zaskoczeniem oczy.

— Draco! — zawołał. — Wróciłeś już?!

— Zawiedziony? — zakpiłem i się uśmiechnąłem.

— Jeżeli się nie zamkniesz, to ci przyłożę. Zasłużyłeś, zostawiając mnie samego przez cały ten czas — Theodor wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Dobrze znów cię widzieć, stary. Kiedy wróciłeś?

— Chwilę temu — odpowiedziałem. — Niedawno wyszedłem z gabinetu Snape'a. Od jutra na powrót przejmuję swoje obowiązki. Z samego rana odbiorę Granger z lochów i przyprowadzę ją do twojego gabinetu.

— Och, jasne — Theo zasępił się, po czym wykrzywił usta w grymasie przypominającym uśmiech. — Wiesz, jeżeli jesteś zmęczony po podróży, albo nie czujesz się na siłach, mogę cię zastąpić jeszcze przez jakiś czas.

— Nie ma takiej potrzeby, Theo — wycedziłem, powoli analizując zmieniającą się na jego twarzy gamę emocji. — Przemyślałem kilka spraw i postanowiłem zająć się tą sytuacją, jak należy. W końcu otrzymałem pewne zadanie i muszę je wypełnić. To właśnie mnie przydzielił ją Czarny Pan, pamiętasz?

— Pamiętam — Nott zrobił zbolałą minę, po czym przyjrzał mi się uważnie. — Wydaje mi się, że coś się w tobie zmieniło w ciągu twojej misji.

— To prawda. Mam wrażenie, że od teraz wiele spraw ulegnie zmianie — westchnąłem ciężko. — Dziękuję, za przejęcie moich obowiązków, stary. Jestem twoim dłużnikiem.

— Wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć, Draco. To nie był żaden problem, a zwykła przyjemność.

Uśmiechnąłem się gorzko w odpowiedzi i skinąłem głową. Oczywiście, że wiedziałem. Szczególnie jeżeli ten problem dotyczył właśnie Granger.

— Idę do siebie. Chciałbym się w końcu wyspać, bo to były bardzo długie, męczące dni — mruknąłem. — Do zobaczenia jutro, Theodor.

— Co się z tobą działo przez cały ten czas, Draco? — szepnął, zanim odwróciłem się w drugą stronę. Przyjrzałem mu się uważnie, po czym wykrzywiłem się w namiastce uśmiechu.

— Sam chciałbym to wiedzieć, przyjacielu.

Machnąłem Theodorowi na pożegnanie, a następnie ignorując jego zaskoczoną minę, ruszyłem w głąb ciemnego korytarza. Gdy dotarłem do swojej sypialni, poczułem niesamowitą ulgę. W końcu mogłem położyć się na miękkim łóżku i zapaść w spokojny sen. Oczywiście, tak mi się tylko wydawało, bo jak niemal każdej nocy, w mojej głowie przewijał się obraz brązowych, bystrych oczu...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro