Rozdział VI. Przeprowadzka

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Walter nie posłuchał Bykogłowego. Nie pozbył się ciała, zamiast tego postanowił odwieźć je jedynej osobie, która mogłaby chcieć pogrzebać Martina. Stacy Armstrong, córka naczelnego kapłana wspólnoty mormońskiej w Spring's Pass, okazała się zupełnie zwyczajną dziewczyną o pospolitej, pulchnej twarzy i brązowych włosach, których niesforne kosmyki wymykały się spod czepka nasuniętego na czoło prawie do linii brwi. Tylko oczy, duże i mądre, podobne nieco do krowich, wyróżniały ją z tłumu. Kiedy zapytała, co się stało, Walter odpowiedział, że to był wypadek podczas czyszczenia broni. Nie drążyła, zbyt zrozpaczona, by się zastanawiać, jakim cudem przypadkowy strzał mógł być tak celny.

Opuściwszy Spring's Pass, Walter udał się do Blackhill, gdzie pił na umór i sprowadzał sobie panienkę za panienką. Nic nie było w stanie go zaspokoić. Po dwóch dniach takiego trwonienia życia odnalazł go Bykogłowy i siłą zaciągnął z powrotem do obozu, aby go zmusić do pakowania rzeczy na wyjazd do Arizony. Roger i Fred obiecali mu w tym pomóc. Ani razu nie pytali o przyczyny jego koszmarnego stanu, ale ich spojrzenia zdradzały, że wiedzieli, co zaszło. Anglik czuł niemal namacalnie, jak pomiędzy nim a dwójką kompanów powstaje niewidzialny mur.

Po tygodniu przygotowań banda Bykogłowego opuściła dolinkę w górach Wasath, w której obozowała przez ostatnie dziesięć miesięcy, nie pozostawiając po sobie ani śladu. Okolice Salt Lake City i samo miasto wkrótce zapomniały o widmie śmierci i rabunku, jakie jeszcze do niedawna wisiało nad każdym porządnym obywatelem. Otwarta rana na społeczeństwie przesunęła się na południe, aby wyciskać krew i ropę z pustyni arizońskiej.

***

- Dokąd my właściwie jedziemy? - zapytał Roger wieczorem drugiego dnia podróży, gdy obozowali wśród piaskowych skał i krzewów meskitu.

- Do Arizony - odrzekł Walter ironicznie, szczelniej owijając się kocem. Nadciągało już lato, dnie były suche i skwarne, za to nocami wciąż świstał lodowaty wicher.

- No tak, ale Arizona jest dość duża. Mamy jakieś ustalone miejsce?

- Nie wiem, Roger. Nie czytam szefowi w myślach.

- Myślałem, że dzieli się z tobą swoimi pomysłami. W końcu ostatnio zaczął ci bardziej ufać...

Fred, który wraz z nimi siedział przy ognisku, odchrząknął głębokim basem.

- To na złe wyjdzie - mruknął.

- Co takiego?

- Ot... to wszystko. - Olbrzym wzruszył ramionami. Nie zamierzał mówić nic więcej.

- Fred martwi się, czy nie napytasz sobie kłopotów, zbliżając się do szefa - wyjaśnił Fred. - Po pierwsze, narobisz tym sobie wrogów, po drugie, możesz się zmienić.

- Przecież mnie znacie! - żachnął się Walter.

- Nikogo tak naprawdę do końca nie znamy. - W głosie Rogera zabrzmiała chłodna nuta. - Nie wiemy, do czego będziesz zdolny, jak jeszcze dostaniesz władzę.

To był przytyk odnośnie Martina, Walter zrozumiał to bez problemu. Spuścił głowę i wbił spojrzenie w płomień tańczący na osmalonych blokach drewna.

Niezręczną ciszę przerwało pojawienie się siwobrodego Bena Robertsa, który nadszedł od strony namiotu dowódcy.

- Chodź, Cavendish, jesteśmy wzywani - zawołał do Waltera.

- Coś się stało? - spytał Anglik, wstając od ogniska.

- Nie wiem, chyba tylko narada.

Walter skinął głową na pożegnanie Rogerowi i Fredowi, po czym udał się za Benem do namiotu Stevena Bykogłowego. Wewnątrz czekał już na nich Velazquez, podobnie jak dowódca pochylony nad znajomą nieaktualną mapą. Od poprzedniego razu, kiedy Walter ją widział, pojawiły się na niej trzy nowe czarne okręgi nakreślone węglem, wszystkie w obrębie stanu Arizona.

- Dobrze, że jesteście - przywitał się Bykogłowy. - Musimy zdecydować, gdzie się tym razem zaszyjemy. To są nasze opcje. - Wskazał na okręgi.

- Jesteś pewien, że te kryjówki dalej istnieją? - spytał Walter z powątpiewaniem.

- Ach, dla was, białasów, czas płynie tak szybko, że poprzedni dzień jest dla was jak dla Indianina poprzednie stulecie. - Dowódca machnął ręką. - Spójrzcie tutaj. - Dotknął palcem jednego z okręgów, położonego blisko Północnej granicy stanu. - Kanion na terytorium Navajo. Biali się tam nie zapuszczają, bo rezerwat. Navajo tam nie wejdą, bo są przekonani, że mieszkają tam złe duchy. Myślicie, że ich wierzenia się zmieniły, odkąd stworzono tę mapę?

Cała trójka zgodnie pokręciła głowami.

- To brzmi jak świetne miejsce - uznał Velazquez. - O ile nie damy się wytropić, nikt nas tam nie znajdzie. Bo nikt się nie ośmieli szukać.

Dowódca puścił jego słowa mimo uszu i przeniósł palec nad okręg na zachodnim krańcu Arizony.

- Oaza na pustyni Mojave. Nikt o niej nie wie. Odkrył ją podczas powstania oddział mojego ojca, wszyscy ci ludzie już albo nie żyją, albo siedzą w rezerwacie na drugim końcu stanu. Daleko od jakichkolwiek szlaków handlowych i ludzkich siedzib, za to będziemy samowystarczalni, bo ma żyzną ziemię.

- Wykluczone! Jesteśmy bandytami, nie osadnikami - burknął Andre.

- Ale czasem przydałoby nam się trochę uczciwej pracy - odpowiedział Ben. - Zwłaszcza, że to tymczasowe rozwiązanie. Może porozwiązywałoby się trochę konfliktów, jakbyście musieli uprawiać kukurydzę, zamiast wylegiwania się całymi dniami i szukania pretekstu do bójek.

Walter skrzywił się, słysząc tę propozycję. Niechętnie przyznał rację Velazquezowi - właśnie przed takim "prostym" życiem uciekł w bandyterkę.

- Trzecia opcja. - Bykogłowy stuknął paznokciem w ostatni okrąg, znajdujący się o wiele dalej na południe niż pozostałe dwa. - Kotlinka na pustyni Sonora. Można do niej dotrzeć tylko przez jaskinię, której wejście zasłania ściana pnączy. Okolica jest ludna, choć głównie wiejska, ale dość dostatnia. Za to o kotlince prawie nikt nie wie.

Oczy Waltera błysnęły. Nie umiał tego wytłumaczyć; poczuł, że to tam musi się udać, choćby zaraz. Nie było innej opcji.

- Tam - szepnął. - Tam zaczniemy nowe życie.

- Wykluczone! Przecież my tam będziemy jechać z miesiąc - zauważył Velazquez. - Nie możemy sobie pozwolić na tak długą podróż. Ludzie nie są przygotowani.

Ben frasobliwie poruszył wąsami, ale nic nie powiedział. Dowódca sam wyglądał, jakby bił się z myślami.

- Zdecydowałem - ogłosił w końcu. - Kotlinka na pustyni Sonora.

Velazquez wybuchnął suchym śmiechem.

- Po co mnie tu w ogóle wolałeś, skoro i tak słuchasz wyłącznie Cavendisha?

- Mylisz się. Twoje zdanie się dla mnie liczy - odparł Bykogłowy.

- Tak? To czemu wybrałeś jego propozycję, skoro byłem jej przeciwny? Nikt nie miał obiekcji co do kanionu u Navajo!

- Ja mam obiekcje. - Steven spojrzał na niego twardo. - Zgodziłbym się na kanion, tylko jakbyście wszyscy trzej zdecydowali, że to najlepsze miejsce. Aż dwóch z was jest przeciwko oazie na pustyni Mojave, więc pozostaje kotlinka.

- Dlaczego nie chcesz kanionu? - zapytał Ben.

- Nie słyszeliście, co mówiłem? Mieszkają w nim złe duchy. Wy, biali, możecie się z tego śmiać, ale ja widziałem w życiu niejedno.

Velazquez zaśmiał się jeszcze głośniej, tym razem z otwartą pogardą.

- Więc takie jest twoje wytłumaczenie? Zabobony? - zasyczał. - W porządku. Siedź sobie ze swoim nowym pupilkiem i przeprowadzaj szamańskie rytuały. Mi się to już znudziło.

Wyszedł z namiotu gniewnym krokiem. Bykogłowy odprowadził go surowym spojrzeniem.

- Spotkanie zakończone, możecie iść - westchnął znużonym głosem. - Przenosimy się do kotlinki.

- Dobranoc, Steven - odpowiedział Walter, z trudem powstrzymując rozbawienie.

Wyszedł przed namiot ramię w ramię z Benem. Kiedy znaleźli się już poza zasięgiem słuchu dowódcy, parsknął śmiechem.

- Ależ się latynos napuszył - prychnął.

- Nie powinieneś się z tego śmiać, Walt - upomniał go łagodnie Ben. - On jest nadal potężnym człowiekiem. Możesz sobie napytać biedy w ten sposób.

- Wiem - odrzekł Anglik poważnie. - Zajdziesz ze mną jeszcze na chwilę do Rogera? Chciałem im przekazać nowiny, bardzo chcieli wiedzieć, dokąd konkretnie jedziemy.

- Nie, jest już późno. Moje stare kości proszą o sen. Dobrej nocy, Walterze.

- I tobie...

Rozeszli się, a wówczas Walter przemaszerował szybkim krokiem przez całe tymczasowe obozowisko, aż znalazł się przed namiotem Rogera. Ognisko dogasało, nikt już przy nim nie siedział - Roger i Fred musieli schronić się przed zimnem wewnątrz namiotu. Niewiele myśląc, Anglik rozchylił płachty wejściowe i wtargnął do środka.

Natychmiast pożałował, że nie zapytał wpierw, czy może wejść. Dwaj mężczyźni odskoczyli na jego widok od siebie i próbowali nieudolnie zasłonić się pospiesznie wciąganymi ubraniami.

- Przepraszam... - wydukał Walter. - Ja... Ja nic nie widziałem.

Wyskoczył z namiotu jak oparzony i zasunął szczelnie płachty. Wiedział, że Roger i Fred mają wyjątkową więź, ale nie spodziewał się, że sięga ona aż tak głęboko. Bezskutecznie próbując wyrzucić z głowy dopiero co ujrzany obraz, udał się do swojego namiotu. Zdecydowanie potrzebował snu.

Gdyby dowiedział się o tym dowódca, ci dwoje zostaliby natychmiast rozstrzelani i cała banda dowiedziałaby się o ich hańbie. Walter nie zamierzał nikomu powtarzać tego, co zobaczył. Chciał wierzyć, że robił to z dobroci serca, że obudziły się w nim przyjacielskie odruchy, ale w głębi serca wiedział, że to nieprawda. W końcu już dawno stał się wyrachowanym draniem.

Poznając sekret dwójki kompanów, zdobył na nich haka. Nie mógł przepuścić takiej przewagi, skoro sama wpadła mu w ręce.

***

Kolejnego ranka, na krótko zanim wyruszyli w dalszą drogę, Roger przyszedł do Waltera. Nie odważył się podejść do niego bliżej niż na parę metrów; oparł się o skałę i wodził za nim wyczekującym spojrzeniem, jakby oczekiwał, że to on zacznie rozmowę. Anglik nie zamierzał bawić się w żadne gry, więc po prostu spokojnie zwinął namiot i poskładał deseczki rusztowania, a następnie obowiązał je ciasno liną, czekając, aż Roger sam się odezwie.

- Hej, Walt - zagaił wreszcie. - Chyba musimy pogadać.

- Zawsze miło cię zobaczyć - odpowiedział Walter. - O czym chcesz rozmawiać?

- No, wiesz... o wczoraj.

- Chyba nie mamy o czym gadać w takim razie. Przecież niczego nie widziałem ani o niczym nie słyszałem.

- Tak, ale... - Roger oblizał spierzchnięte ze stresu wargi. - Czuję, że jestem ci winny wyjaśnienia.

Walter upchnal rusztowanie do prowizoryczne torby zrobionej z płachty natłuszczonego płótna, jaka służyła mu przez ostatnie lata za dach nad głową, i przytroczył ją do końskiego grzbietu. Dopiero wówczas spojrzał na Rogera, który natychmiast uciekł wzrokiem.

- Skoro tak, to wiedz jedno - powiedział. - Nie obchodzi mnie, kto się z kim gzi. Nie zamierzam na ciebie donosić ani w ogóle o tym myśleć. Między nami nic się nie zmieniło.

- Ty możesz tak mówić, ale dla mnie i Freda zmieniło się wszystko. - Roger odważył się unieść wzrok. Wyglądał na zagubionego i przerażonego. - Nie chcę umierać w hańbie, a to mnie czeka, jeśli ktoś się dowie. Zawsze chciałem zginąć w walce, a nie... jako sodomita...

- No to nie zginiesz, przecież mówiłem, że nie doniosę.

- Ale jeśli by tak się stało, chcę, żebyś to ty nas zastrzelił - kontynuował bandyta drżącym głosem. - Tobie ufam, że nie zbeszcześcisz naszych ciał i nie wystawisz na pośmiewisko.

- Dlaczego sądzisz, że szef dałby mi to zrobić?

- I tak stałeś się jego egzekutorem, prawda? Wszyscy wiedzą, co się stało z Martinem...

Walter przyskoczył do niego i chwycił go za gors koszuli.

- Hola, hola, nic nie powiedziałem! - zawołał Roger polubownie.

- Nic? Więc co takiego według ciebie stało się z Martinem? Co takiego "wszyscy wiedzą"? No już, gadaj!

- Zastrzeliłeś go z rozkazu Bykogłowego. Nie wiem, co między nimi zaszło, i nie chcę wiedzieć. Ale nie możesz oczekiwać, że ludzie o tym tak po prostu zapomną.

Walter zaczerwienił się ze złości, ale udało mu się opanować. Puścił Rogera i odepchnął go od siebie. Bandyta zatoczył się w tył i chwycił skały, aby utrzymać równowagę.

- Więc to teraz we mnie widzicie - wydyszał Anglik. - Kata?

- Walter...

- Nie masz pojęcia, co naprawdę zaszło! - W głosie Waltera zabrzmiała niemal płaczliwa nuta. - Nie masz pojęcia...

- Nie mam - przyznał Roger. - Wiem tylko, że go zabiłeś. Mimo że nazywałeś go przyjacielem.

- Martin był zdrajcą! - ryknął Walter. Paru bandytów znajdujących się w pobliżu obróciło ku niemu głowy z zaciekawieniem. - Przyszykował na nas pułapkę w Salt Lake City, we współpracy z tym paserem. Zapachniały mu legalne pieniążki, których nie trzeba prać. Takie wyjaśnienie ci wystarczy, czy dalej będziesz uważać mnie za mordercę?

Ten i ów pokiwał głową, niektórzy wymienili się szeptami. Więc taki był powód śmierci Martina, mówiły ich miny. Patrzcie na Cavendisha, nie zawahał się zabić własnego przyjaciela dla przyszłości naszej bandy.

Spojrzenie Rogera zmiękło - uwierzył mu. W głębi duszy Walter poczuł się jeszcze bardziej podle. Sam nie wiedział do końca, dlaczego skłamał; czy chciał po prostu przestać być wytykany palcami, czy zdobyć w bandzie jeszcze większe poważanie. Obydwa te powody napawały go obrzydzeniem.

- Przepraszam - mruknął Roger. - I dziękuję, Walt. Za wszystko.

- Nie masz za co - odparł Anglik z goryczą. Były to najszczersze słowa, jakie wypowiedział od początku rozmowy.

Roger zaczął odchodzić, ale zatrzymał się po kilku krokach i obejrzał przez ramię.

- Tak nawiasem mówiąc, już do wszystkich dotarła wieść, że Bykogłowy znowu poparł twoją decyzję co do miejsca, gdzie się zatrzymamy - rzucił. - Niektórzy to ciebie zaczynają nazywać nieoficjalną prawą ręką szefa.

Walter skinął mu głową z uśmiechem.

- Jeśli faktycznie nią zostanę, postaram się osobiście, żeby wasz sekret nigdy nie wyszedł na jaw, a jeśli wyjdzie, będę was chronić - obiecał.

Już i tak nie było sposobu, żeby stopić lody, jakie wyrosły pomiędzy nim a Rogerem i Fredem. Skoro nie mógł liczyć na ich przyjaźń, pozostawało przynajmniej zaskarbić sobie ich lojalność.

***

Bandycki tabor składał się z trzech wozów, dwudziestu pięciu zmieniających się jeźdźców oraz trzynastu luzaków, z których część codziennie służyła za konie juczne. Każdego dnia inna trójka bandytów prowadziła wozy, na których transportowano ciężki sprzęt i co cenniejsze posesje, w tym meble i całość wyposażenia namiotu dowódcy. Samego namiotu podczas podróży nie rozstawiał, zamiast tego każdej nocy spał, jak reszta, w zwykłym płóciennym ostrosłupie, który kojarzył mu się z indiańskim tipi.

Na początku lipca, po trochę ponad dwóch tygodniach podróży, tabor dotoczył się wreszcie do pustyni Sonora. Temperatury zrobiły się tak wysokie, że musieli przestrzegać sjesty i przeczekiwać najgorętsze godziny dnia w ocienionym miejscu. Mijali wyschnięte koryta rzek okresowych i szare, zmizerniałe pola kaktusowe. Pod kopytami chrzęściły wyschłe na wiór łodygi bylin, które wyrosły na terenach bujnych jeszcze do niedawna oaz, tu i ówdzie leżało ogryzione do kości truchło zwierzęcia zaskoczonego przez porę suchą z dala od stałego wodopoju. Dwa razy mijali zmurszałe resztki drewnianych wiat opodal popękanych cembrowin studni, z których obecnie dało się wygrzebać tylko piach, gdyż woda przed laty zmieniła kierunek cieku.

Orszak stał się ospały, cichy i chronicznie zmęczony. Nikt nie miał siły na rozmowy przy ognisku. Noce i czas sjesty przesypiano jak kamień. Stary Ben, pełniący na co dzień funkcję obozowego medyka, miał ręce pełne roboty, bo co rusz ktoś dostawał gorączki z przegrzania. Sam też trzymał się niezbyt dobrze, w płucach mu świszczało, a na twarzy na stałe zagościł niezdrowy rumieniec.

Walter usłyszał pewnego wieczora, jak Ben mówił do jednego ze swoich pacjentów:

- Dowódca to chyba nas prowadzi do Doliny Śmierci*.

- Wszystko przez Cavendisha. W taką drogę nas targać! - zawołał wówczas przechodzący obok Harry Baker. Kilku innych bandytów zamruczało z aprobatą.

- A juści, obwiniajcie sobie, kogo chcecie! - zezłościł się Ben. - Bo nikt tu chyba nie jest na tyle odważny, żeby się przyznać, że sami sobie zgotowaliście ten los.

- Sami? - warknął Harry. - To nie my postanowiliśmy rzucać wszystko w diabły i przeprawiać się przez pustynię! Nie my okradliśmy Lisnerów!

- A kto na bandyterkę poszedł, co? Przymuszał was ktoś? Sami dołączyliście do tej bandy, a teraz narzekacie. Jak wam tak źle, to droga wolna! Idźcie żyć uczciwym życiem albo zbuntujcie się przeciw Bykogłowemu! Proszę bardzo!

Podniosły się niespokojne szepty, aż w końcu wszyscy ze skruchą przyznali Benowi rację. Harry odszedł od nich wściekle, mamrocząc pod nosem niewybredne przekleństwa.

Walter wycofał się głębiej w cień. Nie chciał, żeby ktoś wiedział, że był świadkiem tej rozmowy.

Następnego dnia rankiem wjechali do rozległego wąwozu pomiędzy spłaszczonymi przez erozję skalistymi pagórami, którego dnem w porze deszczowej płynęła rwąca rzeka. Obecnie był to jedynie bagnisty strumyczek, ale zasilające go podziemne źródła wystarczały, aby cała okolica miała znacznie więcej zieleni niż pozostałe części morderczej pustyni. Pół dnia drogi od niego teren stawał się na tyle żyzny, że powstawały tam pojedyncze farmy, a dalej - nawet wioski. Do wąwozu nikt nie chodził, ponieważ płynąca w nim woda była trująca. Trucizna ta przenikała też żyjące w nim rośliny i zwierzęta, toteż nic z tego nie nadawało się do jedzenia. Trudno było marzyć o lepszej kryjówce.

To wszystko wytłumaczył im dowódca, kiedy zbliżali się do pozornie tępego zakończenia wąwozu. Ich oczom ukazała się potężna pomarańczowa ściana skalna, z której zwieszały się nieskończone girlandy zdrewniałych, zeschniętych na wiór pnącz. Gdzieś spomiędzy ich łodyg tryskało mętne, brązowawe źródełko, znad którego unosił się metaliczny smród.

Bykogłowy kazał stanąć. Wyczerpany tabor zatrzymał się i ludzie pozsiadali z koni i wozów. Parę zdrożonych wierzchowców od razu chciało zanurzyć pyski w wodzie, nie baczac na jej kolor i zapach, ale na szczęście przytomni jeźdźcy powstrzymali je w porę i zaczęli rozkładać przenośne poidła.

Ci, którzy mieli siłę, patrzyli na dowódcę z wyczekiwaniem. Ten zaś przywołał do siebie Waltera, Velazqueza, Bena, Harry'ego i Rogera, a następnie podszedł wraz z nimi do ściany pnącz tuż nad źródełkiem. Zamasztystym ruchem odsunął łodygi, odsłaniając niedużą szczelinę w skale, z której sączył się mrok. Zapraszającym gestem wskazał gardziel jaskini swoim towarzyszom. Andre poszedł pierwszy, zaraz za nim Harry. Ben i Roger znaleźli się w środku, zaś Walter wraz ze Stevenem zamykali pochód.

Jaskinia okazała się kręta. Było w niej całkowicie czarno, a metaliczny smród dusił i prowokował do kaszlu. Przy każdym kroku rozlegał się plusk, który odbijał się echem po wszystkich zakrętach. Walter czuł, jak co chwilę wlewa mu się do butów zimna woda; najwyraźniej faktyczne źródło trującego strumienia było gdzieś głębiej w skale.

Wędrówka nie trwała dłużej niż trzy minuty, a mimo to Anglik miał wrażenie, że widzi światło pierwszy raz od wieków, kiedy jego oczom ukazał się wreszcie wylot tunelu. Już od paru zakrętów zapach słabł, aby teraz rozwiać się zupełnie. Nie przestał za to nabierać wody w buty.

Widok po drugiej stronie wydawał się żywcem wyjęty z edenu. Pierścień pomarańczowych skał wysokości od pięciu to siedmiu metrów otaczał szczelnie ze wszystkich stron wklęsłą kotlinę w kształcie serca. Z występu skalnego wrzynającego się w jej teren od góry serca sikała struga przejrzystej, bezwonnej wody, która u stóp skały tworzyła krystalicznie czystą sadzawkę. Wokół niej bujnie rosły krzewy meskitu, encelii i palo verde, obecnie kończące okres kwitnienia. Samotna kępa akacji w prawej połowie serca wyciągała ku słońcu obciążone zielenią gałęzie, zaś wśród źdźbeł trawy kołysały się kwitnące osty, cykorie i intensywnie fioletowe facelie, wokół których fruwały liczne puchate trzmiele. Krzewiaste gatunki palm całymi chaszczami kleiły się do skał i tarasowały przejścia. Woda z sadzawki uchodziła strumieniem do jaskini, która otwierała się na dole serca. Dopiero tam, w wyniku zawartości szkodliwych minerałów w podłożu, stawała się zatruta.

Roger zaniemówił na ten widok, Ben zaraz za nim osunął się po skale do siadu. Dowódca, pozornie niewzruszony, skonsultował położenie kotlinki z mapą i naniósł poprawki. Harry i Andre popędzili na wyścigi do sadzawki, a tam zaczęli pić, przemywać twarze i nasączać koszule. Już po chwili śmiali się w najlepsze i oblewali nawzajem świeżą, lodowatą wodą.

Walter natomiast przyklęknął na jedno kolano i wciągnął w nozdrza zapach kwiatów i rozgrzanej zieleni. Przesunął dłonią po gęstych źdźbłach trawy, jakby głaskał futro kota. Dotknął podłoża; choć żyźniejsze niż w innych rejonach Sonory, nadal było piaszczyste. Nabrał piachu w garść i przesypał go pomiędzy palcami, przymykając oczy i rozkoszując się jego wilgocią.

Otworzył oczy i spojrzał na swoją dłoń. Na śródręczu zostało mu jeszcze trochę mokrego piasku zmieszanego z ziemią. Nie do końca pewien, co chce zrobić, uniósł go do ust i złożył na nim delikatny pocałunek.

Na mgnienie oka opanowało go wzruszenie. Tak podobnie czuł się, całując na pożegnanie piach z angielskiej plaży, zanim wsiadł na statek... Czy to oznaczało, że wreszcie znalazł swój dom?

Podniósł się i otrzepał ręce, ucinając te niedorzeczne myśli. Trzeba było wrócić do reszty bandy. Jako pierwszy zanurzył się z powrotem w mrocznej i cuchnącej jaskini. Po drodze wypluł kilka ziarenek piasku, które dostały mu się do ust podczas nierozważnego pocałunku.

*Dolina Śmierci - dolina na pustyni Mojave w stanie Kalifornia, najgorętsze miejsce na świecie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro