Rozdział XXXIII. Wycieczka w przeszłość cz. 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Paryż, 3,5 roku wcześniej

- Oui, oui, Anglais! - zaśmiał się Jacques, wręczając przyjacielowi plik banknotów. - Nie ma co się denerwować. Ale żądam rewanżu! Krupier, obstawiam trzeci tuzin.

Walter schował pieniądze do portfela z pełnym satysfakcji półuśmieszkiem. Następnie również ułożył żetony, obstawiając pierwszy tuzin. Stojący nieco dalej Francois podrapał się po głowie, a następnie z ociąganiem obstawił street bet. Dwaj pozostali gracze spojrzeli na niego ze zdumieniem.

- Odważnie - powiedział Walter po francusku, z ledwo zauważalnym akcentem.

Krupier zakręcił ruletką. Kulka potoczyła się po polu i, ku irytacji całej trójki obstawiających, zatrzymała na zerze. W tej turze wszystkie pieniądze trafiły do kieszeni kasyna.

Znajdowali się w jednym z najdroższych lokali w centrum Paryża i świętowali nadejście nowego roku. Za dwie godziny zaczynał się tysiąc osiemset osiemdziesiąty drugi. Całą trójką studiowali ekonomię na uniwersytecie, i choć na co dzień musieli się liczyć z każdym groszem, na Boże Narodzenie dostali fundusze od swoich zamożnych rodzin i dzięki temu mogli się zabawić.

Gdy znudziła im się ruletka, wrócili do zajętego wcześniej stolika pod oknem i zamówili champagne. Sącząc delikatnie musujące wino, wspominali w rozmowie swoje czasy sprzed rozpoczęcia studiów.

Mieszkali w akademiku w trójkę w jednym pokoju. Od samego początku się polubili, jako że każdy z nich przepadał za podobnymi rzeczami - kobietami, alkoholem, hazardem i muzyką. Poza tym Walter i Jacques, którego błękitnokrwista rodzina posiadała kawał lasu, lubowali się w polowaniach, Jacques i Francois, rodowity paryżanin, mieli słabość do najdroższych wytrawnych win, a Waltera i Francoisa łączyło zamiłowanie do wyścigów konnych i pojedynków sportowych. Każdy z nich miał też swoje dziwactwa, Francois zaczytywał się powieściami grozy, Jacques grywał na waltorni, a Walter regularnie odwiedzał galerie sztuki, w szczególności wystawy pejzaży z całego świata. Fascynowało go to, co skrywają horyzonty.

- A ty właściwie czemu poszedłeś na te studia? - zapytał Jacques po którymś kieliszku. - Nie łatwiej ci było gdzieś w Londynie sobie znaleźć uniwersytet?

Walter odcharknął i splunął na podłogę.

- Nie wypowiadaj przy mnie nazwy tego przeklętego miasta - burknął.

- No dobrze, wybacz. Ale czemu akurat Paryż?

- Tak jakoś wypadło. - Anglik wzruszył ramionami. - Po śmierci mojego ojca moja matka przejęła jego majątek, bo nie miał żadnych innych krewnych, a ja byłem jeszcze za młody. Ona i jej... nowy mąż... - Wypowiedział te słowa z widocznym trudem. - ...zupełnie zaniedbali naszą wiejską posiadłość. Dlatego postanowiłem się kształcić, żeby jakoś podnieść ród z ruiny.

Przebywał w Paryżu już od dwóch lat. Gdy tylko dorósł i zebrał fundusze, opuścił Londyn. Marzył o tym, by już nigdy nie wrócić do przeklętego miasta, w którym Sara Cavendish stała się Sarą Delaney jeszcze przed śmiercią starego Williama, łamiąc wszystkie przysięgi, jakie składała mężowi. Dała Benedictowi dwie córki i syna, który miał odziedziczyć posiadłość Delaneyów i wszystkie ich ziemie; Walterowi został na wpół zrujnowany dwór w Cheshire i ciągnący się za nim smród zdrady, skrytobójstwa i zrujnowanej reputacji.

- Szlachetnie, szlachetnie - skomentował Jacques. - A twojego ojca przypadkiem nie zabili za zdradę? Nie boisz się obejmować po nim dziedzictwa?

Walter opowiedział im kiedyś historię swojej rodziny.

- To było nieoficjalne. Poza tym i tak nie mam nic innego - westchnął. - Jestem zmęczony... Bawcie się dalej, ja wrócę się położyć.

- Jak to? Przecież zabawa dopiero się rozkręca! - oburzył się Francois. - Jeszcze nawet nie przyszły dziewczynki!

- Pozdrówcie je ode mnie, jak przyjdą. Ja na dziś spasuję - odparł Walter z uśmiechem.

Pożegnawszy się z kolegami, wyszedł w białą noc, rozjarzoną mnóstwem świateł z okien, za którymi wrzała zabawa. Delikatny śnieżek prószył z nieba i osiadał na dachach, wykuszach, gankach, latarniach i żywopłotach. Błotnista breja zalegająca na ulicach i chodnikach prezentowała się lepiej pod świeżą białą posypką, która jednak wkrótce stapiała się i dołączała do brązowego, na wpół zmrożonego błota.

Walter szedł przed siebie raźnym krokiem, a z uśmiechniętych ust raz po raz uciekały mu obłoczki pary. Wcale nie czuł się źle, ale musiał tak powiedzieć, bo inaczej przyjaciele nigdy nie pozwoliliby mu się ulotnić przed wybiciem północy. On zaś planował przywitać Nowy Rok w nieco innym towarzystwie.

Wezwał powóz i kazał się zawieźć na malownicze obrzeża miasta. Złożył dorożkarzowi życzenia i zapłacił mu podwójnie, aby jakoś zrekompensować mu konieczność pracy w taki dzień. Następnie wysiadł i z mocno bijącym sercem podszedł do dużej neoklasycznej willi, otoczonej wspaniale ośnieżonym ogrodem. Pchnął otwartą furtkę i pobiegł truchtem po ścieżce prowadzącej pod drzwi frontowe. Gdy był o krok od ganku, drzwi stanęły otworem i na progu zjawiła się Margarita.

Była wysoką, nieco chudą kobietą o wyraźniej, wyzywającej urodzie, w pełni świadomą swojego piękna. Otaczała ją aura odurzającej, bezczelnej kobiecości, przenikająca każdy jej gest, słowo i minę. Jej szczupłą twarz o trójkątnym podbródku i rysach kojarzących się z dzikim kotem zdobił mocny makijaż, a w kasztanowych włosach spiętych w wysokiego koka miała pyszną złotą klamrę z różowym kwarcem. Brązowo-pomarańczowo-czerwona suknia idealnie odzwierciedlała jej ognisty temperament, natomiast futro białego lisa, jakim owinęła szyję - jej lodowatą niezłomność.

- Nie mogłam się ciebie doczekać - szepnęła zalotnie swoim wysokim, nieco ochrypłym głosem, który doprowadzał mężczyzn do szaleństwa.

- Ja również - odpowiedział Walter, po czym wziął ją w ramiona.

Spotykali się od czterech miesięcy. Anglik, który wcześniej nie stronił od przelotnych romansów, od tamtego czasu nie spojrzał na żadną inną kobietę. Najchętniej oświadczyłby się jej i ogłosił całemu światu, że ta oto wspaniała dama należy do niego, lecz na razie nie mógł, ponieważ poprzedni mąż Margarity umarł zaledwie pół roku wcześniej. Z ponownym ślubem musiała więc zaczekać jeszcze kolejne pół roku.

Miała osiemnaście lat, gdy wyszła za mąż za starego pułkownika, znacznie od niej majętniejszego. Po pięciu latach szczęście uśmiechnęło się do niej i starzec zmarł, zostawiając jej posiadłość i ogromną fortunę. Pruderyjne damy patrzyły na nią spod oka, ale ona nic sobie z tego nie robiła. Taka właśnie była - odważna, bezczelna, pewna swego i zdecydowana, by bez względu na koszty wydrzeć z życia jak najwięcej - i taką Walter pokochał całym sercem. Imponowała mu swoją niezłomną wolą, inspirowała, by sięgać aż do gwiazd, a przy tym czerpał przyjemność z tego, że taka właśnie osoba, skrajnie niezależna, zdecydowała się dla niego porzucić cząstkę swojej wolności. Nie mógł się doczekać, aż stanie z nią na ślubnym kobiercu.

Weszli do willi, po czym Margarita poprowadziła ukochanego do swoich komnat. Rezydencja była urządzona z przepychem, w ciemnym drewnie i z marmoryzacją. Kobieta odziedziczyła ją po mężu i od czasu jego śmierci zupełnie zmieniła wyposażenie. Wcześniejszą neoklasyczną surowość wyparło nagromadzenie krzykliwych ozdób, którymi obwieszczała swoją pogardę dla norm i trendów. Jedynie swoją garderobę zawsze utrzymywała w zgodzie z najnowszymi żurnalami.

Sypialnia Margarity znajdowała się w tylnej części domu, z oknami wychodzącymi na obszerny półkolisty taras, który wrzynał się w nieduży park urządzony na tyłach. Gałęzie drzew przewieszały się nad barierką, przez co powierzchnię tarasu zawsze zaściełały opadłe liście. Sam pokój był utrzymany w czerwieni - czerwony dywan, pościel i zasłony, a także boazeria z drzewa wiśniowego i różowy sufit. Wystroju dopełniały głęboki brąz drewnianych mebli i ciemna żółć detali. W kominku palił się ogień, a duże łoże z baldachimem zapraszało do wypoczynku, lecz Walterowi od razu rzucił się w oczy ustawiony na świeżo odśnieżonym tarasie stolik z dwoma krzesłami.

- Widzę, że marzy ci się prawdziwie zimowa przygoda - zauważył z uśmiechem.

Margarita skinęła głową, po czym pociągnęła za sznurek przy łóżku, przymocowany do dużego dzwonka.

- Poinstruowałam służbę - wyjaśniła - że mają nam przynieść na taras grzane wino. Chodź, siadajmy.

Otworzyła drzwi balkonowe, wpuszczając do środka powiew zimnej nocy. Na samym tarasie było jednak zaskakująco ciepło; drzewa wytłumiły wiatr, a z przyległego pokoju promieniowała wysoka temperatura. Walter z radością zasiadł na wprost swojej ukochanej, podziwiając otaczający ich ośnieżony park. Kilka białych płatków spadło z nieba i, kierowane ręką wiatru, osiadły na jego włosach.

- Już myślałam, że do mnie nie przyjdziesz - odezwała się Margarita z nutą nagany w głosie.

- Jakżebym mógł? Cały dzień o tobie myślałem!

- Tak, tak, wiem, że uwielbiasz mnie ponad wszystko inne w świecie. - Machnęła lekceważąco ręką. - O! Jest i wino.

Na taras wyszła służąca z tacą, na której stał dzban parującego wina i dwa srebrne kieliszki. Postawiła tacę na stoliku, rozlała grzane wino i podsunęła kieliszki dwójce zakochanych. Następnie dygnęła i odeszła bez słowa, jak cień, zamykając za sobą drzwi na taras. Na szczęście można je było otworzyć z obydwu stron.

- Za naszą miłość - zaproponowała Margarita, wznoszą kieliszek.

- Za naszą miłość.

Stuknęli się kieliszkami i przystawili je do ust. Wino okazało się słodkie, przyjemnie rozgrzewające, zaprawione cynamonem i goździkami. Bajeczna sceneria pobielonych śniegiem drzew i obecność Margarity dodały mu dodatkowego posmaku, przez co w głowie Waltera szybko zaczęło szumieć.

To był cudowny wieczór. Nawet mimo wszystkich późniejszych wydarzeń, które położyły się cieniem na całej jego znajomości z Margaritą, Walter jeszcze przez wiele lat wspominał go z rozrzewnieniem. Śnieg padał delikatnie, raz po raz trafiając w ich włosy i twarze, gdzie natychmiast się topił. Trzy razy wzywali dolewkę wina, które rozgrzewało ich od środka i odganiało zimowy chłód. Białe śnieżynki błyszczące w kasztanowych lokach Margarity, splątanych mimo starannego ufryzowania, przypominały diadem gwiazd na czekoladowym niebie. Jej ciemne oczy błyszczały pasją i ambicją, a z krwiście czerwonych ust co chwilę dobywał się piękny, niezwykle kobiecy śmiech, aż ociekający obietnicami przygody, ekscytacji i niebezpieczeństwa. O tak, Margarita była niebezpieczna - i po części właśnie dlatego Walter nie mógł jej się oprzeć.

Na krótko przed północą niebo widoczne ponad koronami drzew pojaśniało tysiącem barwnych błysków - puszczono sztuczne ognie. Walter i Margarita podeszli do barierki tarasu i patrzyli na to widowisko, trzymając się za ręce. W napięciu oczekiwali bicia dzwonów, które obwieściłoby nadejście nowego roku.

I wtedy właśnie, pod kaskadami zielonych i niebieskich iskier, tych nietrwałych zórz polarnych, którymi człowiek rzuca wyzwanie biegunowej nocy, z winnym szumem w głowie i posmakiem przypraw korzennych w ustach, w cieniu uśpionych pod śniegiem jodeł i cyprysów, Walter zebrał się na odwagę i powiedział:

- Muszę ci zadać bardzo ważne pytanie.

- Ciii! Nie teraz - przerwała mu Margarita, kładąc palec na jego ustach. - Lada chwila może...

Urwała, ponieważ powietrze przeszył brzęk dziesiątek dzwonów wybijających dwunastą. Niebo rozświetliło tyle fajerwerków, że noc pojaśniała jak za dnia. Walter i Margarita nachylili się ku sobie i złączyli usta w głębokim, czułym pocałunku.

Dzwony biły dalej, a ich pocałunek z sekundy na sekundę przybierał na gwałtowności. Ręce błądziły po ciałach, które wciąż pragnęły być bliżej, bliżej, jeszcze bliżej. Nagły podmuch wiatru przedarł się przez park i cisnął w nich śniegiem. Walter osłonił Margaritę swoim ciałem, a ona pociągnęła go w stronę drzwi do pokoju.

Zeszli z tarasu, co chwilę szukając swoich ust i kradnąc kolejne sekundy na łapczywe, desperackie kąśnięcia pasji i pożądania. Margarita trzasnęła drzwiami, odcinając ich od kakofonii dzwonów. W cichym pokoju słychać było tylko dudnienie ich serc, westchnienia i szelest zsuwanych w pośpiechu ubrań.

- Poczekaj chwilę - szepnął szybko Walter, gdy Margarita na moment przerwała pocałunek, aby przyjrzeć się guzikom jego koszuli, które nie chciały ustąpić pod jej palcami. - Muszę cię o coś zapytać.

- Teraz? - jęknęła kobieta z zawodem. Jej suknia leżała już na podłodze, a falbaniastą halkę miała zsuniętą z ramion. Rumieńce płonęły na jej policzkach.

- Tak, teraz - odpowiedział Walter prosto do jej ucha. - Margarito, jesteś miłością mojego życia. Czy kiedy skończysz żałobę, wyjdziesz za mnie?

Przygryzł płatek jej ucha, na co ona wciągnęła powietrze ze świstem.

- Jeszcze... pół roku - wykrztusiła.

- Wiem... Ale kiedy pół roku minie, wyjdziesz za mnie? - Walter zszedł pocałunkami w dół jej szyi, aż do obojczyka. Prawą dłoń zacisnął na jej udzie.

- Nie wiem - odparła gorączkowym szeptem. - Przez pół roku tyle może się zmienić. Poza tym jesteśmy pijani...

- Zawsze jestem pijany, kiedy jesteś obok. A gdybyś mogła wyjść za mnie tu i teraz, tej nocy... zrobiłabyś to?

Pchnął ją na łóżko i znalazł się zaraz nad nią. Przycisnął jej ramiona do materaca i wbił intensywne spojrzenie w jej twarz. Żądał odpowiedzi.

- Tak, Walterze - odezwała się wreszcie swoim zmysłowym, ochrypłym głosem. - Ale nie każ mi dłużej czekać!

Mężczyzna nie oponował. W kilku ruchach pozbył się ostatnich elementów ubrania i rozsznurował halkę Margarity. W ciepłym pokoju, przy ogniu wesoło trzaskającym na kominku i śnieżycy szalejącej za oknem, w pasji i zatraceniu, doczekali wczesnych godzin porannych, ani razu nie poddając się zmęczeniu, zbyt głodni siebie nawzajem, aby myśleć o całej reszcie świata. A gdy niebo na wschodzie zaczęło powoli szarzeć, legli obok siebie, splątani kończynami, i zasnęli w poczuciu ciepła i spokoju, jakie gwarantowały naiwne uniesienia pierwszej miłości.

***

Stał na drewnianych trybunach przy mecie toru wyścigowego, wraz z Francoisem oczekując pojawienia się galopujących jeźdźców, gdy przez tłum przepchnął się do niego Jacques.

- Walter! - zawołał.

- Ty też tutaj? Myślałem, że nie przepadasz za wyścigami - odpowiedział Walter. - Dołącz do nas!

- Przyjacielu, przepraszam, ale musisz jechać za mną. To ważne.

- Oszalałeś? Przecież zaraz będzie finisz!

Jacques spojrzał na Francoisa błagalnym wzrokiem. Francois zacisnął usta.

- Jedź, Walter - powiedział smutnym głosem. - Naprawdę musisz.

- Co to za konspiracja? - oburzył się Cavendish. - Obaj wiecie, o co chodzi, a ja nie wiem...

- I chodzi o to, żebyś się dowiedział - odparł Jacques łagodnie. - Tylko musisz ze mną pojechać, bo na słowo mi nie uwierzysz.

Chcąc nie chcąc, Walter podążył za przyjacielem i wsiadł wraz z nim do dorożki, która zawiozła ich z powrotem do Paryża. Tor mieścił się o pół godziny drogi od miasta. Jechali przez podmiejskie ogrody, tryskające świeżą zielenią i słodkim zapachem kwitnących jabłoni i śliw. Choć był dopiero marzec, panowała wiosna i stada kolorowych motyli krążyły wokół kwiatów wyciągających swe główki do słońca. Po niebieskim niebie wolno płynęły puchate, białe baranki.

- Nie zdradzisz, o co chodzi, co? - prychnął Walter, siedząc w powozie. Jacques pokręcił głową.

- Musisz to zobaczyć na własne oczy.

Zatrzymali się w dzielnicy bogaczy. Gdy wysiedli z dorożki, Walter stanął jak wryty. Znaleźli się przed willą Margarity.

- Co my tu robimy? - zapytał ze zgrozą.

Jacques zapłacił dorożkarzowi i zaczekał, aż powóz odjedzie.

- Wiemy o wszystkim, stary - powiedział. - Od paru miesięcy zachowujesz się inaczej, jesteś rozmarzony i ciągle nam gdzieś znikasz. Dawno się domyśliliśmy, że chodzi o kobietę.

- O czym ty mówisz...?

- Nie wypieraj się, bo cię wyśledziliśmy. Spotykasz się z tą wdówką.

- Ach tak? - Walter zezłościł się. - I po to wyciągnąłeś mnie z wyścigów? Żeby mnie poinformować, że grzebiecie w moim życiu erotycznym?

- Nie, Walt - westchnął Jacques. - Nie chcemy, żebyś się zmarnował dla tej latawicy. To puszczalska dziwka bez żadnych zasad. Zyskała nawet przydomek, Madame la Pute*.

Anglik roześmiał się.

- Chyba jej nie znasz. To wspaniała, odważna kobieta, która wie, czego chce w życiu. Nic dziwnego, że obraziła parę sztywnych matron i zarobiła na taki przydomek. Nie podoba im się, że ktoś sam wybiera, jak żyje.

- A to, że sypia naraz z kilkoma facetami, i każdemu mówi, że jest tym jedynym, też ci nie przeszkadza?

Walterowi zrzedła mina.

- Nie, mylisz się. Nie zrobiłaby tego - warknął. - Przecież wiem, że mnie kocha. Zgodziła się za mnie wyjść!

- Biedny głupcze. - Jacques pokręcił głową. - Zapomni o tym natychmiast, jak przyjdzie do ustalania daty ślubu.

- Nie wierzę ci! Jesteś po prostu zazdrosny, tak?! Chcesz ją dla siebie!

Jacques zwiesił głowę.

- Jeśli mi nie wierzysz, proszę bardzo. Możesz sprawdzić. Właśnie przyjmuje w swojej sypialni niejakiego Pierre'a Portosa, zamiatacza ulic. Przez płot chyba dasz radę przejść?

- Nie muszę. - Walter pchnął furtkę. Ustąpiła bez żadnego oporu. - Nigdy się nie zamyka, bo boi się zamkniętych przestrzeni.

Wraz z Jacquesem obszedł dom, kryjąc się za formacjami roślinnymi w ogrodzie. Wreszcie dotarł do parku na tyłach i jego oczom okazał się pusty taras, obsypany na brzegach żółtym pyłkiem kwiatów. Wiatr wpadający przez uchylone okna targał czerwonymi zasłonami. Na tę ścianę padał cień drzew, dzięki czemu dało się zobaczyć, co znajdowało się w środku. Przez szparę pomiędzy zasłonami widać było jeden z foteli przy kominku. Siedziała na nim Margarita w swoim ulubionym żółtym szlafroku, z połami rozsuniętymi szeroko, odsłaniającymi rowek pomiędzy piersiami. W dłoni trzymała kieliszek wina i ewidentnie rozmawiała z kimś ukrytym za czerwonym materiałem, uśmiechając się przy tym szeroko.

W gardle Waltera stanęła gula. Może po prostu rozmawiała z służącą? Miał taką nadzieję. Powinien był w tym momencie odwrócić się i odejść, uszanować prywatność ukochanej, ale słowa Jacquesa zasiały w jego sercu ziarno zwątpienia.

Zacisnąwszy zęby, podszedł do barierki otaczającej taras i przeszedł przez nią jednym krokiem. Kobieta tego nie zauważyła, ponieważ wstała z fotela i podeszła do kogoś ukrytego za zasłoną. Walter położył dłoń na klamce. Margarita nigdy nie zamykała drzwi, nawet tych balkonowych.

Zdecydowanym ruchem wtargnął do pokoju. W jego uszy natychmiast wbił się dziewczęcy pisk pełen wstydu i przerażenia. Margarita stała przed nim i patrzyła na niego z niedowierzaniem, oparta o wysokiego, muskularnego mężczyznę z nagim torsem. Teraz już nie miała na sobie szlafroka, który walał się po podłodze, a nieznajomy obejmował ją od tyłu w pasie, drugą rękę trzymając na jej piersiach.

- Nie uwierzyłem, kiedy mi powiedzieli - wykrztusił Walter, czując, jak krew odpływa mu z twarzy. - Nie uwierzyłem...

- Co to ma znaczyć?! - krzyknął Pierre, zamiatacz ulic. - Kim pan jest i jakim prawem pan tu wszedł?!

- To ja ciebie powinienem zapytać, kmiocie, co robisz z moją Margaritą - wysyczał Walter.

- Kochanie? Znasz tego człowieka? - zdziwił się Pierre.

Po kilku sekundach napiętej ciszy Margarita wybuchnęła śmiechem i odepchnęła się od swojego kochanka, po czym podeszła do drugiego, kołysząc biodrami, zupełnie nieskrępowana swoją nagością.

- Chłopcy, chłopcy - westchnęła. - Tacy prości i naiwni, a jednocześnie tak nieprzewidywalni. Właśnie dlatego was uwielbiam. - Posłała Walterowi całusa z dłoni. - Jak się dowiedziałeś, złotko?

- Margarita... - wyszeptał z przerażeniem Pierre.

- Cicho, maleńki. Teraz nie z tobą rozmawiam. No, Walt, mów. Skąd się tu wziąłeś?

- Chyba czegoś nie rozumiesz - wysyczał Anglik. - To ty musisz się tłumaczyć. Nie ja. Sypiasz ze mną i obiecujesz mi, że za mnie wyjdziesz, i w tym samym czasie przyprawiasz mi rogi z tym... pachołem?!

Pierre poczerwieniał na twarzy.

- Przecież niczego nie obiecywałam - odparła Margarita. - Powiedziałam ci, że przez pół roku wiele może się zmienić.

- Myślałem, że mnie kochasz!

- Wszyscy tak myślą. Nigdy nie rozumiałam, co was w tym utwierdza. Nikomu nie składam obietnic, nikomu nie wyznaję miłości... Czemu wszyscy są tacy przekonani, że jestem na czyjąś wyłączność? - Nalała sobie więcej wina do kieliszka i opróżniła go jednym haustem. - A potem jesteście tacy rozczarowani, kiedy poznajecie prawdę. Jestem zbyt piękna i czarująca, żeby zadowolić się jednym mężczyzną. To byłoby niesprawiedliwe, trzymać moje ciało pod kluczem, skoro może sprawić przyjemność tylu osobom.

- Ty niewierna, kłamliwa kurwo! - wrzasnął Pierre. - Nic nie obiecywałaś?! A jak nazywałaś mnie jedynym, najukochańszym, miłością swojego życia?! Nie wierzę, że dałem się nabrać, że jakaś zepsuta bogaczka może pokochać człowieka bez tytułów!

Margarita westchnęła ze zniecierpliwieniem. Niespiesznym ruchem podniosła szlafrok z podłogi i zarzuciła go sobie na ramiona.

- Skoro już skończyliście, to możecie sobie pójść. Chyba że okażecie się mądrzy. Wtedy możecie tu zostać i zabawimy się w trójkę, będzie jeszcze ciekawiej.

- Jesteś... bezczelna - warknął Walter. Omiótł wzrokiem jej półnagą sylwetkę, jej szyderczo wykrzywioną twarz, i nagle zakręciło mu się w głowie. Jej wyuzdanie, chciwość, pogarda dla wszelkich norm, samozachwyt, bezguście i zamiłowanie do kontrowersji, to wszystko nagle wydało mu się obrzydliwe i żałosne.

Margarita podeszła i chciała przesunąć dłonią po jego policzku, ale od odepchnął jej rękę.

- Nie dotykaj mnie - wychrypiał. - Nie chcę cię nigdy więcej widzieć.

Wrócił na taras, odprowadzany drwiącym śmiechem byłej ukochanej. W klatce piersiowej czuł fizyczny ból. Jakaś część jego - ba! większość! - chciała wrócić do sypialni i błagać ją, aby przyjęła go z powrotem. Powiedzieć, że daje jej jeszcze jedną szansę, i że jeśli skończy ze swoimi skokami w bok, razem założą rodzinę. Nie poddał się jednak temu pragnieniu, bo wiedział, że to niemożliwe. Margarita, cudowna, kochana Margarita, powiedziała mu to prosto w twarz.

Jacques czekał na niego między drzewami, teraz obsypanymi świeżymi zielonymi pąkami.

- Przykro mi - powiedział.

- Nie tobie powinno być przykro. - Walter poklepał go po ramieniu.

- Rozumiesz chyba, że musiałem ci to pokazać.

- Chyba wolałbym, gdybyś mi nigdy o tym nie powiedział. - Walter wyminął go i wyszedł z terenu rezydencji. Jacques pospieszył za nim.

- Walt! Co teraz zrobisz? Nie powinieneś być sam.

- To moja sprawa, co ze sobą zrobię.

- Proszę, daj sobie pomóc! - Francuz zabiegł mu drogę. - Jesteśmy przyjaciółmi.

- Nie możesz mi pomóc, Jacques. Ani ty, ani Francois, ani nikt na całym pierdolonym świecie nie może mi teraz pomóc.

- Powiedz przynajmniej, co chcesz zrobić.

Walter westchnął.

- Pojadę do Calais i złapię jakiś statek do Anglii - odpowiedział.

- Co? Tak w połowie semestru?

- Nie wrócę na studia.

- Oszalałeś? Chcesz rzucić uniwersytet przez jakąś lafiryndę?! Masz najlepsze wyniki na roku!

- Być może oszalałem. - Anglik zapatrzył się na niebo. Jakimś cudem dalej było niebieskie, z białymi obłoczkami, a nie zasnute burzowymi chmurami, jak jego serce. - Ale nie mogę tu zostać.

- Jesteś szalony. Szalony!

- Mam serdecznie dosyć Paryża na całe życie, Jacques. Pożegnaj ode mnie Francoisa.

Nie czekając na odpowiedź, Walter wyszedł na główną ulicę i wezwał dorożkę. Jacques odprowadził go zmartwionym spojrzeniem.

*Madame la Pute - fr. Pani Kurwa

***

W Wielkiej Brytanii sporo się zmieniło, odkąd Walter wyjechał. Opuszczał spokojny kraj, a powrócił do mrowiska niepokoju, wrzącego na myśl o zbliżającej się wojnie w Egipcie. Powstanie Arabiego Paszy*, niegroźnego filozofa, jak dotychczas uważano, doprowadziło do rozruchów w Aleksandrii i ustanowienia nowego rządu, za którym opowiadało się coraz więcej Egipcjan.

Cavendish zobaczył w tym swoją szansę, aby utopić rozpacz po zdradzie Margarity. Kiedy tylko znalazł się w Londynie, odesłał większość swoich bagaży powozem do domu Delaneyów, a sam udał się do biura werbunkowego.

Stanął na końcu długiej kolejki obwiesi w łachmanach, z powybijanymi zębami i bliznami od kul czy noży na rękach i twarzach. Ten i ów zerkał spod oka na jego rosłą, czystą postać w dobrej jakości ubraniu. Walter jednak nie zważał na te spojrzenia, dusząc się zatęchłym powietrzem w ciasnym korytarzyku, aż został wezwany do biura. Oficer w randze porucznika, zaspany grubas z siwiejącymi skroniami, podniósł na niego pusty wzrok zdradzający noc zarwaną przy flaszce.

- Czego tu szukacie, sir? - zapytał mamrotliwie. - Tu się werbuje szeregowych, nie oficerów.

- Chcę zostać szeregowym.

- Ha! - Oficer uderzył otwartą dłonią w blat biurka. - Widzieli go! Wracaj do domu, synku, bo wojna nie wygląda tak, jak myślisz.

- Panie poruczniku - odparł Walter najspokojniej, jak umiał - pokornie proszę o przydział do jakiegoś oddziału jako szeregowy. Najlepiej do takiego, który będzie najbardziej ryzykował.

- Życie ci niemiłe?

- Wolę je stracić w służbie ojczyźnie, niż z własnej ręki.

Porucznik spojrzał na niego innym okiem, jakby się wreszcie rozbudził.

- To poważna deklaracja - ogłosił grobowym tonem. - Jak się pan nazywa?

- Walter Cavendish. Z Cheshire.

- Z tych Cavendishów? Co starego lorda Williama...

- Tak, właśnie z tych.

Porucznik splótł ręce przed sobą i pochylił się w stronę Waltera.

- Z takiej rodziny pan pochodzi i chce szastać swoim życiem? To szaleństwo.

- Już mi mówiono, że oszalałem.

- Człowieku, masz całe życie przed sobą! I majątek, jakiego niejeden by ci pozazdrościł!

- Jeśli nie pozwoli mi pan wziąć udziału w wojnie, skończę na sznurze zwisającym z gałęzi. Być może Bóg oszczędzi moje życie na froncie, a wtedy odrodzę się na nowo.

- Całkowicie pan zwariował - burknął oficer, ale zapisał nazwisko na liście. - Mam nadzieję, że pozycja kanoniera na HMS "Inflexible" nie uwłacza jego lordowskiej mości. Tam łatwo o jakiś głupi odłamek.

Walter ukłonił się lekko.

- Dziękuję, panie poruczniku. Możliwe, że właśnie uratował mi pan życie.

*Arabi Pasza - egipski polityk, myśliciel i filozof, autor hasła "Egipt dla Egipcjan", inicjator powstania antybrytyjskiego w latach 1881-1882. Po jego upadku został zesłany na Cejlon gdzie udzielał się na rzecz praw ludności tubylczej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro