Rozdział XXIV. Va banque

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- CO TO MA ZNACZYĆ, ŻE NIE MASZ PIĘCIU KONI?!?!?!

Wysoki, ospowaty drab ze szczeciniastą bródką chwycił pana Spencera za poły koszuli i przyciągnął go do siebie, wykrzykując mu te słowa prosto w twarz wraz z paroma strużkami śliny.

- Już mówiłem! Zabili go! - jęknął przerażony ranczer. - Grozili mnie i mojej córce, zastrzelili konia! Proszę przekazać panu Bellowi, że nie mogę wyczarować kobyłki z niczego!

- Posłuchaj no mnie, ty gruba, kłamliwa świnio...

- Proszę go zostawić! - zawołał Isaac, podbiegając do rozmawiających. Tego dnia to on pełnił wartę na ranczu i oddalił się tylko za potrzebą. Oczywiście to w tym momencie musiał przyjechać wysłannik Liberty'ego Bella po pięć zamówionych koni. - To ranczo i jego mieszkańcy są teraz pod ochroną...

Umilkł, gdy nagle przy jego nosie pojawiła się lufa rewolweru. Wysłannik Bella trzymał go pewnie, jednocześnie drugą ręką wciąż ściskając koszulę Spencera.

- Nie rozmawiam teraz z tobą, chłopaczku - warknął, nie odrywając wzroku od ranczera. - Posłuchaj mnie, ty obleśny tłuściochu. Powiem ci, co teraz będzie. Za chwilę odjadę z tej zapchlonej rudery z czwórką wierzchowców, które przygotowałeś. Wieczorem wrócę razem z panem Bellem. Do tego czasu masz mieć piątego konia, jasne?! Umowa to umowa, pan Bell nie jest odpowiedzialny za to, jak pilnujesz swoich kobył!

- Radzę to rozważyć... - zaczął znów Isaac, ale powstrzymał go dźwięk odbezpieczania rewolweru.

- Powiedziałem, że z tobą nie rozmawiam - zasyczał ospowaty drab.

- Z-zrozumiałem - zająknął się Jonathan. - Będzie piąty koń. Ale czy mogę poprosić o czas chociaż do jutra?

- Dziś o siódmej wieczorem i ani minuty później. Inaczej cała ta rudera pójdzie z dymem.

- T-tak jest. - Ranczer skwapliwie pokiwał głową. - Pan Bell może mi ufać.

- Mam taką nadzieję. - Drab uśmiechnął się paskudnie. - To teraz proszę prowadzić mnie do koni.

Opuścił rewolwer. Jonathan ruszył z nim w stronę zagrody. Isaac chciał za nimi pospieszyć i znów spróbować rozmówić się z wysłannikiem, ale pan Spencer powstrzymał go na migi.

Bandyta patrzył bezsilnie, jak ranczer i drab od Bella ściskają dłonie, a następnie ten drugi odjeżdża z czwórką pięknych, gniadych ogierów. Czuł się bezużyteczny, nie to co Walter, który posłałby tego szantażystę do stu diabłów.

Kiedy tylko drab odjechał, pożegnał się z Jonathanem i odjechał z powrotem do obozu. Musiał przekazać reszcie bandy, że oto na horyzoncie pojawił się nowy kłopot.

***

Miasteczko Brimmfield w pełni zasługiwało na swoją nazwę*. Choć małe, działało prężnie i z duchem czasu, podobne do miniatury Liverpoolu w samym środku rewolucji przemysłowej. Dymy z kominów czterech fabryk widać było już z wielu kilometrów. Manufaktur mieściło się tu co najmniej tyle, co budynków mieszkalnych; w każdym jednoosobowym lokalu musiało się gnieździć co najmniej pięć, sześć osób, a do tego drugie tyle żyło na ulicach.

Nad tym ponurym miejscem górowało łagodne wzgórze, które w wyniku niegdysiejszego kataklizmu nabyło trzech stromych ustępów po jednej stronie. Z tego tytułu nazwano go "Złamanym Wzgórzem". Bykogłowy wjechał na jego szczyt na dziesięć minut przed tym, jak zegary miasteczka wybiły dwunastą w południe. Towarzyszyli mu Walter, Ben, Roger i Johnny.

- Urocze miejsce wybrali, nie ma co - sarknął Roger. - Myślicie, że naprawdę nie zastawili żadnej pułapki?

- Przekonamy się - odparł Ben.

- Ciekawe, czy mają tam dobre burdele - zaśmiał się Johnny. W następnej chwili speszył się i spuścił wzrok, gdy nikt nie podłapał żartu.

- Nie radzę sprawdzać - mruknął po dłuższej chwili Walter. - W takim miejscu pewnie wszystkie dziwki są chore.

W milczeniu czekali na rozmówców. Piątka zamaskowanych jeźdźców, tych samych, których Walter widział u Spencera, pojawiła się niecałe trzy minuty po czasie. Mieli na sobie inne ubrania, ale twarze zasłaniały im te same chusty. Jasona dało się z daleka rozpoznać po temblaku, na jakim wisiała jego prawa ręka.

- Jednak faktycznie pojawili się tylko w piątkę - skomentował Ben.

Tymczasem tamci podjechali bliżej i zatrzymali się na jakieś dziesięć metrów od potencjalnych rozmówców. Przez chwilę obie grupy mierzyły się spojrzeniami, aż wreszcie przywódca zamaskowanych zbirów przerwał ciszę, wołając:

- Poprosiłem o spotkanie tego, który nazywa się Bykogłowy! Który to z was i czego tu chce?

Steven nieznacznie wyjechał przed szereg.

- Ja - odpowiedział spokojnie. - Przybyłem tu razem z moją bandą, żeby trochę się obłowić i wkręcić w lokalne interesy. Nie szukamy z wami zwady, dlatego odstąpcie nam to ranczo i więcej nie musimy sobie wchodzić w drogę.

- Wykluczone! Wszystkie interesy tego regionu kręcą się wokół wyścigów Green Champ. Nasz największy rywal zaopatruje się w konie na tym ranczu.

- W takim razie atakujcie je, kiedy są już własnością waszego rywala. Ranczer nie ma nic wspólnego z waszymi zwadami, ma za to wiele wspólnego z nami. Nie chcecie wojny z bandą Bykogłowego.

- Grozicie nam?! - wyrwał się Jason.

- Ostrzegamy. Jesteśmy chętni do współpracy, jeśli dacie spokój Spencerom, chętnie jakoś wam odpłacimy za tę stratę.

- Takiej straty nie da się odpłacić. - Przywódca zbirów kategorycznie potrząsnął głową.

- Czyli rozumiem, że wybieracie wojnę? - upewnił się Bykogłowy.

Zamaskowani zbili się w gęstą kupę i zaczęli naradzać przyciszonymi głosami. Niestety bandyci Bykogłowego potrafili jedynie wyłonić z ich mowy pojedyncze słowa. Po minucie dowódca znów wyjechał im naprzeciw.

- Jest jeszcze jeden sposób - oznajmił. - Możemy zagrać o to ranczo. Tegoroczny wyścig Green Champ odbywa się za dwa tygodnie. Ja wystawię swoich zawodników, wy możecie wystawić swoich. Ten, który wygra, dostanie Spencerów.

- Szefie... - odezwał się Walter półgłosem, ale dowódca uciszył go podniesieniem rękim

- Mam lepszy pomysł. - Na jego wargach zatańczył szatański uśmieszek. - W wyścigu wystartuje tylko jeden z moich ludzi. Ty wystaw, ilu chcesz. Jeśli mój podwładny przegra, nie tylko odstąpimy wam ranczo, ale i wyniesiemy się z tej okolicy. Ale jeśli wygra, oddacie nam ranczo i połowę pozostałej części swojej strefy wpływów. I to my wybieramy, którą połowę. Może tak być?

Po kilku sekundach ciszy przywódca zamaskowanej bandy zdjął chustę, odsłaniając swą pobrużdżoną zmarszczkami, bladą twarz, w której odznaczały się świetnie utrzymane siwe bokobrody. Kurze łapki w kącikach ciemnobrązowych oczu uwydatniły się, gdy mężczyzna uśmiechnął się szeroko.

- Miło wreszcie spotkać kogoś, kto lubi grać jak ja, va banque - powiedział. - Nie godzi się kryć twarzy ani imienia przed takim przeciwnikiem. Timothy.

- Steven - odpowiedział Bykogłowy. - Rozumiem, że mamy zakład.

- Właśnie tak, panie Bykogłowy. I choć bardzo pragnę go wygrać, jako dżentelmen życzę panu powodzenia.

Timothy uchylił kapelusza, po czym zawrócił konia. Wraz z nim odjechali pozostali czterej, nadal zamaskowani. Kiedy oddalili się dostatecznie, aby nie słyszeć żadnych rozmów pomiędzy bandytami Bykogłowego, Walter zwrócił się do dowódcy:

- Zamierzałem zaproponować swoją kandydaturę. Mersey to świetny koń. Ale teraz nie jestem pewien, czy podołam aż takiemu wyzwaniu.

- Podołasz albo zginiesz - odpowiedział Steven niefrasobliwie. - Nie zamierzałem wystawiać nikogo innego. Tylko ty masz w ogóle szansę w tym wyścigu. No i może ja, ale nie jestem już najmłodszy. Potraktuj to jako swoją szansę, żeby ostatecznie mi zadośćuczynić śmierć Velazqueza.

- Tak jest, szefie - mruknął Anglik niechętnie, po czym poklepał szyję klaczy. - Ech, maleńka, mam nadzieję, że i tym razem mnie nie zawiedziesz...

*Brimmfield - "Siarkowe Pole" (ang. "brimmstone" - siarka, "field" - pole).

***

Molly leżała z głową na kolanach Vince'a i pociągała nosem, a z oczu co chwilę leciały jej łzy. Tym razem posłuchała Waltera i nie wtrąciła się, kiedy przyjechał zbir od Bella. Obserwowała całe zajście z okna. Ojciec nie chciał jej opowiedzieć, co się właściwie stało, ale domyśliła się wszystkiego. Nigdy wcześniej tak bardzo nie bała się o swoje życie.

Nieruchome powietrze wokół nich było przesycone zapachem świeżego siana i drewna. Vince specjalnie wysprzątał stajnię na błysk, by nic nie zakłócało im tajnego spotkania. Specjalnie ułożył siano, aby wygodnie się na nim leżało. Nie spodziewał się tylko, że cały czas, jaki mieli, Molly spędzi na szlochaniu.

- Proszę, nie płacz - szepnął, gładząc ją po rozpuszczonych włosach. - Serce mi pęka.

- Boję się, Vince. Boję się, że już na zawsze wpakowaliśmy się w gangsterskie rozrywki - odpowiedziała, łkając. - Co jeśli zginę? Co jeśli ty zginiesz? Co ja wtedy zrobię?

- Jestem pewien, że to się tak nie skończy. Spróbuj cieszyć się chwilą, proszę.

- Do tego tatko zawarł układ z bandytami - kontnuowała Molly z rozpaczą. - Czy to po chrześcijańsku? Przecież teraz będziemy mieli na sumieniu ich ofiary!

- To nieprawda. Nikt nie jest odpowiedzialny za cudze grzechy. Poza tym wiesz dobrze, że pan Spencer nie miał wyjścia. Zrobił to po to, żeby cię chronić.

- Wiem, ale czuję, że to wszystko tylko nas wkopie głębiej w ten dół... Ach, Vince, jakże się boję!

- Ćśś... - Parobek nachylił się i pocałował ją w czoło. - Nie zginiesz. Ja też nie zginę. Będę cię chronić, ale tylko jeśli mi coś obiecasz.

- Co takiego? Mogę ci wszystko obiecać, kochany!

Vince spojrzał w jej oczy.

- Że się ode mnie nie odwrócisz, kiedy już będzie po wszystkim - powiedział twardo. - Nie chciałbym, żebyś mnie wykorzystała, a potem porzuciła jak zabawkę, która już spełniła swoją rolę. Chcę usłyszeć, że twoje uczucia są szczere i trwałe.

- Kocham cię do szaleństwa, Vince. Przysięgam, że nigdy się od ciebie nie odwrócę - odparła dziewczyna gorączkowo. Następnie ujęła jego twarz w dłonie i przyciągnęła ją do swojej, aby przypieczętować tę obietnicę czułym pocałunkiem.

- W takim razie możesz spać spokojnie. Będziesz bezpieczna pod moją ochroną - wyszeptał Vince prosto w jej usta, kładąc się przy niej. - Ale nie wybaczę ci, jeśli to było kłamstwo.

- Nigdy bym cię nie okłamała - wymamrotała Molly, a jej ręce niemal samoistnie sięgnęły po guziki jego koszuli. - A teraz kochaj mnie tak, jakby nie istniał nikt oprócz nas na całym świecie.

Chwilę później przepadła w jego ramionach, a rozterki i obawy, które jeszcze przed chwilą rozrywały ją od środka, odeszły w niepamięć i rozmyły się jak zły sen.

***

Wrócili do obozowiska około drugiej po południu. Kiedy tylko zbliżyli się do pierwszych namiotów, nadbiegł ku nim Lewis z Henry's Home, zupełnie spanikowany.

- Ben! Johnny! - zawołał do nich z daleka. - Jack miał wypadek podczas treningu! Pomóżcie mu!

Ponieważ Johnny pojechał wraz z dowódcą na rozmowę z Timothym, trening greenhornów na ten dzień przejął inny bandyta. Johnny i Ben natychmiast zeskoczyli z koni i pobiegli wraz z Lewisem do lecznicy. Tymczasem Bykogłowy, Walter i Roger odprowadzili do zagrody ich konie.

- Myślicie, że to coś poważnego? - zapytał Roger zmartwionym tonem.

Dowódca wzruszył ramionami.

- Jeśli tak, to przynajmniej pozbyliśmy się słabeusza, zanim zdążył nam pokrzyżować jakieś plany - burknął.

- O mnie też tak myślałeś, kiedy wbiegłem w ogień za Mersey? - spytał chłodno Walter.

- Nie. W ciebie zawsze wierzyłem i nie pozwoliłbym ci umrzeć, nawet jakbyś nam spartaczył jakąś misję.

Anglik poczuł, jak wypełnia go ciepły spokój i duma. Nienawidził się czasem za to, ale komplementy Bykogłowego działały na niego jak najlepszy narkotyk.

Zanim zdążyli się rozejść, podszedł do nich zaaferowany Isaac.

- Nie uwierzycie, co się stało - wydyszał, a następnie w krótkich słowach opowiedział im o tym, co zaszło rankiem na ranczu Spencera.

Bykogłowy spojrzał na niebo, aby ocenić porę dnia po ułożeniu słońca.

- Do siódmej mamy jeszcze sporo czasu, ale możemy już wyjechać, a nuż najdzie ich chętka, żeby zjawić się przed czasem - stwierdził.

- Kogo ze sobą weźmiesz? - zapytał Walter.

- Ciebie. I ciebie, Isaacu, oczywiście.

Chwilę później znowu wyjechali z obozu i pomknęli przez prerię, tym razem we trójkę. Szarozielona, żółknąca tu i ówdzie równina wokół nich falowała zgrabnie na wietrze, raz po raz kłaniając się czarnej ziemi, w jakiej tkwiły jej niezliczone korzonki. Po bladoniebieskim niebie przetaczały się tabuny obłoków o szarych spodach. Parę razy trafili na opustoszałe kopczyki piesków preriowych - zwierzątka musiały się pochować, gdy poczuły dudnienie kopyt. Suche, przepełnione szelestem powietrze od czasu do czasu przecinało odległe wycie kojota.

Dotarli na ranczo tuż przed piątą po południu. Wjechali na podwórze i rozejrzeli się, nie zsiadając z koni - gospodarza ani nikogo innego nie było nigdzie widać. Po kilkudziesięciu sekundach jednak ze stajni wybiegła z rozwianym włosem panna Spencer. Walter uznał, że musiała się przewrócić, bowiem całe jej ubranie tu i ówdzie znaczyły źdźbełka siana.

- Dzień dobry! - zawołała, speszona. - Panowie... co tu robią?

- Usłyszeliśmy, że znowu was ktoś niepokoi - wyjaśnił Bykogłowy.

- Obiecałem ci, że będziecie bezpieczni. Nie możemy was zostawić w tej sytuacji - dodał Walter miękko.

Isaac spojrzał na niego, potem na Molly, a następnie przewrócił oczami.

- Jasne... Wejdźcie może do środka - zaproponowała dziewczyna. - Macie ochotę na podwieczorek? Mamy wyborną mięsną galaretę...

- Na pewno nie odmówimy! - zawołał radośnie Isaac.

Oddali konie czarnoskóremu parobkowi, który wysunął się ze stajni - Walter zauważył, że jego ubranie również było całe oblepione sianem - po czym poszli za Molly do domu. Dziewczyna nakryła do stołu i podała podwieczorek. Galareta rzeczywiście okazała się wyborna, zwłaszcza w połączeniu z pajdami świeżego chleba ze smalcem. Panna Spencer cały czas zabawiała ich niezobowiązującą rozmową o wszystkim i o niczym. Mówiła dużo i śmiała się głośno, jakby usilnie próbowała coś ukryć. Walter domyślał się, że może to mieć coś wspólnego z owym parobkiem ze stajni. Z pozoru niezbyt atrakcyjne zadanie, jakim było uwiedzenie tej dziewczyny, urosło w jego oczach do rangi pikantnego wyzwania, gdy zrozumiał, że ma rywala.

Może nawet będę się tu nieźle bawić, pomyślał.

Na pogaduszkach z Molly i popijaniu herbaty upłynął im czas do siódmej. Na dziesięć minut przed wyznaczonym czasem spotkania Jonathan powrócił z pola. Odesłał córkę do pokoju, a sam, wraz z trójką bandytów, wyszedł na podwórze, aby czekać na gości.

Pojawili się parę minut po czasie. Oświetleni rumianym blaskiem wieczoru, najechali z północy. Było ich czterech - Liberty Bell, zbir, który pojawił się na ranczu rankiem, i dwóch innych. Sam farmer okazał się drobnym mężczyzną po czterdziestce o szczurzej twarzy i pałąkowatych nogach, typowych dla ludzi, którzy większość życia spędzili w siodle. Z jego ramion spływał obszerny ciemnobrązowy płaszcz, a przetłuszczone, siwiejące z wolna włosy przyciskał do głowy kapelusz kowbojski. Gdy podjechał bliżej, dało się zauważyć, że u jego pasa wisiały dwa rewolwery i długi nóż.

- No proszę! - odezwał się drwiąco. - Spencer się chyba wystraszył. Co to za maniery, nie wywiązywać się z umowy i wynajmować zbrojnych szubrawców?

- Wywiązałem się z umowy - odparł ranczer nieco drżącym tonem. - I za to zostałem napadnięty. Napadnięty, panie Bell! Przez pana naskoczyły na mnie jakieś zbiry. Grozili mi, zastrzelili konia i podziurawili ścianę stajni! Powinien mi pan za to odszkodowanie wypłacić.

- A co ja mam wspólnego z tymi zbirami? - Bell zaśmiał się nieszczerze. - Nic a nic, nawet jeśli mojego nazwiska używali. A pan miał mi dostarczyć pięć przednich koni wyścigowych, i ile pan dostarczył? Cztery! I jeszcze czekał pan na mnie ze zbrojną obstawą, jakbym ja był jakimś bandziorem i miał panu chałupę spalić. Proszę odprawić tych śmierdzących włóczęgów, to porozmawiamy jak dżentelmeni!

- A ja proponuję, żeby nas pan przestał traktować jak rekwizyty. - Bykogłowy podszedł do płotu, który oddzielał go od Liberty'ego. - Bo możemy mieć dla pana całkiem intratną propozycję.

- Propozycję? Wy?! - prychnął Bell. - Jedyna propozycja, jaka mnie interesuje, to piąty koń wyścigowy!

- I właśnie to chciałem panu zaproponować - kontynuował Steven. - Konia i dżokeja. Wystartuje w wyścigu jako pański zawodnik, a jeśli się nie spisze, pokryję tę sumę, którą jest panu winien pan Spencer. Co Pan na to?

Walter i Isaac równocześnie spojrzeli na dowódcę, zbici z tropu. Ten jednak patrzył tylko na Bella, utrzymując pokerową twarz.

- A kim pan właściwie jest? - zapytał farmer.

- Steven Bykogłowy, do usług. To ranczo od wczoraj znajduje się pod moją opieką.

- No proszę... Stary Spencer narobił sobie znajomości. - Bell rzucił krzywe spojrzenie ranczerowi. Następnie znów zwrócił się do Bykogłowego: - Zastanowię się nad waszą propozycją, panie Steven. Gdzie można was szukać?

- Proszę przekazać swoją decyzję panu Spencerowi. Z pewnością dotrze do naszych uszu.

Bell pokiwał głową.

- Zastanowię się - obiecał. - A tymczasem dobranoc, panowie. Niech Bóg czuwa nad waszym snem.

Kiedy odjechał wraz ze swoją obstawą, Walter nie wytrzymał i zapytał dowódcy:

- Kogo chcesz wystawić? Jeszcze parę godzin temu wspominałeś, że masz tylko mnie do tego zadania!

- Właśnie ciebie - odparł Bykogłowy.

- Ale ja muszę wystartować jako twój zawodnik!

- A kto tak powiedział? Umówiłem się z Timothym, że w wyścigu wystartuje jeden z moich ludzi. Nie powiedziałem, że to ja go wystawię.

- Steven - wykrztusił Walter, kręcąc głową z niedowierzaniem - ty naprawdę lubisz grać va banque.

Dowódca odpowiedział jedynie diabelskim uśmieszkiem.

***

Ben zawiązał bandaż na przedramieniu Jacka i podniósł się z uśmiechem znad jego posłania.

- Masz szczęście, że kula nie pogruchotała kości - stwierdził. - Za tydzień, dwa powinno się zagoić. Musimy tylko uważać, żeby nie wdało się zakażenie.

- Dziękuję - odparł wiecznie schrypnięty Jack.

Medyk odsunął się, a wówczas do młodzieńca z Henry's Home podszedł Johnny.

- Najadłem się strachu przez ciebie - powiedział z przyganą podszytą serdecznością. - Musicie być bardziej uważnie podczas treningów, zwłaszcza jak ich nie prowadzę.

- Postaramy się.

- I tak trzymaj. A teraz zdrowiej, bo jeszcze się za tobą stęsknię!

Po wyjściu Johnny'ego do pustego w tym momencie namiotu medycznego wpadli Lewis, Billy i Bob. Upewnili się, że nikogo nie ma, i obsiedli posłanie Jacka.

- Nareszcie jesteście - mruknął ranny.

- Wcześniej cały czas się koło ciebie kręcili - syknął Lewis.

- Nieważne... Do rzeczy, panowie. Musimy pogadać. - Wszyscy pokiwali głowami, a Jack kontynuował: - Billy, wyjdź na zewnątrz. Będziesz pełnić wartę. Uprzedzisz nas, jeśli ktoś się będzie zbliżać.

- Ale ja chciałem brać udział w rozmowie! - oburzył się czarnoskóry szesnastolatek.

- Jack ci powiedział, że masz wyjść. Czego nie rozumiesz? - zachichotał złośliwie Lewis. Wielki jak góra, umięśniony Bob spojrzał na Billy'ego znacząco i zacisnął dłonie w pięści.

- Ja... Jasne. - Chłopiec stracił rezon i odwrócił wzrok, by ukryć łzy, które napłynęły mu do oczu. Chwilę później już go nie było.

- Skoro zostali już sami prawdziwi bandyci, możemy porozmawiać - stwierdził Jack, po czym spojrzał na Lewisa i uśmiechnął się szeroko. - Dobra robota z tym strzałem.

Greenhornowie byli pilnowani na każdym kroku, toteż nie mieli częstych okazji do całkowicie prywatnych rozmów we własnym gronie. Lewis wyszedł więc z szalonym planem: zaproponował że ten niby przypadkiem postrzeli Jacka podczas treningu, byle niegroźnie. Wizyty w lecznicy przecież nie mogły wzbudzić niczyich podejrzeń.

- Co robimy? - zapytał wprost Bob.

- To proste. Jeśli kiedykolwiek chcemy jeszcze wrócić do Henry's Home i spalić tę wiochę do gołej ziemi, najpierw musimy pozbyć się Waltera. Szef się go słucha, a on nigdy nie pozwoli na tę napaść. Nie to, co pan Velazquez.

Wszyscy na moment posmutnieli, ale ten smutek szybko przeszedł w ponurą wściekłość i żądzę zemsty. Pan Velazquez był bandytą, jak się patrzy - kimś, kim każdy z nich pragnął się stać. A ten okrutny, śliski jak wąż manipulant Cavendish tak bestialsko odebrał mu życie. To wymagało krwi.

- Pomścimy go - warknął Bob. - Na co właściwie czekamy? On jest jeden, a nas czterech! Trzech, jeśli liczyć tych, którzy mają znaczenie.

- Trzeba to zrobić z głową, żeby nie skończyć jak Pan Harry Baker - zaoponował Lewis. - Sam źle się z tym czuję, ale na razie musimy kontynuować naszą farsę i udawać idiotów zauroczonych Johnnym. Kiedy rozeznamy się lepiej w sytuacji, opracujemy plan.

- Cieszę się, że zawsze mogę liczyć na twoją dobrą radę, Lewisie. - Jack uśmiechnął się ciepło. - Tak właśnie zrobimy. Przyczaimy się i uderzymy na trutnia, kiedy nie będzie się nas spodziewać. I to najboleśniej, jak to możliwe.

Lewis i Bob przytaknęli z aprobatą. Słodka myśl o zemście uderzała do głowy lepiej niż niejedna brandy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro