Rozdział 28

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Nie miałem pojęcia, kiedy zacząłem biec. Wpadłem do mieszkania na szóstym piętrze, ciężko dysząc. Całe moje ciało drżało ze zmęczenia oraz mętliku w głowie. Byłem przekonany, że będę umiał skryć wszystkie swoje emocje za profesjonalną maską obojętności, ale się myliłem. Odkąd opuściłem Kwaterę Główną, moje myśli zaczęły działać na zupełnie innych obrotach, bez problemu odrzucając dotychczasowe przekonania. Nie byłem już tym samym śmierciożercą co wcześniej, ale nie stałem się również nagle przykładnym obywatelem. Chciałem po prostu zachować się ludzko.

Obecność śmierciożerców już podczas kolejnego dnia od naszej ucieczki wyjątkowo mnie zaniepokoiła. To działo się stanowczo zbyt szybko, a oni najprawdopodobniej złapali już nasz trop. Pospiesznie wbiegłem do pokoju Granger i odetchnąłem z ulgą. Dziewczyna leżała samotnie na łóżku, nieświadoma zagrożenia, jakie pojawiło się wokół nas.

— Długo cię nie było, zaczynałam się już niepokoić — szatynka spojrzała na mnie zirytowana, ale mimo to jej wargi ułożyły się w delikatny, zmizerniały uśmiech. Po kilku sekundach jej mina uległa jednak całkowitej zmianie, gdy dostrzegła poruszenie w moich oczach. — Co się stało?! Jesteś cały roztrzęsiony!

Przyjrzałem się jej zaniepokojonej twarzy, walcząc z samym sobą. Nie potrafiłem się porozumieć ze swoim sumieniem, czy powiedzieć jej o scenie, której byłem świadkiem. Wiedziałem jednak, że im dłużej będę się wahał, tym będzie jeszcze gorzej, więc odetchnąłem ciężko, postanawiając podzielić się z nią okrojoną częścią informacji.

— Podczas krótkiej, ale intensywnej wizyty w mugolskim sklepie miałem przyjemność spotkać moich bliskich kolegów — zadrwiłem, a Granger wciągnęła głośno powietrze w płuca. — Na całe szczęście nie zdążyli mnie zauważyć, ponieważ to spotkanie mogło się skończyć dość krwawo. Starałem się podsłuchać, o czym rozmawiają, jednak nie udało mi się uzyskać wielu istotnych informacji.

— To niemożliwe! Jak śmierciożercy wpadli tak szybko na nasz trop?! — pisnęła dziewczyna ze strachem w czekoladowych oczach.

— To nie byli zwykli szeregowi śmierciożercy, Granger — westchnąłem. — To byli Tropiciele. Jednostka specjalna, którą Czarny Pan wysyła na najpoważniejsze misje. Słyną z tego, że bywają bezwzględni i okrutni, a wytropienie ofiary zazwyczaj nie zajmuje im wiele czasu. Gdyby nas znaleźli, wykończyliby nas bez wahania.

— Mimo wszystko, nie rozumiem, jak mogli tak szybko znaleźć to miejsce — upierała się. — Wiem, że prędzej czy później mogliby zacząć coś podejrzewać, ale przecież ani ciebie, ani mnie nic nie łączy z tą okolicą.

— Mimo tego, że byłem bardzo ostrożny, prawdopodobnie mógł mnie widzieć ktoś z mugoli lub po prostu wyczuli ślady mojej magii... — wykrzywiłem wargi w grymasie niezadowolenia. — Czarny Pan wyznaczył podobno za nas niezłą sumkę, więc nie zdziwię się, jeżeli będzie się tutaj kręciło coraz więcej osób. Śmierciożerca, który nas znajdzie zapewne będzie pławił się w chwale wszystkich podwładnych.

Dziewczyna wzdrygnęła się i palcami ścisnęła kurczowo koc, wpatrując się we mnie ze strachem. Przeczesałem nerwowym ruchem włosy, starając się nie patrzeć w jej oczy, ale miałem wrażenie, że doskonale wie, że nie powiedziałem jej wszystkiego.

— Jakie jeszcze informacje udało ci się uzyskać? Dowiedziałeś się, co się działo w twoim domu po naszej ucieczce? — zapytała niepewnie. — A może wspomnieli coś o Harrym albo Theodorze?

Nieświadomie zacisnąłem palce w pięści i odetchnąłem cicho. Wiedziałem, że nie mogę jej powiedzieć o tym, że Theodor był przesłuchiwany w sprawie naszej ucieczki. Ona najlepiej wiedziała, jak działają przesłuchania śmierciożerców i jestem pewien, że nie wybaczyłaby sobie tego.

— Naprawdę myślisz, że śmierciożercy chodzą sobie po ulicach i rozmawiają o czymś takim, Granger? — zadrwiłem. — To są ściśle tajne informacje, które nie powinny opuszczać najbliższego grona.

— Masz rację — jęknęła zawiedziona. — Po prostu przez chwilę miałam nadzieję, że dowiemy się czegoś ważnego...

— Na razie nie wiem niczego konkretnego, ale mam zamiar się dowiedzieć — oznajmiłem głośno. — Nie chcę siedzieć bezczynnie w miejscu. Planuję chodzić na zwiady i zbierać wszelkie informacje. Nie możemy sobie pozwolić na odcięcie od tego, co się dzieje w naszym świecie, bo inaczej długo nie pożyjemy.

— To prawda, jednak to bardzo niebezpieczne. Mogą cię złapać i zabić... — wyszeptała zlękniona.

— Nic mi się nie stanie — mruknąłem, nie potrafiąc odwrócić głowy od jej zatroskanej miny. Mimowolnie posłałem jej kpiący uśmiech. — Jestem lepszy niż oni wszyscy razem wzięci.

— Mam nadzieję, że twoja pewność siebie cię kiedyś nie zgubi, Malfoy — prychnęła i przewróciła oczami, a następnie utkwiła zaskoczony wzrok na siatkach, które wciąż trzymałem. — Skąd to wszystko masz?

— Nie chcesz wiedzieć, zaufaj mi — powiedziałem poważnie, a ona zmrużyła podejrzliwie powieki. Po chwili jednak, widząc moją zdecydowaną minę, wykrzywiła wargi w grymasie i pokręciła z niedowierzaniem głową.

— Mam nadzieję, że nie będę musiała dzielić z tobą celi w Azkabanie — sarknęła.

— I z wzajemnością. Nie wytrzymałbym psychicznie z tobą w jednym pomieszczeniu — posłałem jej kpiący uśmiech, który nieśmiało odwzajemniła. Po krótkiej chwili odchrząknąłem zmieszany i położyłem torby z ubraniami na pobliskim fotelu, szybko odwracając od niej wzrok. — Pomyślałem sobie, że skoro będziemy tutaj mieszkać przez jakiś czas, powinienem jakoś doprowadzić to mieszkanie do porządku.

— Stawiasz sobie bardzo ambitne zadanie, skoro dotychczas robiły wszystko za ciebie domowe skrzaty — zadrwiła.

— Jeżeli chcesz, możesz wciąż spać na połamanym łóżku z pajęczynami nad głową — warknąłem ze złością. — Połowę kurzu już pewnie zdążyłaś wciągnąć nosem przez sen.

— Ja również uważam, że to mieszkanie należałoby odrobinę uporządkować — odpowiedziała szybko, na co uniosłem z zadowoleniem brwi. Wyciągnąłem różdżkę i wycelowałem w łóżko, na którym leżała.

Reparo!

Powtórzyłem zaklęcie na pozostałych meblach oraz niektórych ścianach w całym mieszkaniu, po czym przygryzłem policzek w zastanowieniu. Granger spojrzała na mnie z zaciekawieniem.

— To wszystko? — zapytała zniecierpliwiona. — A co z całym tym bałaganem?

— Jak zdążyłaś się zapewne zorientować, nie jestem zbyt dobry w zaklęciach z gospodarki domowej — mruknąłem niechętnie, ignorując rozbawienie na twarzy szatynki.

— Naprawdę? Jestem zaskoczona — zrobiła zdumioną minę. — Czyżbyś potrzebował pomocy, Malfoy?

— Przestań być taka cyniczna, Granger — warknąłem. — Jak brzmi zaklęcie?

— Chłoszczyść — odpowiedziała obojętnie. — Nic trudnego.

Przewróciłem z niezadowoleniem oczami i wypowiedziałem formułkę zaklęcia, ale oprócz tego, że pająki niebezpiecznie zadygotały nad głową byłej Gryfonki, nic się nie wydarzyło. Spróbowałem jeszcze kilka razy, ale to również nie przyniosło efektów.

— Może ja spróbuję? — zapytała cicho szatynka.

Spojrzałem na nią zaskoczony i zacisnąłem wargi w wąską linię. Nie uśmiechało mi się oddać jej różdżki, samemu będąc nieuzbrojonym. Wiedziałem jednak, że dziewczyna nie jest w stanie nawet samodzielnie wstać z łóżka.

— Nie ufam ci, Granger — wyznałem. — Jaką mam pewność, że mnie nie zabijesz?

— Nie mam zamiaru zabijać kogoś, kto uratował moje życie — szepnęła, a ja przyjrzałem się jej uważnie. Po minucie jednak westchnąłem ciężko i wręczyłem jej swoją różdżkę. W oczach dziewczyny pojawił się ciepły blask.

Chłoszczyść! — krzyknęła, a wszystko wokoło momentalnie zaczęło układać się na swoje miejsce. Kurz oraz pająki zniknęły, porozrzucane wokoło śmieci wskoczyły do kosza, a ubrania poskładały się w idealną kostkę. Obserwowałem to wszystko z podziwem.

— Całkiem nieźle — pochwaliłem ją, gdy ze smutkiem w oczach oddała mi różdżkę. — Przydatne zaklęcie.

— Pani Weasley mnie go nauczyła. Jest w nim najlepsza — uśmiechnęła się krzywo. Spojrzałem na nią bez wyrazu, a w tym samym czasie jej żołądek odezwał się głośno, na co się zarumieniła i szczelniej przykryła kocem.

— Zaraz wrócę — sapnąłem i chwyciłem za siatkę z zakupami.

— Dokąd idziesz? — zapytała zaskoczona.

— Zrobić coś do jedzenia — odpowiedziałem obojętnie. — Nie wiem, jak ty, ale ja umieram z głodu.

Bez dalszych wyjaśnień wszedłem do kuchni, rzucając wszystko na stół i rozejrzałem się po jasnym pomieszczeniu z przekąsem. Nie miałem pojęcia, od czego zacząć. Właściwie odkąd się urodziłem, w naszym domu gotowały jedynie skrzaty domowe, więc nie wiedziałem, jak mam cokolwiek przygotować. Gdy byłem bardzo młody, schodziłem do kuchni i z zainteresowaniem obserwowałem, jak przygotowują posiłki, ale mój ojciec wpadł w szał, gdy się o tym dowiedział i już nigdy tam nie wróciłem. Nie jestem pewien, czy po takim czasie potrafiłbym cokolwiek odwzorować.

— To nie może być takie trudne — westchnąłem i wziąłem do ręki pudełko jajek, marszcząc brwi. Pierwszym, co przyszło mi do głowy, była jajeczna papka, którą skrzaty zrobiły dla mnie, gdy złamałem sobie rękę.

Podszedłem do pieca, starając się go odpalić, co udało się po długich próbach, dzięki różdżce. Następnie wyciągnąłem blaszkę, chcąc ułożyć na niej jajka, ale jedno z nich sturlało się na podłogę i rozbiło, przez co przekląłem głośno.

— Pierdolone jajka — syczałem pod nosem, szybkim ruchem różdżki sprzątając podłogę. — Nie ma opcji, żebym zrobił to cholerstwo!

Z niechęcią wróciłem do pokoju Granger, która, mógłbym przysiąc — patrzyła na mnie z rozbawieniem. Wykrzywiłem wargi ze złością i oparłem się ramieniem o framugę drzwi.

— Przez całe moje życie ani razu nie miałem okazji gotować, Granger. Od tego miałem służbę, więc nie mam pojęcia, jak to się robi — warknąłem rozeźlony, odwracając wzrok. Fakt, że musiałem prosić ją o pomoc, był dla mnie poniżający i irytujący.

— Rozumiem — odpowiedziała poważnie, choć odniosłem wrażenie, że powstrzymuje się od chichotu. — Co właściwie zamierzałeś przygotować do zjedzenia?

— Papkę z jajek — mruknąłem.

— Masz na myśli jajecznicę, tak? — uśmiechnęła się. — Zapewniam cię, że wkładanie jajek w skorupkach do pieca nie wypali.

— Bawi cię to, Granger? — zapytałem z przekąsem.

— Przepraszam — powiedziała szybko. — Nie jest to co prawda jakieś skomplikowane danie, ale może zacząłbyś od przygotowania czegoś prostszego? Na przykład kanapki?

— Potrzebujesz białka — odparłem, wciąż na nią nie patrząc. — Powiedz po prostu, jak przygotować tę jajecznicę. To nie może być nic trudnego, skoro nawet mugole to robią.

— W porządku — westchnęła ciężko. — Na początku wyłącz piekarnik, nie przyda się do niczego. Musisz natomiast odpalić kuchenkę gazową i na patelni, to taki okrągły, głęboki talerz z długą rączką, roztopić masło, a następnie rozbić ostrożnie jajka i wlać je na patelnię. Przypraw je solą i pieprzem, cały czas mieszając, aż uzyska taką konsystencję, jaką chcesz uzyskać.

— Tak się składa, że wiem, czym jest patelnia — odpowiedziałem obrażony i spoglądając na nią jak na kretynkę, powróciłem do kuchni.

Odgarnąłem opadające na czoło włosy i zrobiłem tak, jak tłumaczyła szatynka. Wiedziałem, że z pewnością bawią ją moje ciągłe, głośne przekleństwa, ale nie przejmowałem się tym. Stałem przed wyzwaniem poważniejszym niż najgorsza misja śmierciożerców.

— Doszło do tego, że muszę stać przy garach jak jakiś skrzat domowy, walcząc z jebanymi jajkami. Gdyby mój ojciec mnie teraz zobaczył... — wyzywałem głośno.

Po kilkunastu minutach prób i błędów wyłączyłem kuchenkę, przyglądając się przygotowanemu daniu krytycznie. Jajecznica nie wyglądała nawet w połowie tak dobrze, jak w domu, czy w Hogwarcie. Właściwie to można by było pomyśleć, że ktoś już ją przeżuł i wypluł. W środku były kawałki skorupek od jajek, a w niektórych miejscach zaczęła się już przypalać. Mimo wszystko wersja ostateczna i tak była najlepszym, co mi się udało. Niestety, ale chyba przez najbliższy czas będziemy skazani, aby tak jeść.

Wszedłem z talerzami do pokoju byłej Gryfonki, która spojrzała na mnie z nadzieją wymalowaną w brązowych tęczówkach. Pomogłem jej odrobinę się podnieść, a ona natychmiast zabrała się za jedzenie, nie krzywiąc się ani razu. Pomimo mało zachęcającego wyglądu, zjadła całą porcję.

Miałem wrażenie, że każdy kęs dodaje jej sił, a wykończony organizm niemal wrzeszczy z ulgą. Po przebytych torturach oraz kilkumiesięcznemu przetrzymywaniu w lochach wydawała się zachwycona normalnym posiłkiem. Byłem pełen podziwu, że zaczęła się tak szybko regenerować, co nie byłoby możliwe dla wielu innych ludzi.

— Dziękuję — szepnęła po wszystkim i opadła na poduszki, wpatrując się mnie z wdzięcznością. Uniosłem brew zaskoczony szybkością jej jedzenia, ponieważ ja sam nie byłem nawet w połowie. Granger najwyraźniej nie przeszkadzał mdły smak.

— Nie jesteś zbyt wymagająca — zadrwiłem. — Myślę, że lepiej smakowałaby skarpeta Pottera niż ta jajecznica, a mimo to wyglądasz lepiej.

— Nie było takie złe — uśmiechnęła się delikatnie w odpowiedzi. — Masz rację, czuję się już o wiele lepiej niż wczoraj. Co prawda nie wyzdrowieję w ciągu jednej nocy, ale myślę, że to tylko kwestia czasu.

— Przydałyby się eliksiry Theodora — odchrząknąłem, patrząc z niechęcią na swój talerz. — Postawiłyby cię na nogi w ciągu kilku dni. Nie musiałbym cię dłużej niańczyć.

— Na całe szczęście masz również różdżkę, a to i tak więcej niż trzeba. Przy pomocy mugolskich leków potrzebowałabym co najmniej miesiąca, by móc samodzielnie siedzieć, a dzięki twojej magii wystarczy zaledwie tydzień.

— Doceniam twój optymizm, ale zacznij realnie myśleć — mruknąłem. — Minął zaledwie dzień i na razie jesteś uziemiona. I niestety ja również.

— Nie musisz mi tego przypominać — odburknęła. — Dobrze wiem, że jestem zdana na ciebie przez najbliższy czas.

— Cieszy mnie, że jesteś tego świadoma — uśmiechnąłem się kpiąco, a po chwili zawahałem się i sięgnąłem po siatkę leżącą na fotelu. — Mam coś dla ciebie, Granger.

— Dla mnie? — dziewczyna zrobiła zaskoczoną minę i wytrzeszczyła szeroko oczy, gdy położyłem obok niej książkę, którą udało mi się zabrać wcześniej ze sklepu. — Czy to...

— Książka, zgadza się — przewróciłem oczami. — Nie mam ochoty słuchać twojego wiecznego zrzędzenia, więc stwierdziłem, że będzie to idealny sposób na chwilę spokoju.

Szatynka przez kilka sekund wpatrywała się oniemiała w książkę, aż w końcu wzięła ją do ręki, delikatnie gładząc wytłuszczone litery palcami. Ostatni raz miała okazję czytać w moim pokoju. Pozwalałem jej na to, choć sam jeszcze nie wiedziałem dlaczego. Teraz natomiast wyglądała, jakby miała się rozpłakać ze wzruszenia.

— Tę czytała mi do snu moja mama, gdy byłam mała — wyszeptała, a jej oczy się zaszkliły. — Ciekawe, co się z nimi dzieje i czy są bezpieczni...

Jedna samotna łza spłynęła po jej policzku, którą szybko starła wierzchem dłoni, ale ja milczałem jak zaklęty, wpatrując się w nią z kamienną miną. Po chwili jednak odetchnąłem ciężko i przeniosłem spojrzenie na okno, walcząc ze swoimi myślami.

— Żyją i są bezpieczni — odpowiedziałem cicho. — Jestem tego pewien.

Nasze oczy spotkały się na kilka sekund. Orzechowe tęczówki próbowały siłą swojego spojrzenia nakłonić mnie do wyznania prawdy. Ich intensywność sprawiała, że przez moje ciało przechodziły przyjemne prądy, łaskoczące mój kark. Byłem jednak twardy i nie zamierzałem odpuścić. Granger w końcu poddała się i westchnęła, wlepiając wzrok w książkę.

— Tak, żyją i są bezpieczni — powiedziała twardo. — Gdy wygramy tę wojnę, odnajdę ich i pozwolę wrócić do normalnego życia.

Nie odwróciła się już w moją stronę, tylko pogrążyła bez słowa w lekturze. W tym momencie naprawdę chciałem wiedzieć, o czym myśli. Mimo że nie mówiła tego głośno, ucieczka z mojej rezydencji bez Pottera musiała ją sporo kosztować. Strach o przyjaciół oraz rodzinę był zapewne potwornym uczuciem. Z zewnątrz Granger wyglądała na kruchą, delikatną osobę, ale dobrze wiedziałem, że jest silniejsza, niż wszystkim się wydaje.

Odetchnąłem cicho i spojrzałem niespokojnie przez okno, również poddając się myślom. Zdarzenia, które miały miejsce po przybyciu tutaj mnie niepokoiły. Właściwie spodziewałem się, że za chwilę zobaczę tłum śmierciożerców szukających nas pod budynkiem. Byliśmy poszukiwani, a to miejsce nie wydawało się tak bezpieczne, jak oczekiwałem. Absurdem było szukać schronienia w świecie mugoli.

Nie wiem, ile czasu upłynęło, gdy ponownie odwróciłem się w stronę szatynki. Nawet nie zauważyłem, kiedy zasnęła. Jej odrobinę posiniaczona twarz wydawała się spokojna i zrelaksowana. Uśmiechnąłem się pod nosem i podszedłem do niej powoli, wyjmując delikatnie książkę z jej objęć. Odgarnąłem zbłąkany kosmyk kręconych włosów z jej czoła i zagryzłem wnętrze swojego policzka, wpatrując się w nią kilka sekund. Po chwili otrząsnąłem się i szybkim krokiem wyszedłem z mieszkania, zmierzając na pierwszy patrol.

~~*~~

Ulice w tym miejscu wydają się opustoszałe i niezamieszkane. Cisza niemal przesiąka przez grube mury budynków. Czasami mam wrażenie, że oprócz nas tutaj nikogo nie ma, ale to tylko pozory. Widzę mugoli ukrywających się w cieniu, próbujących nie wychylać się zza progu mieszkań i szybko zasuwających grube kotary, gdy tylko spojrzę w ich okna. Mugole to tchórzliwe, nieświadome stworzenia, jednak nawet oni wyczuwają intensywny chłód oraz mrok wokoło.

W miejscu, do którego doszedłem podczas patrolowania ulic, panował półmrok. Uliczne latarnie powoli zaczęły się zapalać, szybko migając. Zmierzałem w kierunku skrzyżowania kilku wysokich bloków, między którymi wychodziło się na przestrzenny plac. Na samym środku, przy zarośniętej fontannie, stało odwróconych do mnie tyłem dwóch mężczyzn.

Schowałem się za najbliższą ścianą, obserwując ich z ukrycia. Na pierwszy rzut oka rozpoznałem w nich kolejnych śmierciożerców. Rozglądali się wokoło, węsząc. Niepokoił mnie fakt, że byli zaledwie kilka budynków od miejsca naszego dotychczasowego zamieszkania. Czyżby odkryli więcej, niż powinni?

— Czuję tego śmiecia — warknął głośno jeden z nich. — Uważał się za doświadczonego śmierciożercę, a nie potrafi nawet ukryć śladów swojej obecności. Czarny Pan za bardzo go przeceniał.

— Daj spokój, Albert — westchnął drugi i rozmasował sobie skroń. — Nasi węszą tutaj od rana. Może to być ktokolwiek, a Malfoya mogło w tym miejscu w ogóle nie być.

— Wyraźnie czuję tego zdradzieckiego szczeniaka, Bale! — zezłościł się mężczyzna. — Już nie raz zaszedł mi za skórę, ale tym razem już nie schowa się za szatą Czarnego Pana! Skończyło się pobłażanie! Jego głowa należy do mnie!

Przez moje ciało przeszło uczucie gorąca, które niemal natychmiast przerodziło się we wściekłość. Zanim zdążyłem się powstrzymać, wyszedłem z cienia i stanąłem za nimi, wyciągając różdżkę. Spojrzałem na nich z pogardą, wykrzywiając wargi.

— Całkiem nieźle. Czarny Pan powinien was wynagrodzić, że tak szybko udało wam się mnie wyśledzić — syknąłem, uśmiechając się kpiąco. — Jeżeli tak bardzo zależy wam na tym, by mnie dopaść, macie teraz świetną okazję.

Oboje odwrócili się, błyskawicznie dobywając różdżek. Nie widziałem ich twarzy schowanych pod kapturami, ale to nie było ważne. Moim celem było zniszczenie ich obojga. Nie mogłem pozwolić, by zbliżyli się w jakikolwiek sposób do naszej kryjówki.

— Wiedziałem, że chowasz się w tym miejscu jak żałosny szczur — sarknął jeden z nich. — Gdzie twoja szlama, Malfoy? Jej smród czuć aż tutaj...

— Niezłe z was bystrzaki. Nie dziwię się, że Czarny Pan tak wysoko ceni wasze umiejętności — zakpiłem, ignorując jego pytanie. Mimo maski opanowania na twarzy, w środku drżałem z emocji. Skoro oni potrafili nas wytropić, inni również nie będą mieli z tym większych problemów. — Chyba nie zamierzacie go zawieść, co? Nie byłby zadowolony, gdybyście wrócili przed jego oblicze z pustymi rękami.

— Nie wrócimy z pustymi rękami, możesz być spokojny — prychnął śmierciożerca, robiąc krok w moją stronę. — Poddaj się, chłopcze. Nie masz z nami żadnych szans. Nie będziemy musieli cię zabijać, jeżeli dobrowolnie oddasz się w ręce Czarnego Pana...

— To bardzo szlachetne z waszej strony, ale zaryzykuję. Drętwota! — uśmiechnąłem się kpiąco i skoczyłem w bok, gotowy na walkę. Moja krew zaczęła wrzeć od nagłego skoku adrenaliny.

Zaklęcie pomknęło płynnie w stronę śmierciożerców, ale sprawnie je odbili, głośno dysząc. Oczekiwałem po nich, chociaż odrobiny umiejętności, ponieważ obudził się we mnie głód walki. Po chwili posłałem ku nim serię kolejnych pocisków na tyle silnych, że jeden z mężczyzn zachwiał się na nogach. Nim zdążył się wyprostować, wycelowałem w niego po raz kolejny różdżką, uderzając oszałamiaczem. Śmierciożerca wrzasnął, gdy siła uderzenia odrzuciła go do tyłu, przez co uderzył głową w ścianę budynku i stracił przytomność.

Drugi mężczyzna zerknął na towarzysza, po czym przystąpił ze mną do samotnej walki. Od razu zauważyłem, że jest sprawniejszy od swojego kolegi, ale, tak czy inaczej, jego umiejętności były marne. On również wyczuł moją przewagę. Widziałem, że zaczyna się wycofywać, ale nie zamierzałem pozwolić na jego ucieczkę. Byłem szkolony równie intensywnie, co oni i miałem zamiar to udowodnić. Na polu bitwy nie znałem litości. Zapominałem, że jestem człowiekiem.

Jego zaklęcie pomknęło w moją stronę, ale zwinnie go uniknąłem, natychmiast kontratakując. Zielony promień wycelowanej przeze mnie klątwy uderzył w cel, powalając śmierciożercę na ziemię. Był martwy.

Podszedłem do niego szybkim krokiem i kopiąc go w brzuch, przewróciłem na plecy. Ściągnąłem kaptur z jego głowy i soczyście przekląłem. Mężczyzna okazał się zwykłym szmalcownikiem. Odepchnąłem go od siebie i podszedłem do drugiego, również zdejmując kaptur i sprawdzając czynności życiowe. Jeszcze oddychał, więc krótkim ruchem skręciłem mu kark, a następnie przeniosłem jego ciało obok drugiego szmalcownika, wpatrując się w nich z odrazą. Nie mogłem ich tutaj pozostawić, ponieważ zostawiłbym po sobie zbyt oczywisty ślad.

Rozejrzałem się uważnie wokoło czy nikt nas nie obserwuje, a następnie chwyciłem trupy szmalcowników i deportowałem się na odludzie, z dala od miasta. Znałem to miejsce z jednej z misji i czułem, że nikt ich nie znajdzie.

Zaklęciem lewitowałem ciała mężczyzn i stanąłem nad klifem, wpatrując się w rozbijające się o ostre skały fale. Dopiero teraz zaczęło do mnie dochodzić ryzyko, jakiego się podjąłem. Było już jednak za późno. Byli martwi, a ja nie mogłem odwrócić tego procesu.

Pochyliłem się nad martwymi szmalcownikami, w pośpiechu przeszukując kieszenie szat. Z satysfakcją wyciągnąłem jakiś list, pomiętego Proroka Codziennego i buteleczkę z dyptamem. Płynu nie było za wiele, ale nawet najmniejsza ilość mogła nam pomóc.

Gdy zgromadziłem jeszcze kilka mało ważnych skarbów, złamałem ich różdżki na pół, a następnie bez mrugnięcia okiem zepchnąłem ciała z klifu, obserwując, jak uderzają w wystające skały, po czym fale porywają ich w głębinę. Gdy mężczyźni zniknęli z pola widzenia, wrzuciłem do wody również połamane różdżki i się odwróciłem. Nie mogłem zostać w tym miejscu zbyt długo. Minęło sporo czasu, odkąd zostawiłem Granger samą.

Wróciłem do mieszkania zdyszany, jakbym przebiegł co najmniej kilka kilometrów i wszedłem po cichu do pokoju szatynki, spodziewając się, że wciąż będzie spała. Dziewczyna jednak opierała się plecami o ścianę z zaniepokojoną miną.

— Gdzie byłeś tak długo?! — pisnęła na mój widok.

— Coś mnie zatrzymało — mruknąłem w odpowiedzi, nie patrząc na nią.

— Masz krew na rękach — wyszeptała, a głos jej zadrżał. — Co się stało? Dlaczego krwawisz, Malfoy?

— To nie jest moja krew — odpowiedziałem sucho i wytarłem ręce o szatę, przeklinając w myślach, że nie zrobiłem tego wcześniej.

— Jeżeli nie twoja, to w takim razie... — była Gryfonka zacisnęła gwałtownie wargi, nie potrafiąc skończyć zdania, co w tej chwili przyniosło mi prawdziwą ulgę.

— Musimy się stąd natychmiast wynosić, Granger — zarządziłem. — Śmierciożercy kręcą się zbyt blisko tego miejsca. Wiedzą, że się tutaj ukrywamy. Nie możemy dłużej tutaj zostać.

— Uspokój się, Draco. Nie możemy na razie się stąd przenieść. Potrzebuję czasu — odpowiedziała cicho. — Powinniśmy być jednak ostrożniejsi. Musimy zabezpieczyć to mieszkanie, by ukryć swoją obecność.

— Więc oświeć mnie, jak mamy to niby zrobić? — warknąłem.

— Och, przecież masz różdżkę, prawda?! — prychnęła. — W ten sam sposób, co jest zabezpieczony Hogwart, kwatera Zakonu albo inne ważne miejsca.

— Masz na myśli zaklęcie Fideliusa? — wybałuszyłem na nią oczy. — Nie wiem, czy uda mi się je wykonać...

— Spróbuj na początku użyć wszystkich zaklęć ochronnych, jakie znasz. To mieszkanie nie jest duże, więc powinieneś dać radę — westchnęła. — Musisz skupić się na jego wielkości, każdym zakamarku, ale także na tym, że chcesz to wszystko ochronić.

Spoglądałem na nią jak na wariatkę przez kilka sekund, ale w końcu westchnąłem głęboko i skinąłem głową. Granger miała rację. W jej aktualnym stanie nie byłoby łatwo znaleźć innego schronienia, więc musiałem zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby zapewnić nam ochronę.

Przymknąłem powieki, walcząc z nerwami i zacząłem mamrotać pod nosem zaklęcia ochronne, przesuwając różdżką po powietrzu wokoło nas. Słyszałem w uszach cichy głos szatynki, która podpowiadała mi kolejne formułki. Czułem, jak ręka wibruje mi od mocy, a każde kolejne zaklęcie wprawiało ją w trans.

— To wszystko? — wydyszałem po krótkiej chwili zmęczony. — Zadziałało?

— Nie czujesz różnicy? — zapytała Granger i uśmiechnęła się delikatnie.

— Czuję się jakoś dziwnie — wymamrotałem. — Jakby coś parzyło mnie w okolicach serca...

— Zaklęcie zamknęło się w twojej duszy, Malfoy. Zostałeś Strażnikiem Tajemnicy. Strażnikiem tego miejsca — szepnęła. — W jakiś pokrętny sposób ja również nim zostałam.

— To znaczy, że...

— Od tego momentu łączy nas wspólny sekret i zostanie zerwany dopiero wtedy, gdy będziesz tego chciał, lub gdy umrzesz...

~~*~~

Wszedłem po cichu do jej pokoju i spojrzałem na jej śpiącą twarz w zamyśleniu. Wyglądała na wyjątkowo spokojną. Podszedłem do jej łóżka i nachyliłem się nad nią, wyciągając przed siebie ręce. I wtedy dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Ręce nie należały do mnie. Nie potrafiłem się powstrzymać, więc chwyciłem za jej gardło, a szatynka otworzyła gwałtownie oczy, wpatrując się w moją twarz z przerażeniem.

— Zostaw mnie, potworze! — wrzasnęła, ale zacisnąłem mocniej palce na jej szyi, powodując, że zaczęła łapczywie chłonąć powietrze, próbując odepchnąć moje nadgarstki.

Wiła się pod moimi rękoma, ale nie reagowałem. Ciało działało wbrew moim rozkazom. Chciałem je powstrzymać, ale nie potrafiłem. Moje ręce coraz bardziej się zaciskały, a twarz Granger robiła się sina z braku tlenu...

— NIE!

Uniosłem się jak oparzony do pozycji siedzącej, rozglądając się po pomieszczeniu zdezorientowany. Po chwili kolejny krzyk rozdarł powietrze, a ja nie zastanawiając się dłużej, chwyciłem za różdżkę i zerwałem się z łóżka, pędząc do pokoju obok. Miałem ogromną nadzieję, że te cholerne zabezpieczenia działały.

Wpadłem do pomieszczenia, szybko oceniając sytuację. Granger rzucała się po łóżku, naciągając przy tym niebezpiecznie niektóre rany. Trzymała się za gardło, ciężko dysząc, jakby się dusiła. Jakby ktoś ją dusił. W pomieszczeniu jednak nikogo nie było.

Doskoczyłem do niej z przerażeniem, odciągając ręce od jej gardła, a następnie potrząsnąłem nią, by się obudziła. Brązowe oczy spotkały się z moimi, a była Gryfonka zadrżała, próbując się wyrwać z mojego uścisku.

— Uspokój się, Granger! — krzyknąłem. — To był tylko sen, rozumiesz?!

— Sen? — jęknęła. — To naprawdę ty, Malfoy?

— Tak, to ja — szepnąłem. — To koniec. Jesteś bezpieczna...

Szatynka złapała palcami za moją koszulkę, przyciągając mnie do siebie. Uczepiła się mnie niczym małe, przerażone dziecko. Byłem bliski tego, by ją do siebie przytulić, ale nie zrobiłem tego. Byłem jak głaz, nie do poruszenia.

— Zostań ze mną — pisnęła, a ja drgnąłem delikatnie. — Nie zostawiaj mnie, proszę cię...

Dosyć niechętnie odczepiłem jej ręce od swojej koszulki i pomogłem jej ułożyć się z powrotem na łóżku. Usiadłem obok niej, a ona natychmiast przymknęła powieki. Nie minęło wiele czasu, a ponownie zasnęła.

Odetchnąłem ciężko, próbując skupić się na czymś innym, niż na myśli, że była Gryfonka jest tak blisko. Stanowczo za blisko. Czułem całym sobą jej obecność. W moich zmysłach zapłonęła nieoczekiwana żądza. Nie miałem pojęcia, co ja wyprawiam. Dlaczego Granger miała w sobie coś, co mnie w niej intrygowało? Dlaczego akurat ona?

Mijały godziny, a ja nie potrafiłem zmrużyć oka. Przerażał mnie fakt, że mój sen był tak cholernie przerażający, realistyczny i niepokojąco zbliżony do jej wcześniejszego zachowania. Przez głowę przemknęła mi nawet myśl, że istnieje rodzaj magii wpływający na nasz sen i łączący nas w taki sposób, że otrzymałem rozkaz, by ją zabić.

— Nie bądź idiotą — mruknąłem do siebie. — Czarny Pan na pewno nie potrafiłby zrobić czegoś takiego. To był tylko przypadek. Tylko, jebany, przypadek!

Spojrzałem kolejny raz tej nocy na jej śpiącą twarz w zamyśleniu. Czy między nami istniały jakiekolwiek przypadki? Czy to wszystko nie było już zaplanowane? Od samego początku byłem pewien, że jej nie zabiję.

Granger załkała przez sen. Spod zamkniętych powiek pociekła pojedyncza łza, którą starłem opuszką kciuka, a następnie, nim zdążyłem się nad tym w jakikolwiek sposób zastanowić, pogłaskałem ją delikatnie po policzku. Dziewczyna momentalnie się uspokoiła, a ja uśmiechnąłem się do siebie krzywo. Czułem się żałośnie.

Za oknem zaczęło się rozjaśniać, gdy pozwoliłem sobie ostrożnie, by jej nie zbudzić, zejść z łóżka. Podszedłem do okna, obserwując brudne ulice w zamyśleniu. Zastanawiało mnie, ile czasu spędzimy w tym miejscu, nim dziewczyna będzie samodzielnie funkcjonować. Jak dużo czasu nam pozostało?

Po kilku minutach usłyszałem za sobą poruszenie, co oznaczało, że szatynka się zbudziła. Nie wyglądała dobrze. Na jej szyi widniał lekko fioletowy ślad rąk, a jej twarz była trupioblada. Wykrzywiłem usta w grymasie niezadowolenia.

— Siedź w miejscu i się nie ruszaj, Granger — mruknąłem. — Przygotuję leki i przyniosę coś do picia.

Zrobiłem kubek ciepłej herbaty i wyciągnąłem leki, które wcześniej przygotowała, a następnie zaniosłem wszystko do jej pokoju. Dziewczyna skrzywiła się z bólem, gdy pomogłem jej popić tabletki herbatą, po czym opadła ponownie na poduszki, zasłaniając twarz. Zmarszczyłem brwi, gdy zerknąłem na jej bandaże na brzuchu, przesiąknięte krwią.

— Musimy zmienić opatrunki. W nocy najprawdopodobniej nadwyrężyłaś kilka ran — powiedziałem bez emocji. — Złap mnie za rękę, przeniosę cię do łazienki.

Nie wiem, jakim cudem udało mi się ją wziąć na ręce i zanieść do łazienki. Cała jej koszulka była przemoczona od krwi, a Granger krztusiła się łzami bólu. Dałem jej chwilę, by skorzystała z toalety, po czym wróciłem do środka i posadziłem ją na krześle, zdejmując delikatnie brudne bandaże.

Podczas oczyszczania ran nie odzywaliśmy się do siebie słowem. Miałem wrażenie, że sytuacja pomiędzy nami stała się dość napięta i nerwowa po minionej nocy, jednak starałem się to ignorować.

Rana na brzuchu wciąż nie chciała się goić w porównaniu do pozostałych, co mnie niepokoiło. Cały czas sączyła się z niej krew, a skóra wokoło była zaogniona przez stan zapalny. Dotknąłem jej delikatnie jałowym gazikiem, a szatynka syknęła z bólu i przymknęła powieki. Miałem wrażenie, że to właśnie z tą raną będzie największy problem.

— Mam nadzieję, że szwy się nie rozeszły... — wydyszała dziewczyna, a ja potrząsnąłem głową.

— Na całe szczęście nie, ale wciąż nie wygląda to dobrze — burknąłem. — Spróbuję użyć kilku zaklęć. Dasz radę stanąć prosto na kilka sekund?

— Tak, chyba tak — sapnęła, a ja pomogłem jej wstać. Nie minęło jednak dziesięć sekund, a Granger zachwiała się, łapiąc mnie za ramię.

— Co się dzieje? — zapytałem szybko.

— Słabo mi... — jęknęła, a jej wzrok zrobił się mętny.

Nim się obejrzałem, jej nogi odmówiły posłuszeństwa, a ciało osunęło się na mnie. Udało mi się ją przytrzymać, po czym delikatnie umieściłem na podłodze, obserwując ze strachem. Jej głowa zaczęła opadać na boki, a oczy się zamykać.

— Nie możesz zasnąć, Granger! — warknąłem, klepiąc ją po twarzy. — Otrząśnij się, do cholery!

Granger nie reagowała, a moje myśli zaczęły działać na najwyższych obrotach. Zerwałem się z posadzki, biegnąc do swojego pokoju. Wyszarpnąłem z kieszeni szaty buteleczkę z dyptamem, którą wczoraj zabrałem jednemu ze szmalcowników i wróciłem pędem do łazienki, klękając przed dziewczyną. Błagałem w myślach, by wystarczyło płynu.

Odkręciłem korek i skupiłem się na polewaniu eliksirem zaognionej rany. Granger jęknęła, ale nie zwróciłem na to uwagi. Zagryzłem wargę do krwi, czując metaliczny smak spływający mi do gardła. W tej samej chwili poczułem również, jak delikatne palce dotykają mojego policzka. Granger wymusiła na ustach słaby uśmiech.

— Draco... — wymamrotała.

Moja skóra chłonęła każdy jej dotyk. Po karku przeszedł przyjemny dreszcz, gdy opuszki jej palców przesunęły się z policzka na szyję. Pozwoliłem sobie przymknąć powieki na kilka sekund, ale szybko się otrząsnąłem.

Granger straciła przytomność, ale jej oddech się unormował. Rana również przestała krwawić. Najdelikatniej, jak potrafiłem, wziąłem ją na ręce, zanosząc z powrotem do łóżka. Ułożyłem ją na poduszkach, przykrywając wypłowiałymi kocami. Przez chwilę z niepokojem nasłuchiwałem jej miarowego oddechu.

Ile jeszcze wytrzymasz, Granger? Jak dużo czasu ci pozostało?

Moje ciało niespodziewanie zalała fala wściekłości. Podszedłem do okna i złapałem za parapet, ciężko dysząc. Czułem do siebie niesamowitą niechęć.

— To był błąd. Spieprzyłem nam życie, Granger — warknąłem. — Jeżeli mnie opuścisz, co ja zrobię? Co ja, kurwa, bez ciebie zrobię?!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro