Rozdział XXX. Furia niebios

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Uwaga! Rozdział jest bardzo długi.

Wiatr tańczył w koronach drzew, a rozwrzeszczane gawrony obwieściły nadejście poranka. Znad pachnącej wilgocią ziemi podniosła się zimna, brudnoszara mgła. Ostatnie gwiazdy blakły na szafirowym zachodzie, a po przeciwnej stronie nieba horyzont rozjarzał się mdłą bielą i zgniłą zielenią. Nie był to jeden z tych pięknych różowo-złotych wschodów słońca, o których poeci układają pieśni, lecz tym, którzy mieli nie ujrzeć już następnego, taki musiał wystarczyć.


Stojący na warcie Johnny przysypiał, ukołysany głuchą ciszą na gospodarstwie. Po rozpalonych poprzedniej nocy dwóch ogniskach pozostały czarne kręgi popiołu. Było zimno, wilgotno i ponuro; nikomu nie chciałoby się trzymać powiek otwartych w takich warunkach.

Tymczasem robiło się coraz jaśniej. Mgła, zamiast opaść, podniosła się i niebo nabrało perłowego odcienia, zza którego blady błękit przebijał się tylko w paru nielicznych punktach. Tuż nad zachodnim widnokręgiem pojawiło się ciemnoniebieskie pasmo skłębionych chmur, które płynęły w stronę rancza.

Johnny ziewnął i omiótł znudzonym spojrzeniem trawiastą równinę, która ciągnęła się od horyzontu i podchodziła aż pod furtkę domu Spencerów. Jego uwagę zwróciły wówczas dziwaczne błyski. Przetarł oczy pięściami i wychylił się przez ogrodzenie, by lepiej się przyjrzeć nietypowemu zjawisku. Kępy ostu i krzaczki, wystające tu i ówdzie ponad źdźbła, były obsiane maleńkimi, bladymi ognikami w niebieskawym odcieniu.

Młody bandyta przez dłuższą chwilę nie wiedział, na co patrzy. Potem przypomniał sobie opowieści swojej matki, które usłyszał we wczesnym dzieciństwie, o ogniach świętego Elma. Było to rzadkie zjawisko atmosferyczne, które zazwyczaj zwiastowało niepogodę. Johnny spojrzał na pas ciemnych chmur na zachodzie, których zwarte szeregi równym tempem posuwały się w stronę rancza, i zagryzł dolną wargę. Krajobraz nagle wydał mu się złowrogi, jakby w powietrzu wisiało jakieś niewypowiedziane ostrzeżenie.

Johnny oblizał usta. Na horyzoncie południowym pojawiły się jakieś maleńkie punkciki. Wkrótce zaczęły rosnąć na tyle, by rozpoznać kształty nadciągających z bardzo daleka jeźdźców. To musiał być wróg.

Młodzik, nagle ożywiony, biegiem przeciął podwórze i wpadł do głównego holu, w którym na rozłożonych kocach spała większość bandy, krzycząc:

- Jadą! Jadą! Za chwilę będą nas atakować!

Te słowa szybko postawiły wszystkich na nogi. W niecałe dziesięć minut ranczo było w pełni przygotowane na atak.

***

Jeszcze pierwszego dnia po tym, jak banda zamieszkała na ranczu Spencera, Bykogłowy zebrał na podwórzu wszystkich domowników, pracowników i bandytów, aby przedstawić plan.

- Panowie i panie! - Steven ukłonił się lekko w stronę Molly, dwóch pokojówek oraz kilku kucharek. - Widzę, że jesteście wystraszeni tym, co ma się wydarzyć. Rozumiem was. Mogę wam mówić, ile chcę, że damy sobie radę i was obronimy, ale to i tak nie ugasi waszego strachu. I słusznie! Bójcie się, bo to naturalne, ale musicie oswoić ten strach na tyle, żeby was nie sparaliżował, kiedy atak już nadejdzie. Wymagam od was wiele, ale to dla waszego dobra: musicie zapomnieć o swoim instynkcie, który każe wam uciekać lub szukać pierwszej lepszej osłony. Takie działanie was zabije. Kiedy pojawi się zagrożenie, waszą jedyną szansą będzie trzymanie się planu co do joty. I dlatego oczekuję, że do czasu, aż zostaniemy zaatakowani, każdy z was obudzony w środku nocy odruchowo będzie w stanie powiedzieć, co ma robić w poszczególnych sytuacjach. Rozumiecie?

Rozległo się kilka nieśmiałych potakiwań. Większość twarzy nadal zdradzała wewnętrzne przerażenie i chęć ucieczki z rancza, póki na to czas. Tylko nieliczne osoby stały prosto i patrzyły śmiało. Walter zauważył wśród nich Molly, a także czarnoskórego parobka, z którym kiedyś się spotykała. W ciągu następnych dni dowiedział się, że miał on na imię Vince i był niejako ulubieńcem pana Spencera.

Tymczasem Bykogłowy przeszedł do omawiania planu:

- Pan Jonathan ukryje się w piwnicy, której strzegli będą Jack, Billy, Bob i Lewis. - Greenhornowie zaczęli protestować przeciwko odsuwaniu ich od walki, ale szybko się uciszyli, gdyż nikt nie zwrócił na nich uwagi. - Panna Molly zamknie się w swojej sypialni z innymi kobietami. Będzie uzbrojona, żeby w razie czego zrobić napastnikom przykrą niespodziankę.

- Tak jest! - odpowiedziała Molly niemal butnie.

- Pracownicy rancza płci męskiej podzielą się na trzy grupy. Większość skryje się w głównym budynku. Ci, którzy są obeznani z bronią, obsadzą budynki gospodarcze po bokach. Moja banda także podzieli się na trzy części. Pierwsza, pod dowództwem naszego Szalonego Waltera Cavendisha, obsadzi ogrodzenie od przodu rancza. Druga, pod dowództwem Bena, obsadzi je od tyłu. Trzecia zajmie stanowiska przy oknach w budynku.

- A ty, szefie? - odezwał się Walter.

- Mi będzie towarzyszyć Brian. Razem ukryjemy się w głównym holu, zaraz za drzwiami frontowymi. I tam zainstalujemy Gatlinga. Tak się prezentują nasze startowe pozycje. Czy ktoś ma coś przeciwko albo czegoś nie zrozumiał?

Słuchający zaprzeczyli.

- Dobrze, to teraz najważniejsza część - kontynuował Bykogłowy z powagą. - Co się stanie, kiedy już nad zaatakują. Musicie wiedzieć, że okolicę rancza cały czas patrolują indiańscy zwiadowcy. Nikt nie będzie ich w stanie zauważyć, za to oni widzą wszystko. Kiedy tylko zobaczą naszych przeciwników, wyślą sygnały dymne do swojego plemienia. A to oznacza, że na ranczu będziemy się musieli utrzymać przez dwadzieścia, trzydzieści minut. Po tym czasie dołączą do nas Komancze.

Mówiąc, dowódca przechadzał się pomiędzy ludźmi. Każdemu starał się spojrzeć w oczy i podkreślić powagę sytuacji. Wszyscy słuchali go uważnie.

- Kiedy przypuszczą szturm, spróbujemy go odeprzeć. Przynajmniej ten pierwszy. Przy drugim już trzeba będzie oszczędzać amunicję. Przy trzecim, jeśli się utrzymamy aż do niego, moi ludzie zrobią pozorowany odwrót. Wszyscy do budynków gospodarczych po bokach. Pozwolimy napastnikom otworzyć bramę i wjechać na podwórze, a wtedy otworzę drzwi frontowe i zetniemy ich serią z Gatlinga. Pozostali wezmą ich w ogień krzyżowy z okien i budynków gospodarczych. Kiedy nasi wrogowie będą próbowali uciekać, na plecy wskoczą im Indianie.

Słuchający kiwali głowami - tak, to był zdecydowanie rozsądny i przemyślany plan.

- Co do pracowników rancza - ciągnął Bykogłowy - ci, którzy ukryją się w domu, nie mają żadnej roli. Jednak jeśli plan nie wypali i atakujący jakimś cudem wedrą się do domu, uciekajcie w stronę sypialni panny Spencer. Panno Molly, będzie pani ostatnim bastionem. - Dziewczyna dygnęła głęboko z dumą. - Ci, którzy będą ukryci od początku w budynkach gospodarczych, razem z moimi podwładnymi będą strzelać w napastników, jak już ich wpuścimy na podwórze. Poza tym wcześniej, jeśli coś się stanie na ranczu, na przykład coś się zapali albo zapadnie, to wy będziecie się tym zajmować. Moi ludzie będą zajęci walką przy ogrodzeniu. Czy to jasne?

Odpowiedział mu chór potakiwań, znacznie śmielszych niż na samym początku. Widać było, że konkretna, a przy tym względnie prostą strategia zrobiła na ludziach wrażenie.

- Tak jak już mówiłem, oczekuję, że wszyscy nauczycie się tego planu na pamięć. Dlatego w najbliższych dniach będziemy was podpytywać, czy pamiętacie, i przypominać, jeśli ktoś zapomni. Ktoś ma coś przeciwko?

Nikt się nie zgłosił. Jak Bykogłowy powiedział, tak się stało - przez następne dni bandyci często łapali losowych parobków, kowbojów czy panny, i wypytywali o szczegóły planu. Dzięki temu w dniu, w którym nastąpił atak, każdy doskonale wiedział, co ma robić.

***

Timothy i Liberty Bell przyprowadzili ze sobą znaczne siły - pięćdziesięciu, może nawet sześćdziesięciu jeźdźców. Spodziewali się, że ranczo będzie bronione, i zatrzymali się w bezpiecznej odległości, poza zasięgiem kul. Nie spieszyli się z atakiem, jakby koniecznie chcieli najpierw osłabić morale obrońców. Kiedy w końcu zaczęło się pierwsze natarcie, wyglądało ono zupełnie inaczej, niż Bykogłowy się spodziewał.

Do przedniej ściany ogrodzenia, bronionej przez Waltera, zbliżyło się kilkunastu piechurów. Posuwali się do przodu powoli, na kolanach i nisko pochyleni, tocząc przed sobą grube bele zwiniętych w rulon koców. Nawet gdy weszli w zasięg strzału, otwieranie ognia okazało się bezcelowe. Kule nie były w stanie przebić całego rulonu, chyba żeby celować cały czas w to samo miejsce, a to było niemożliwe.

- Będą próbowali nas podpalić - wydukał Fred przez zaciśnięte zęby. Walter spojrzał na niego, zdziwiony. Nie przywykł do słyszenia głosu małomównego kamrata w obecności tyłu osób.

- Uwaga, parobkowie! Będą próbowali wzniecić pożar! - powtórzył znacznie głośniej. Przyglądał się podchodzącym napastnikom ze zmarszczonym czołem, usilnie próbując wymyślić jakiś sposób, aby się ich pozbyć.

Parobkowie wymknęli się z bocznych zabudowań gospodarczych i ustawili przy studni, a następnie zaczęli pospiesznie napełniać wodą wiadra, miednice, a nawet skórzane worki.

Rulony koców zatrzymały się na dziesięć metrów przed ogrodzeniem. Tak jak przepowiedział Fred, przeciwnicy zaczęli ciskać w ranczo podpalonymi pochodniami. Pierwsze trzy odbiły się nieszkodliwie od bramy i zgasły w zetknięciu z wilgotną trawą. Pozostałe wpadły do środka, wzniecając kilka małych ogni, szybko zagaszonych przez parobków. Jedna spadła na smołowany dach składziku i płomienie buchnęły wysoko, lecz i z tym pożarem parobkowie sobie poradzili, nie dopuszczając do żadnych większych zniszczeń. Jeden z napastników wychylił się zza kocy trochę za bardzo, aby rzucić pochodnią, i chwilę później upadł, trafiony pociskiem z wiernej dwururki Rogera.

Chociaż pożary nie wywołały większej szkody, prawdziwe niebezpieczeństwo miało dopiero nadejść. Obrońcy przeładowywali już broń, opróżnioną z naboi, a poza tym zastrzelonym przez Rogera żaden z napastników jeszcze nie padł. Bele koców znów potoczyły się naprzód i atakujący znaleźli się już pod samym ogrodzeniem. Lada chwila mogli zniszczyć furtę.

Jeden z ludzi Waltera wychylił się ponad ogrodzeniem i próbował strzelać do nich z góry, teraz kiedy znaleźli się tak blisko. Świst kuli, która strąciła mu z głowy kapelusz, przekonał go, aby schował się z powrotem.

Anglik zacisnął zęby i rozejrzał się po podwórzu. Zauważył dwójkę parobków biegnących z wiadrami wody w stronę płonącej sterty siana.

- Stójcie! - rozkazał. - Nie gaście tego!

Parobkowie zatrzymali się, zdezorientowani. Tymczasem Walter chwycił łopatę opartą o bok jednego z magazynów i nabrał na nią płonącego siana, po czym przerzucił je przez ogrodzenie. Bolesny wrzask jednego z napastników zdradził, że rzut był celny.

Pozostali natychmiast podchwycili pomysł tymczasowego dowódcy. Ich sprytny plan spalił się jednak na panewce, kiedy ziemia zadrżała od uderzeń kopyt. Jeźdźcy czekający poza zasięgiem strzału zdecydowali się na szarżę.

Gruchoczące strzały ze sztucerów Winchester odrywały drzazgi od sztachet ogrodzenia. Jedna kula wyrwała Walterowi łopatę z dłoni, pozostawiając okrągłą dziurę w łyżce. Inna wpadła prosto do otworu strzelniczego i rozcharatała policzek któremuś z obrońców. Ranny padł na plecy, wrzeszcząc i wijąc się z bólu. Po paru sekundach przyszła po niego trójka parobków i odciągnęli go w bezpieczne miejsce.

Huk narastał, jednostajny tętent dziesiątek kopyt i suche klaskanie wystrzałów nakładały się na buńczuczne okrzyki nacierających i wrzaski rannych. Spienione konie niosły uzbrojonych po zęby drabów, nierzadko strzelających oburącz i krzyczących co sił. Kurz, jaki się wokół nich podniósł, skrywał większość ich ciał, przez co widać było tylko zarysy ich sylwetek i losowe pojedyncze detale, wyłaniające się zza zasłony: przekrzywiony kapelusz, zegarek na łańcuszku, podwójny pejcz, lśniąca ostroga. Gnali na ranczo niczym bezimienna śmierć, jakby chcieli je stratować wraz z budynkami.

Walter opróżnił bębenek, lecz przez dym od spalonego prochu nie mógł dobrze wycelować, więc udało mu się ustrzelić tylko jednego z wrogich jeźdźców. Klnąc na potęgę, załadował Colta na nowo i znów skierował go na szarżujących.

Wówczas jednak furta poddała się pod naporem piechurów, którzy jako pierwsi dotarli pod ogrodzenie. Grupa kilkunastu bandziorów wpadła na podwórze i zaczęła strzelać.

Czterej parobkowie padli na ziemię, trzej martwi, jeden ciężko ranny. Jęki tego ostatniego przebijały się nawet przez hałas bitwy. Prosto w serce dostał jeden z ludzi Bykogłowego stojący zaraz obok Freda, a jego sąsiad - Johnny - osunął się na ziemię z bolesnym wrzaskiem, postrzelony w łydkę. Zaraz potem dwa pociski z dwururki Rogera położyły dwóch z atakujących.

Walter zdążył wystrzelić trzy kule ze swojego rewolweru, nim jeden z napastników dopadł go wręcz, skacząc na niego z bagnetem z czasów wojny secesyjnej. Anglik zbił cięcie kolbą rewolweru i próbował kopnąć przeciwnika w brzuch. Ten jednak zwinnie usunął się z drogi jego stopie i chwycił go za kostkę, po czym jednym szarpnięciem posłał rudowłosego bandytę na ziemię. Cavendish gruchnął plecami o twardą nawierzchnię podwórza, lecz nie pozwolił sobie wypaść z rytmu. W ułamku sekundy podniósł rewolwer i strzelił na oślep, trafiając w bok głowy napastnika. Ten puścił jego nogę i powoli zwalił się całym ciężarem na ziemię.

Walter usiłował wstać, ale gdy tylko podniósł głowę, napotkał wzrokiem lufę Winchestera wycelowaną w jego głowę. Nie zdążył poczuć strachu; Fred runął z wrzaskiem na napastnika i powalił go na plecy, po czym dwukrotnie dźgnął go w serce.

Anglik dźwignął się wreszcie na nogi i strzelił oczami na boki, chcąc się jak najszybciej rozeznać w sytuacji. Jego ludzie zdołali wystrzelać już większość z pieszych przeciwników, którzy wbiegli przez zniszczoną furtkę; zostało tylko dwóch, którzy skryli się w wejściu do stajni i właśnie wymieniali ogniem z parobkami ukrytymi w środku. Niestety aż trzech ludzi Bykogłowego przypłaciło tę konfrontację życiem, podobnie jak sześciu mieszkańców rancza.

Tymczasem jeźdźcy dotarli już do furty i dwaj pierwsi wjechali na podwórze. Nie było czasu do stracenia.

- Rozbiec się! Już! - krzyknął Walter, lekko zdzierając sobie gardło.

Mimo chaosu bitewnego wszyscy natychmiast wykonali polecenie i pochowali się w budynkach gospodarczych. Cavendish wbiegł do stajni, którą wypełniało teraz rżenie przerażonych koni, w samą porę, by zobaczyć, jak Vince dwoma strzałami pokonuje dwójkę ostatnich bandytów z grupki piechurów, którzy jako pierwsi wdarli się na ranczo.

Przywarł twarzą do odstępu pomiędzy deskami, przez który widać było podwórze. Jeźdźcy wlewali się przez furtę jak rzeka i gromadzili między budynkami, strzelając na oślep po oknach, za którymi mogli się kryć obrońcy. Dwóch dostało strzałami oddanymi w odpowiedzi zza okiennic.

A wtedy zaczęły otwierać się frontowe drzwi. Walter wyszczerzył zęby w groźnym uśmiechu, widząc pierścień luf Gatlinga, gotowy, aby zawirować w tańcu ze śmiercią. Po jednej stronie kartaczownicy stał Bykogłowy, a po drugiej, przy korbce, znajdował się Brian - drugi po Harrym Bakerze spec od broni ciężkiej w bandzie.

Jeźdźcy szybko zauważyli, co się święci, i nagle zapanował wśród nich popłoch. Ci, którzy już wjechali na ranczo, próbowali się z niego wydostać i zderzali się z tymi, którzy dopiero na nie wjeżdżali, przez co robił się tumult pełen wrzasków i rżenia koni, w którym kilku napastników spadło z siodeł i zostało stratowanych. Na nic się zdały ich starania; Bykogłowy machnął ręką, dając znak Brianowi, aby otworzył ogień.

Brian zakręcił korbą.

Napotkał opór, więc nacisnął mocniej.

Wówczas rozległ się cichy odgłos wybuchu i umieszczony nad zamkiem pojemnik z amunicją eksplodował z jednej strony, a broń się zacięła.

Choć wciąż słychać było rżenie koni i wrzaski ludzi, Walter miał wrażenie, że zapadła cisza.

Bykogłowy, który stał zaraz obok Gatlinga, nagle zatoczył się w bok i chwycił za udo, z którego sterczał metalowy odłamek. Wokół jego stopy zaczęła szybko powstawać kałuża krwi, prosto w którą przewrócił się kilka nieznośnie długich sekund później.

Gatling zawiódł.

***

- Co tam się dzieje? - spytał Isaac z paniką w głosie.

- Nie wiem - odpowiedział Ben ponuro. Już dawno powinni byli usłyszeć terkot Gatlinga, a tymczasem zza zabudowań wciąż dochodziły do nich dźwięki zwykłych pojedynczych strzałów, rżenie koni i krzyki ludzi.

- Musimy im pomóc - przekonywał Isaac. Mówił to trzeci raz w ciągu tej samej minuty, ale Ben dopiero teraz rozważył jego słowa na poważnie.

- Masz rację - westchnął, po czym zwrócił się do reszty swoich tymczasowych podkomendnych: - Panowie, za mną! Idziemy wspomóc naszych kolegów.

Bandyci ryknęli ochoczo. Medyk poprowadził ich wzdłuż budynków, aż obeszli jedno z ramion podkowy i wyszli na zadymione podwórze, wprost w bitewny rozgardiasz. W jednej chwili wokół zrobiło się bardzo, bardzo głośno.

Isaac, który biegł zaraz obok Bena, nagle przystanął, krzyknął i chwycił się za ramię, w którym ziała krwawa dziura.

- Na pomoc! Zastrzelili mnie! - pisnął z przerażenia. - Umieram!

- Jesteś tylko ranny, idioto! Schowaj się gdzieś, zanim cię dopadnie szok.

To mówiąc, Ben niemal wepchnął Isaaca za luźną stertę drewna opałowego. Młodszy z bandytów zatoczył się i powoli osunął po ścianie, ale pozostał w kryjówce. Medyk tymczasem skupił się na własnym przetrwaniu.

Tuż przed nim wyrósł wrogi jeździec. Wierzchowiec wspiął się na tylne nogi i zamachał kopytami. Ben ledwo zdążył się cofnąć. Bardziej odruchowo niż celowo odblokował rewolwer i wpakował dwie kule w pierś konia, a trzecią - jeźdźcowi między oczy. Odskoczył przed opadającym truchłem i w tym momencie spadł na niego jeden z napastników, wysadzony z siodła przez zranionego rumaka, który spanikował i zaczął szaleć.

Dwaj mężczyźni potoczyli się po ziemi, cudem unikając stratowania i zadeptania. Ręka Bena wygięła się pod nienaturalnym kątem i musiał wypuścić rewolwer. Na szczęście przeciwnik, który na niego spadł, był przerażony i tylko uderzył go, najmocniej jak się dało, w twarz, po czym się zerwał, niezainteresowany zabijaniem ofiary. Medyk odczuł uderzenie, ale nie zamroczyło go. Przytomnie chwycił napastnika za nogi i sprowadził go znów do parteru. Przez chwilę siłowali się, aż Benowi niespodziewanie przyszedł na pomoc jeden z rozszalałych koni, uderzając napastnika kopytem prosto w czoło.

Ben zamarł na sekundę, oddychając ciężko. Był już za stary na takie eskapady. Przytomnie jednak zabrał pokonanemu przeciwnikowi broń - świeżo nabitego Winchestera. Zawsze wolał broń krótką, ale sztucer również mógł się przydać.

Pobiegł przed siebie, uchylając się co chwilę przed końskimi kopnięciami, uderzeniami pejczy i zbłąkanymi kulami, tnącymi powietrze bez wyraźnego celu, ponieważ pole bitwy zbyt gęsto było zasnute dymem, aby bawić się w celowanie. Kierował się w stronę drzwi frontowych domu mieszkalnego. Musiał się przekonać, dlaczego Gatling nie wystrzelił serii.

Przy samym budynku omal nie zderzył się z Walterem, który musiał wpaść na ten sam pomysł. Spojrzeli po sobie, a następnie na drzwi frontowe.

Ben zauważył naraz trzy rzeczy. Po pierwsze, Bykogłowego leżącego na podłodze w kałuży krwi. Po drugie, Briana, który próbował wyrwać z zamka Gatlinga zdeformowany magazynek. Po trzecie, jednego z atakujących skradającego się ku nim wzdłuż ściany budynku z długim nożem w ręce.

Walter był szybszy o ułamek sekundy. Dwa gładkie naboje o średnicy czterdziestu pięciu milimetrów uderzyły w plecy skradającego się napastnika, powalając go na ziemię.

Dwaj przyjaciele bez słów pobiegli w tym samym kierunku - do dowódcy. Okazał się nieprzytomny, ale żył. Krew lała się gęsto z rany, lecz była to lepka, ciemna krew żylna, nie zaś fontanna jasnej, natlenionej krwi tętnicznej, która odebrałaby rannemu życie w ciągu kilkunastu sekund.

- Zostaw tego grata, chłopcze! - zawołał Ben do Briana. - Pomóż mi podnieść dowódcę. Walter, osłaniaj nas!

Medyk i Brian wzięli Bykogłowego pod ramiona i wprowadzili go w głąb holu, podczas gdy Cavendish odganiał nadbiegających już pieszo napastników niemal nieprzerwanym ogniem z rewolweru. W pewnej chwili sięgnął do paska i z przerażeniem zauważył, że kończą mu się naboje.

Wystrzelił ostatni pocisk, kiedy Ben i Brian schodzili już z Bykogłowym po schodach do piwnicy. Kolejni trzej napastnicy, niepowstrzymani przez nikogo, wbiegli na schody prowadzące na piętro. Anglik miał nadzieję, że Molly da sobie radę i zgotuje im, jak ustalili, bardzo gorące powitanie.

Kiedy dotarli do drzwi piwnicy, pod którymi czekali zaaferowani greenhornowie, Bykogłowy wyrzęził:

- Indianie... Pojawili się...?

- Niestety nie - odpowiedział Brian.

- Brian się myli. Właśnie przyjechali - odrzekł na to Ben.

- Naprawdę?! - Brian uśmiechnął się szczęśliwie.

- To... dobrze... - wydukał dowódca, po czym znów popadł w omdlenie.

- No, to teraz już na pewno wygraliśmy - stwierdził butnie Brian.

- Nie ma żadnych Indian - odparł medyk ponuro. - Powiedziałem mu to, żeby się nie zadręczał. Zobaczymy, co będzie dalej. A teraz pomóż mi go opatrzeć, co? Walter... - Ben zwrócił się do Anglika, ignorując zrozpaczonego Briana. - ...chyba lepiej się przydasz na zewnątrz niż tutaj.

- Skończyła mi się amunicja - wyjaśnił Cavendish.

Ben bez chwili zawahania wręczył mu sztucer.

- Nabity do pełna, czternaście kul - powiedział. - Nie zmarnuj ich.

Walter podziękował skinieniem głowy, po czym pobiegł do wyjścia. Wiedział, że zostawia Bykogłowego w dobrych rękach.

***

Molly była zła, że jej okno nie wychodziło na południe, na podwórze, gdzie trwała walka, tylko na zachód. Ze swojego pokoju mogła tylko nasłuchiwać odgłosów bitwy i obserwować gęstniejące i ciemniejące chmury burzowe, które nieubłaganie zbliżały się do rancza. Dziewczyna zastanawiała się, czy walki zdążą się skończyć, zanim rozpęta się burza.

- Panienko... Co z nami będzie? - zapytała łamiącym się głosem jedna z dwóch pokojówek, Kitty. Czerwona od płaczu, wspierała się na ramieniu kucharki Mabel. Obydwie, a wraz z nimi wszystkie pozostałe dziewczęta w pokoju, wpatrywały się w uzbrojoną we dwie rusznice Molly z mieszaniną rezygnacji i nadziei.

Panna Spencer nigdy nie utrzymywała ze służbą bliskich stosunków, nie licząc Vince'a, ale teraz była wdzięczna, że te kobiety są tu razem z nią. Dzięki temu miała dla kogo być odważna. Gdyby została tu sama, prawdopodobnie nie myślałaby w ogóle o obronie i tylko zatopiła się w rozpaczy, w jakiej pogrążył ją Walter.

- Przeżyjemy - powiedziała pewnym głosem. - Obiecuję wam to.

Znów spojrzała za okno. Zwróciła uwagę na to, że jedna z chmur, ogromny cumulonimbus, oderwała się od reszty i pędziła samotnie na spotkanie rancza. Wyglądała dziwnie. Jej brzegi zdawały się lekko wydłużać ku dołowi, a środek - wypiętrzać.

Jakieś hałasy z dołu skłoniły dziewczynę, żeby wychylić się przez okno. Po trawie wzdłuż budynku przechodzili bandyci, którzy mieli pilnować rancza od tyłu. Co ich skłoniło do zmiany pozycji? I czemu wciąż nie słyszała serii z Gatlinga?

- I jak, panienko? - odezwała się nieśmiało Kitty. - Co widać?

- Chyba bitwa nie idzie dobrze - odparła Molly smutno. Kitty zapłakała cicho ze strachu.

- Panno Spencer - odezwała się nagle Mabel grobowym tonem - proszę spojrzeć na niebo.

Molly podniosła wzrok. Chmura, którą obserwowała, była już bardzo blisko i przybrała kształt podkowy. Następnie spojrzenie dziewczyny padło na prerię, i wówczas to zobaczyła: drobiny zeschniętych liści i starych źdźbeł podnoszące się nad ziemię w wolno powstającym wirze.

- Boże Wszechmogący... - wyszeptała słabo. - Tam się rodzi tornado!

- Tornado?!

- Teraz?!

- Co my zrobimy?!

- Dokąd mamy uciekać?!

- Nie chcę jeszcze umierać!

- CISZA! - Molly przekrzyczała służące. - Musimy natychmiast zejść do piwnicy. Natychmiast, inaczej wszystkie zginiemy!

- Ale plan... - bąknęła cicho druga pokojówka, Grace.

- Plan nie zakładał tornada! A śmierć od kuli jest mniej bolesna niż wessanie przez trąbę powietrzną!

Nie czekając na reakcję dziewcząt, przemaszerowała zdecydowanym krokiem przez pokój, ściskając jedną ze swoich rusznic w rękach, i otwarła drzwi na oścież. Służące wyszły zaraz za nią.

Przy schodach pojawił się problem. Wbiegła po nich grupka wystraszonych chłopców ze służby - podkuchennych i parobków, którym nie dano broni do ręki.

- Wdarli się do domu! - krzyknął pierwszy z nich. - Ratujcie!

- Musimy iść do piwnicy, nadciąga tornado! - odpowiedziała Molly.

Chłopak był wyraźnie przerażony i przez to niezdolny do logicznego myślenia. Miał w głowie tylko to, że zginie, jeśli nie będzie podążać za planem. Dlatego otworzył już usta, by kłócić się z panną Spencer, ale wtedy na schodach pojawił się pierwszy z atakujących bandziorów i posłał w górę dwie kule.

Jedna z nich trafiła Kitty w sam środek piersi. Pokojówka osunęła się, martwa, wprost w ramiona Mabel, która zaczęła wrzeszczeć bez opamiętania.

- RATUNKU!!! - wydarł się chłopak, po czym wbiegł wyżej i przepchnął się za Molly, omal jej przy tym nie przewracając. Pozostali chłopcy poszli w jego ślady, unieruchamiając dziewczynę na kilka cennych chwil. Przez ten czas bandyta zdążył oddać kolejny strzał, który trafił jednego z podkuchennych w dół pleców.

Molly wreszcie wyszła na szczyt schodów i zobaczyła przed sobą napastnika. Wiele razy brała udział w polowaniach na zwierzęta, ale jeszcze nigdy nie zabiła człowieka. Widziała dokładnie jego szczerbaty uśmiech, błyszczące z podniecenia oczy i trzymany w ręku rewolwer. Nie mogła się zawahać.

Strzeliła.

Pocisk trafił mężczyznę w środek piersi z takim impetem, że ciało poleciało w tył, przekoziołkowało po schodach i spadło na półpiętro, prosto pod nogi kolejnego bandyty, z nienaturalnie powyginanymi kończynami. Kompan zabitego natychmiast przekroczył nad jego zwłokami i puścił dwie kule w górę schodów. Obie przeleciały Molly tuż nad głową. Strzeliła po raz kolejny i znów trafiła, tym razem w głowę. Niemal odstrzeliła bandycie połowę czaszki, odsłaniając różową tkankę mózgową.

Rusznica Molly była starego typu, mieściła tylko dwa naboje. Cała reszta zapasowej amunicji została w sypialni, tymczasem gdzieś w domu czaił się jeszcze trzeci bandyta. Molly zbiegła po schodach, mrużąc oczy załzawione od gryzącego dymu, i na półpiętrze wpadła na ostatniego z napastników. Zanim ten zdołał się otrząsnąć ze zdziwienia, że oto natarła na niego niewiasta w powłóczystej sukni, rąbnęła go z całej siły kolbą w skroń. Mężczyzna poleciał w dół schodów i upadł na podłogę ze skręconym karkiem.

Molly obejrzała się z dzikim ogniem w oczach na swoich towarzyszy, których musiała ochronić. Wszyscy wpatrywali się w nią jak w jakieś bóstwo.

- Piwnica! - wrzasnęła, usiłując ukryć drżenie swojego głosu.

Nie tylko głosu, ale i rąk, nóg - właściwie wszystkiego. Cała drżała i miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Kręciło jej się w głowie i mdliło, lecz nie mogła zapominać, że gdzieś tam pędzi ku niej tornado, które nie okaże jej litości tylko dlatego, że nie nawykła do zabijania ludzi.

Dlatego ruszyła dalej, a reszta służących z lekkim ociąganiem się pobiegła za nią. Molly odruchowo stanęła na moment w otwartych na całą szerokość drzwiach frontowych i zerknęła na podwórze. Poczuła, jak jej serce zamiera; tornado już tu dotarło. Zajęci mordowaniem się wzajemnie mężczyźni nie zwrócili uwagi na wielki, brązowy wir z brudu, ziemi, szczątków roślin i martwych ciał owadów i gryzoni, który właśnie zrywał dach z drewutni i magazynu, roztrąciwszy wcześniej sztachety ogrodzenia. Dopiero gdy wpadł między nich i porwał jednego z jeźdźców, zapanowała panika.

Koń zarżał rozpaczliwie, a jeździec wydał z siebie najbardziej nieludzki odgłos, jaki może wyjść z ludzkiego gardła. Sekundę później zostali porwani przez wir, a następnie ciśnięci na wiele metrów. Uderzyli twardo o ziemię daleko za ogrodzeniem gospodarstwa. Na szczęście już wtedy byli martwi, zabici przez próżnię wewnątrz leja.

Wrzaski i chaos na dobre zapanowały na ranczu Spencerów. Teraz już nikt nie wiedział, kto kogo zabija, ani kto do kogo strzela. Liczyło się tylko najstraszliwsze z zagrożeń na Wielkich Równinach, burzowe tornado, które tego dnia postanowiło zawitać w rejony Kansas.

***

Gdy Walter wybiegł z powrotem na podwórze, niebo niemal zupełnie pociemniało, a wśród walczących panował jeszcze większy rozgardiasz niż wcześniej. Korzystając z tego, oddał cztery strzały. Sztucer śpiewał w jego rękach, wyrywał się potężnym odrzutem, do tego był niesamowicie celny i wydajny. Anglik nadal wolał swojego Colta, ale teraz nie żałował, że ma przy sobie tę nową broń.

Dopiero w ostatniej chwili zauważył, co wywołało taki popłoch. Przez ogrodzenie przeszło ogromne, dwuwirowe, amerykańskie tornado, i właśnie porwało jednego z jeźdźców.

- Chryste - wycharczał, po czym rzucił się do ucieczki.

Trąba nacierała jak oszalała. Nie sposób było przed nią uciec, można było tylko zejść jej z drogi i mieć nadzieję, że nie zmieni kierunku. Walter stawiał długie kroki, zygzakując przed fasadą żywiołu.

I wówczas stało się to, o czym ostrzegała go Lisa Newton.

Szarpiący ból w lewej nodze na moment pozbawił go równowagi. Skurcz nie okazał się na tyle silny, by go przewrócić, ale wytrącił go z rytmu. Słaniając się na nogach, Walter przebiegł jeszcze kilka kroków, a wówczas poczuł na swoich plecach tchnienie wszechpotężnego wichru.

Biegł dalej, ale miał wrażenie, że stoi w miejscu. Czuł się lekki - to pęd powietrza zaczynał go powoli unosić. W desperacji napinał wszystkie mięśnie, lecz to nie zdało mu się na nic. Tornado postanowiło się nim pożywić.

Wtem, poczuł na przedramionach żelazny uścisk cudzych rąk. Potężne szarpnięcie wyrwało go z mocy tornada i sprawiło, że padł jak długi na ziemię. Trąba przeszła nieszkodliwie obok Anglika i jego niespodziewanego wybawcy, aby dalej siać chaos w szeregach napastników, a następnie opuścić podwórze z drugiej strony, również zrywając dach i parę sztachet.

Walter rozkaszlał się na krótko. Gdy mu przeszło, przyjrzał się swojemu wybawcy. Okazał się nim parobek Vince; spojrzał bandycie głęboko w oczy, po czym podał mu upuszczony Winchester.

Anglik wstał o rozejrzał się. Wokół wciąż panował chaos. Jeźdźcy tłoczyli się, wpadali na siebie i ostrzeliwali siebie nawzajem w panice.

Wówczas zauważył Liberty'ego Bella, wydającego rozkazy swoim ludziom i próbującego opanować sytuację. Bez sekundy zwłoki przyłożył kolbę sztucera do ramienia, ułożył muszkę w szczerbince i pociągnął za spust. Farmer spadł z konia, plując strumieniami krwi.

Widząc śmierć przywódcy, ludzie Bella poszli w rozsypkę i zaczęli uciekać. Niektórzy bramą, inni przez ogrodzenie. Ludzie Timothy'ego z początku próbowali ich powstrzymać, ale ostatecznie zaczęli do nich masowo dołączać. Przez kakofonię krzyku, tętentu, rżenia i ostatnich wystrzałów przebijał się tylko zdarty głos Timothy'ego:

- Odwrót! Odwrót!

W ciągu kilku minut ranczo opustoszało. Trąba powietrzna oddaliła się, podobnie jak wrogie oddziały, pozostawiając na zrujnowanym podwórzu mnóstwo zabitych ludzi i zwierząt, a także porozdzieranych fragmentów ścian i dachów. Cisza, która nastała tak nagle po bitewnym zgiełku i huku burzy, aż dzwoniła w uszach.

Walter spojrzał na Vince'a, a ten odwzajemnił spojrzenie. Następnie obaj przenieśli wzrok na drzwi frontowe.

Pierwsze krople deszczu spadły na ziemię, otulając dom szarą zasłoną wody. Molly stała w progu, szara jak popiół, z oczami zaczerwienionymi od łez. Na oczach obydwu swoich mężczyzn zgięła się w pół i zwymiotowała prosto na swoje buty.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro