Rozdział XI. Kto podkłada ogień...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

UWAGA! Rozdział nie ma na celu obrazić niczyich uczuć religijnych.

Hulanki trwały dziesięć dni.

Po tym czasie pieniądze ze skarbu Lisnerów nadal były dalekie od wyczerpania się, ale bandzie zaczęło się nudzić. Wybuchały drobne niesnaski, co rusz trzeba było kogoś karać za próbę wszczęcia burdy w Henry's Home lub za naprzykrzanie się tamtejszym kobietom. Po pierwszym pojedynku pomiędzy dwoma bandytami, prowadzonym na szczęście do pierwszej krwi, a nie na śmierć, Bykogłowy uznał, że tyle zabawy na razie wystarczy. Odjechał dokądś wraz z Harrym Bakerem, biorąc ze sobą większość pozostałych funduszy oraz kilka koni pociągowych, a resztę bandy tymczasowo zostawił w rękach Waltera i Velazqueza. Nie uprzedził, kiedy zamierzają wrócić.

Tymczasem w Arizonie nadeszło lato. Czaparal obsypał się kwiatami. Karłowate dęby zapuszczały już pierwsze niedojrzałe żołędzie, a krzewy manzanita, magnoliowe drzewka i ciernie ukrzyżowania wyciągały do słońca barwne płatki i pręciki. Pnącza kolcowoju wydały owoce, podobnie jak meskity i winorośle obrastające domostwa w Henry's Home. Akacje rosnące w kotlince, które zdążyły już dawno zrzucić pierwsze kwiatostany, zakwitły ponownie i napełniły obóz bandytów przepysznie słodkim zapachem.

Ludzie Bylogłowego na dobre zadomowili się w Kiiya Tū. Kładli się spać, słuchając pieśni cykad i świerszczy, a za dnia towarzyszyło im buczenie puchatych trzmieli. Ten i ów znalazł już w wiosce dziewczynę, dla której zbierał kwiaty rosnących przy sadzawce orchidei i lilii. Znany z opowiadania zabawnych historii Isaac zaczął pędzić bimber z owoców agawy, tylko po to, by się przekonać, że wyszła mu po prostu podłej jakości tequila. Walter i Andre, zmuszeni współpracować dla dobra bandy, na chwilę zawiesili swój konflikt. To jednak nie zapobiegło podzieleniu się bandy na dwa łagodnie zarysowane, ale jednak widoczne stronnictwa.

Zanim jednak ten podział stał się wyraźny, powrócił Harry i Steven. Konie juczne, jakie wzięli ze sobą, ciągnęły teraz mały, pokraczny wóz zakryty szczelnie plandeką. Wóz został umieszczony przy namiocie dowódcy i Bykogłowy kategorycznie zakazał zaglądać pod natłuszczone płótno. Tego samego wieczoru zwołał radę, na którą mieli przyjść Walter, Ben, Harry i Andre.

- Mówcie, co się działo, jak mnie nie było - zażądał dowódca, gdy wszyscy zebrali się w jego namiocie.

- Nie było żadnych większych problemów - odpowiedział Walter. Velazquez zerknął na niego krzywo.

- Poza tym że dwóch jego protegowanych próbowało zacząć bójkę we wsi - warknął.

- "Próbowali" to kluczowe słowo. Zostali powstrzymani na czas i ukarani. Dlatego powiedziałem, że nie było żadnych "większych" problemów.

- Dobra, uciszcie się - przerwał Bykogłowy ze zniecierpliwieniem. - Chciałem usłyszeć o wszystkim, co się działo, Walter.

- No to faktycznie, dwóch bandytów trzeba było ukarać za próbę bójki - westchnął Anglik. - Ale poza tym nic szczególnego.

- Tym razem mówi prawdę - przyznał z satysfakcją Velazquez.

- Świetnie! W takim razie przejdźmy do rzeczy. - Dowódca zatarł ręce. - Za długo tu siedzimy bezczynnie. Czas przelać trochę krwi, zdobyć nowe błyskotki. To wszystkim poprawi nastroje.

- Gdzie uderzymy? Tu wszędzie bieda - zauważył Velazquez.

- Zapominacie o tym, że na południe od nas znajduje się obrzydliwie bogata hiszpańska misja. To nie będzie łatwy cel, bo budowano ją połowicznie jako fort do obrony przed Indianami, ale nagroda będzie przednia. No i przyda się jakieś wyzwanie na rozruszanie kości.

- To tam byłeś z Harrym? Na zwiadzie? - spytał Ben.

- Nie, gdzie indziej. To ścisła tajemnica, bo jak ktoś z chłopców wygada to w wiosce, ta informacja może się dostać do uszu ojczulków Jezuitów. A planuję wziąć tę misję podstępem.

- Do którego potrzebne będzie to ustrojstwo, które kryje się pod plandeką? - domyślił się Ben. Dowódca pokiwał głową.

- To, co za chwilę wam powiem, ma nie opuścić tego namiotu. Zaatakujemy misję za dwa dni. Reszta bandy ma się dowiedzieć dopiero na dzień przed. Czy to jasne?

- Tak - odpowiedziały cztery głosy.

- Zatem słuchajcie uważnie. Plan jest taki...

***

Walter był przekonany, że los go po prostu nienawidzi. Nic nie irytowało go bardziej niż bezczynne leżenie w jednym miejscu, do tego zazwyczaj w niewygodnej pozycji. Tymczasem dosłownie każde zadanie, jakie mu przypadało, polegało właśnie na tym - czy to zasadzka przy drodze z Salt Lake City to Sacramento, czy to w szałasie pasterskim opodal Henry's Home, czy to teraz, gdy musiał wraz z siedemnastoma innymi członkami bandy leżeć u stóp urwiska i udawać kamienie.

Gdy tak o tym myślał, brzmiało to jak nieśmieszny żart. Anglik wiele by dał, żeby tak właśnie było, ale niestety tak wyglądała rzeczywistość. Zabudowania klasztoru misyjnego Jezuitów, białe klocki z pokrytej wapnem cegły, wzniesiono na szczycie dość wysokiej skarpy. Walter i przydzielona mu część bandy zakradli się nocą pod ścianę urwiska i teraz czekali, ukryci pod plandekami w kolorze okolicznych skał, na sygnał od dowódcy, który miał zaatakować z przeciwnej strony.

Klasztor powstał jeszcze w starych, hiszpańskich czasach, w roku tysiąc siedemset szesnastym. Mieszkająca w nim wspólnota na tyle nie rzucała się w oczy, że przetrwała zawieszenie działalności zakonu, i po jego przywróceniu po prostu w naturalny sposób wróciła do oficjalnego statusu. Misję zbudowano w charakterze obronnym, toteż miała prostą architekturę, grube ściany i przestrzenne wnętrza, zdolne pomieścić mieszkańców okolicznych wsi i osad w razie napadu Indian. Składała się z dwóch głównych budynków - mieszkalnego i gospodarczego - oraz małego drewnianego kościółka dla zakonników. Łagodne zbocze, opadające po przeciwnej do skarpy stronie klasztoru, porastał obecnie doskonale utrzymany sad owocowy, w którym dominowały mandarynki, ananasy, marakuje, pitaje i pomelo. Prócz tego wzgórze otaczały poletka kukurydzy, fasoli i ziemniaków; mięso zakonnicy nabywali w wioskach.

Czas jednak zmienił charakter misji i z fortu zmieniła się w zwykły klasztor. Dzięki przedsiębiorczości kilku poprzednich przeorów była to obecnie wyjątkowo bogata rezydencja. Pycha braciszków uwidaczniała się na każdym kroku; zaniechano dbania o obronność zabudowań, stawiając zamiast tego na ich wystawność, rozbudowano i ozdobiono skromny kościółek, a w miejscu ogrodu warzywnego powstał wystawny ogród angielski z altanką i neoklasycystycznymi fontannami. W całej okolicy nie było bardziej łakomego kąska.

Walter po raz kolejny napiął mięśnie, aby powstrzymać potrzebę poruszenia się pod plandeką. Całe ciało mu zesztywniało. Był przekonany, że jeszcze kilka takich wypadów i nabawi się łupania w kościach na zmianę pogody, jakie cechowało starych ludzi. Zerknął w bok na cząjacego się pod sąsiednią plandeką Rogera. Uśmiechnął się lekko, widząc, że jego kompan ucinał sobie drzemkę.

Dochodziła jedenasta przed południem. Słońce grzało mocno, od czasu do czasu jedynie zasłanianie przez maleńkie, cienkie chmurki, i nigdy nie na dłużej niż kilkanaście sekund. Plandeki miały tę zaletę, że dawały cień i izolowały nieco temperaturę. Poza tym ciała przyczajonych bandytów chłodził grunt, który nie zdążył się jeszcze nagrzać. Mimo to Walter oddałby wszystko, aby móc się już wydostać z chłodnego dołka i ruszyć szturmem w upale na niczego niespodziewającą się misję.

Musiał jednak czekać na sygnał od Bykogłowego. Wiedział, że nie będzie miał szans go przegapić.

***

- Już czas - szepnął Andre.

- Jeszcze nie - odpowiedział dowódca. - Zaczekamy, aż dzwon wybije jedenastą. Wtedy braciszkowie mają przerwę na posiłek. Będą rozproszeni.

Drzewka mandarynkowe szumiały cicho wokół nich, dając cień i przyjemny cytrusowy zapach. Owoce były jeszcze niedojrzałe, lecz niektórzy i tak podkradali je i cichaczem obierali, aby później krzywić się od kwasu. Nie bali się, że zostaną przyłapani. Po sadzie kręciło się wprawdzie paru indiańskich robotników w europejskich strojach i fryzurach, należących do "trzódki" zakonu, ale żaden z nich nie zaglądał do mandarynek.

Bandytów było w sumie dziewięciu: Bykogłowy, Velazquez, Harry Baker i sześciu innych. Wszyscy mieli przy sobie po kilka sztuk ciężkiej broni palnej i ogromne zapasy prochu. Baker opierał się biodrem o jedno z dwóch olbrzymich kół dziwnego małego wozu, które zablokowano kamieniami. Pod plandeką rysowały się ostre kontury ostatniego zakupu dowódcy.

- A co jeśli zepsuł im się dzwon? - nie dawał za wygraną Andre. - Wtedy przegapimy...

Urwał w pół słowa, bowiem ze szczytu dzwonnicy kościelnej rozległ się dźwięczny gong, który uderzył jedenaście razy. Steven uśmiechnął się triumfalnie.

Odczekali jeszcze kilka minut, żeby się upewnić, że wszyscy zakonnicy zajmą się jedzeniem. Dowódca dał znak i bandyci, szczerząc się do ucha do ucha, zaczęli nabijać sztucery i rusznice. Tymczasem sam Bykogłowy podszedł do wozu i zdjął z niego plandekę, odsłaniając pierścień luf Gatlinga. Harry Baker spojrzał na niego pytająco, a ten nieznacznie kiwnął głową.

Harry zakręcił korbą.

***

Kanonadę licznych strzelb prochowych, czy to cichych jak skrytobójca, czy huczących jak trzęsienie ziemi, poprzedziło pasmo klekotu oznaczającego ogień ciągły z Gatlinga. Osiem luf pluło po kolei ogniem i okręcało się wokół cylindra, aby przyjąć z komory kolejny scalony nabój z zapłonem bocznym i znów wypuścić go w kierunku uciekających w popłochu robotników i rysujących się za nimi na tle nieba zabudowań. Gorące łuski wylatywały z sykiem z zamka kartaczownicy, ginąc wśród dymu od wystrzałów, jaki zasnuł cały sad mandarynkowy.

W klasztorze zapanowała panika. Donośny brzęk dzwonu bijącego na alarm pobrzmiewał ponad krzykami i bieganiną, przez którą przebijały się agonalne wrzaski zranionych robotników. Tak, zdecydowanie takiego sygnału nie dało się przegapić.

Walter zerwał się z ziemi, odrzucając plandekę, i potupał w miejscu, aby pobudzić krew do krążenia.

- Ruszamy! - zawołał półgłosem.

Wokół niego bandyci również wydostawali się spod nakryć i ćwiczyli nadgarstki i kostki. Fred, który mimo swej ogromnej postury najlepiej ze wszystkich się wspinał, wysforował się naprzód. Jeszcze w nocy wybrał odpowiednią ścieżkę wspinaczki. Teraz szedł nią pierwszy, za nim Roger, potem Walter i cała reszta bandy. Ben Roberts zamykał pochód.

Skarpa była stroma, lecz jej nierówna powierzchnia pozwalała znaleźć bez trudu oparcia dla dłoni i stóp. Roger, który jako jedyny ze wspinającej się osiemnastki miał lęk wysokości, cierpiał przez nudności i zawroty głowy. Fred co chwilę uspokajał go słowami i półgłosem przekazywał instrukcje, gdzie kłaść ręce i stawiać stopy. Walter izolował ich od reszty bandy, aby nikt nie tego nie słyszał.

Dotarli na szczyt bez incydentów. Zabudowania misji znalazły się przed nimi. Po prawej stał podłużny, prostopadłościenny budynek sypialny, po lewej budynek gospodarczy w podobnym kształcie, a pośrodku pomiędzy nimi rozciągał się ogród, obecnie zapełniony biegającymi sylwetkami mnichów, którzy naprędce zamykali bramę i szykowali umocnienia. Na końcu ogrodu przylegającym do skarpy stał kościółek z jedną wieżą. Na jej szczycie stał młody Jezuita i gwałtownie szarpał za sznur przywiązany do serca dzwonu, powołując ogłuszający hałas. Walter zdjął go jednym celnym strzałem z Colta, a wówczas gong umilkł.

Rozdzielili się na dwie połowy. Jedną z nich prowadził Walter, drugą stary Ben. Grupa Waltera, w której znaleźli się Roger i Fred, wtargnęła do budynku mieszkalnego, zaś grupa Bena, z którym szli Isaac i Brian, do budynku gospodarczego. Wszyscy znieśli ogromne składane wory ze skóry - plan zakładał zrabowanie jak najwięcej dóbr i kosztowności, podczas gdy braciszkowie będą zajęci bronieniem się przed napadem od strony sadu. Bykogłowy tak naprawdę nie zamierzał atakować, a jedynie przykryć ogniem bramę frontową, dając wrażenie znacznie liczniejszego oddziału.

Ojczulkowie żyli w klasztorze dostatnio. Proste pokoje, zbudowane aby skłaniać do umartwiania się, teraz zdobiły atłasowe kotary, perskie dywany, tureckie meble z cekinami na tapicerkach, dębowe stoły i świeczniki ze szlachetnych kruszców. Wszystkie co cenniejsze i trwalsze przedmioty, takie jak ozdobne mahoniowe laski, srebrne przyciski do papieru, brosze z kamieniami szlachetnymi, statuetki z kości słoniowej i droga porcelanowa zastawa, lądowały w worach. Walter w jednej z kwater zwrócił uwagę na ogromną biblioteczkę i napełnił swój worek stareńkimi księgami, pisanymi jeszcze ręcznie. Wspaniałe barwne inicjały pyszniły się na pożółkłych ze starości stronach, zapisanych łaciną.

W pewnej chwili, gdy większość worków była już co najmniej w połowie pełna, Anglik nacisnął klamkę i wtargnął do kolejnego w rzędzie pomieszczeń. Po drugiej stronie drzwi zastał zupełnie niespodziewany widok; osiem par rozszerzonych oczu akolitów wpatrywało się w niego z przerażeniem.

Walter zamarł w miejscu, nagła groza chwyciła go za serce. Zanim jednak jego umysł zdołał do końca uformować jakąś myśl, lufa dwururki Rogera rzygnęła stalą zza jego pleców. Dwóch akolitów padło na ziemię. Pozostałe rewolwery również się odezwały, uciszając resztę chłopaków, zanim zdążyli narobić krzyku.

- Popierdoliło was?! - wychrypiał Cavendish, po czym rozkaszlał się od dymu, który momentalnie zasnuł pomieszczenie i korytarz. Zakrwawione ciała ośmiu chłopców skryły się za matowo szarą zasłoną. - Oni nawet nie mieli broni!

- Ale mogli poinformować o nas resztę mnichów - odpowiedział Roger. - Trzeba było to zrobić, Walt. A teraz musimy iść dalej.

Walter bezsilnie zacisnął pięści. Wiedział, że Roger ma rację, lecz mimo to miał wrażenie, że tu i teraz została przekroczona jakaś granica, której nigdy nie powinno się przekraczać. Pocieszała go tylko myśl, że on sam ani razu nie pociągnął za spust.

Uwinęli się szybko z rabowaniem reszty dobytku znajdującego się w budynku i wyszli na zewnątrz na jego tyłach. Fred przywiązał linę do stwardniałego korzenia wystającego ze szczytu skarpy, po czym zaczęto po niej spuszczać pełne łupów wory. Dwóch bandytów zsunęło się najpierw z urwiska, aby przejmować ładunek na dole. Nigdzie nie było widać Bena i jego grupy, ale Walter przypuszczał, że po prostu przeszukiwanie budynku gospodarczego zajęło im nieco dłużej.

Jak na zawołanie, gdy tylko zaczął się nad tym zastanawiać, jego ucho wychwyciło zmianę w okrzykach i odgłosach strzałów, jakie wciąż rozbrzmiewały we frontowej części misji. Zerknął w tamtą stronę i splunął wściekle pod nogi. Część Jezuitów obróciła się i wymieniała ogniem z niewidocznymi z tego miejsca osobami skrytymi pod zadaszeniem drewutni, jaka wyrastała z budynku gospodarczego.

- Cholera, zauważyli Bena! - krzyknął Roger, dostrzegając to samo. - Szybciej! Musimy się stąd natychmiast zwinąć.

Walter popatrzył na pozostałą mu szóstkę bandytów i dwa worki, które jeszcze nie zostały spuszczone, i podjął decyzję.

- Nie - ogłosił - musimy ich wesprzeć. Nas jeszcze nie zauważyli, mamy po swojej stronie element zaskoczenia.

- Ale, Walt, plan...

- Plan już się posypał! Nie widzicie? - Walter powiódł twardym wzrokiem po twarzach sprzymierzeńców. - Dowódca tego pewnie nie widzi. Jak im nie pomożemy, stracimy jedną trzecią bandy. Tego chcecie?

Pokręcili głowami.

- Więc do boju! - ryknął Anglik, wyszarpując rewolwer z kabury. Od razu krew raźniej zakrążyła mu w żyłach.

Rzucili się do ataku z takim rabanem, jakby było ich co najmniej dwustu. Naboje posypały się gęsto; któryś z bandytów padł na ziemię, trafiony, lecz reszta przebiegła nad nim, nawet na niego nie patrząc. Zakonnicy byli słabo uzbrojeni, w większości mieli tylko stare odtylcówki, które wymagały długiego przeładowywania i naraz w lufie mieściły tylko jeden nabój. Teraz, gdy rozproszył ich nowy, niespodziewany atak na tyły, przyszpileni wcześniej ludzie Bena przeszli do kontrataku. Już wkrótce ziemia zaroiła się od ciał w zakrwawionych habitach, martwych lub wijących się w cierpieniu. Poszła w niebo smuga dymu - od strzałów zapaliło się kilka bierwion składowanych w drewutni.

Kiedy pociski zagwizdały wokół niego, Walter nagle poczuł się lekko, jakby wyrosły mu skrzydła. Przepełniła go euforia tak wspaniała, iż nieświadomie zaczął się śmiać. Inni bandyci dołączyli do niego, również ci z grupy Bena, i posyłali ku spanikowanym braciszkom kolejne kule wraz z falami rechotu. Tymczasem od strony bramy nadeszli Steven, Andre, Harry i pozostała szóstka ich towarzyszy; zrozumieli, co się dzieje, i postanowili się dołączyć. Choć proch i amunicję mieli już na wyczerpaniu, nie szczędzili kul. Gatlinga jednak musieli zostawić w sadzie.

Rozległy się trzaski, a słup dymu zgęstniał; parę bierwion się przepaliło, pożar objął kolejne. Wkrótce miał sięgnąć dachu drewutni.

Walter chichotał jak oszalały, naciskając raz za razem spust, choć już nie miał naboi. Bitwa zmieniła się w rzeź. Mnisi już się nie bronili, zamiast tego płakali i modlili się ku uciesze oprawców. Ginęli od kul i noży, i to jeśli mieli szczęście; ten i ów postanowił się poznęcać nad pokonanymi i najpierw zadawał im dotkliwe rany. Fred radośnie podrzynał gardła nawet nieżyjącym już wrogom, od stóp do głów spryskany krwią.

Szaleństwo, pomyślał Anglik. W co on się wpakował? Był tak niewyobrażalnie szczęśliwy, a jednocześnie tak obrzydzony... Podczas gdy kompani świętowali, jego wzrok znów padł na drewutnię, a wówczas w głowie urodził mu się pomysł, jak się pozbyć tych niegodnych mężczyzny wątpliwości i skrupułów.

Wdarł się do środka pomimo duszącego dymu i oślepiającego gorąca, i pochwycił płonące bierwiono za chłodny koniec. Przebiegł z nim wzdłuż budynku gospodarczego i z kilku metrów wrzucił do otwartych drzwi kościoła. Iskry padły na biegnący środkiem czerwony dywan i po chwili buchnęły ogniem.

Inni podchwycili pomysł Waltera. Pokrótce stworzył się wężyk biegnących mężczyzn z płonącymi żagwiami w rękach, które następnie rzucano do kościoła, na ławki, ołtarz, pod kolumny czy pod ściany. Płomienie lizały nieśmiało drewniane sprzęty, by wreszcie przeskoczyć na nie i zabuzować wesoło. Wnętrze kościoła zniknęło za grubą zasłoną czarnego jak noc dymu. Wkrótce jego ściany zaczęły skwierczeć i rozbrzmiały huki pierwszych walących się podpór.

Młody Jezuita, którego habit opryskała na wysokości piersi krew kolegi, otworzył oczy i próbował się cichcem wyczołgać ze zdobytej misji. Kiedy już był parę kroków od otwartej bramy, tuż przed jego przyciśniętą do gruntu twarzą pojawiła się para butów. Jęknął żałośnie, ale już w następnej sekundzie ten jęk przeszedł w okrzyk bólu. Fred wykrajał powoli płaty skóry z pleców nieszczęsnego mnicha, aż ten zemdlał z bólu. Dopiero wówczas dźgnął go w serce.

Walter tego nie widział, zapatrzony w inferno pochłaniające kościół. Od tak wielu lat nienawidził tej instytucji, a jeszcze nigdy nie zniszczył świątyni! Nie spodziewał się, że przyniesie mu to tyle frajdy. Nabił z powrotem rewolwer i wystrzelił parę razy na wiwat.

Tymczasem na ogarniętej pożarem dzwonnicy oberwało się mocowanie dzwonu i jego potężny klosz zdruzgotał nadpaloną posadzkę, wpadając do głównej sali kościoła. Chwilę później wieża runęła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro