Rozdział XXXVII. Zasłużyć na miłość

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kolejnego dnia Walter od samego rana był zamyślony i milczący. Swoje obowiązki wykonywał wolniej, do tego mylił się częściej niż zwykle.

- Co z tobą? - zapytał brat Inigo, trącając go w ramię podczas pierwszej przerwy. - Zachowujesz się, jakbyś się przed chwilą dowiedział, że zostaniesz ojcem.

Walter prychnął cicho pod nosem. Nawet w tak przykrej chwili Jezuita potrafił go rozbawić.

- Kobieta - mruknął w odpowiedzi.

- Ach... Mogłem się domyślić. Największe fatum, jakie wisi nad mężczyzną. Codziennie zbiera wśród nas krwawe żniwo. - Brat Inigo poklepał go po plecach. - Jeśli chcesz, możesz mi opowiedzieć, a może ja ci coś doradzę. Wiem, że jestem mnichem, ale wbrew pozorom znam się na pannach jak mało kto.

Anglik znów się uśmiechnął. Zakonnik był gotów żartować z największego nieszczęścia, jakie go spotkało, aby rozchmurzyć ledwo co poznanego kolegę.

Westchnął głęboko i opowiedział o całej sytuacji z Lisą. Brat Inigo słuchał uważnie, od czasu do czasu kiwając głową.

- Chyba widzę, w czym problem - zawyrokował, gdy Walter skończył opowieść. - Jeśli to nie zaślepienie przez ciebie przemawia i masz rację co do tej pani Newton, to trafił ci się niezły skarb. Tak prawej kobiecie możesz zaimponować tylko wtedy, kiedy sam będziesz na wskroś prawy.

- Ależ ja się staram! Właśnie to robię...

- Nie, Walt, próbujesz być prawy dla niej. A powinieneś być prawy po prostu, dla siebie, dla świata. Nie na pokaz, bo wtedy to traci sens.

- Ale jak ona się o tym dowie, że się zmieniam, jeśli nie będę jej pokazywać?

- Skoro jest taka mądra i ma mocne sumienie, z pewnością sama zauważy zmianę, jaka w tobie zajdzie, o ile twoja przemiana będzie szczera. Bo szczerość jest najważniejsza.

Walter zwiesił ciężko głowę.

- Jak mam to zrobić? Jak się za to w ogóle zabrać? Przez większość życia byłem arystokratą, któremu tylko usługiwano, a później... a później stałem się mordercą. Nigdy nie byłem prawym człowiekiem.

Inigo położył mu rękę na barkach.

- To bardzo proste, przyjacielu. Na początku możesz po prostu zainteresować się losem innych ludzi. Zastanowić się, w jakich warunkach żyją, pomyśleć, czy mógłbyś im jakoś te warunki poprawić, albo chociaż okazać uprzejmość, pytając, co u nich.

- Sam nie zbawię świata.

- Nie, ale możesz zbawić jednego człowieka. A to w oczach Boga - i twojej Lisy, żebyś sobie nie myślał, że cię tu nawracam - to tak, jakbyś zbawił cały świat.

- No dobrze... Inigo, jak się czujesz?

- Ja? Bardzo dobrze, poza tym, że tęsknię za Pilar i Inez. Ale cieszę się, że są wychowywane przez porządnego człowieka i nie wiedzą, jaką hańbą okrył się ich rodzony ojciec.

- Czy mogę ci jakoś pomóc?

Zakonnik roześmiał się dźwięcznie.

- Najważniejsze, że zrozumiałeś, o co chodzi. Nie potrzebuję pomocy, ale inni mogą potrzebować. Ten ksiądz, który cię przygarnął, jak przyjechałeś, wspominałeś chyba, że jest chory, prawda? - Walter pokiwał głową. - No to może go odwiedzisz?

- Podobno potrzebuje spokoju i świeżego powietrza.

- Izolacja i zapomnienie może podziałać na niego jeszcze gorzej niż tłok i zmęczenie. Nie wskakuj mu na głowe, po prostu wstąp do niego i zapytaj. Zrobisz to?

- Pewnie... Jestem mu dość sporo winien - przyznał Anglik.

- Cudownie! A teraz hajda, do roboty, bo my tu gadu-gadu, a Mateńka Najświętsza dalej na tym słońcu czeka, aż jej dom skończymy.

Wrócili do układania dachu. Choć praca była ciężka i wymagająca, już do końca dnia Walter nie pomylił się ani nie odpłynął myślami ani razu. Trzeba mu było wytrwałości, pracowitości i szczerości - tylko na takiej postawie mógł opierać swoje starania o Lisę.

***

Wieczorem z okien plebanii buchało żółte światło, wycinając barwne prostokątny z czarnego welonu, jakim noc zakryła ziemię. W tych prostokątach mieściły się bujne kwiaty z księżego ogrodu, trawa i dobrze utrzymane ścieżki, a także czerwonawe kopki piasku. Walter podszedł do drzwi śmiało, zadowolony, że tym razem zdążył, zanim ojciec Peter położył się spać. A wszystko dzięki bratu Inigo, który kazał mu wyjść wcześniej i sam dokończył pracę na ten dzień.

Drzwi otworzyła mu gospodyni, pulchna kobiecina koło czterdziestki. Łypnęła na Waltera złowrogo, ale kiedy ten wyjaśnił, że chciał zapytać księdza o samopoczucie, zmiękła i zaprowadziła go do chorego.

Ojciec Peter wpół siedział na łóżku, oparty o poduszkę przystawioną do ściany. Wyglądał nieco lepiej niż poprzedniego dnia, gdy zemdlał w trakcie kazania. Na policzki wróciły mu lekkie rumieńce, oczy spoglądały żywotnie, a ruchy zdradzały, że odzyskał nieco sił. Najważniejszy był jednak uśmiech błąkający się po jego ustach.

- Nie spodziewałem się tu ciebie, Walterze - odezwał się na powitanie. - Źle ci u pani Lisy?

- Ach, nic z tych rzeczy. Po prostu chciałem ojca odwiedzić.

- Co to za nagła troska?

Walter cofnął się lekko, zmieszany.

- Jeśli ksiądz nie chce mnie tutaj, już pójdę...

- Ale nie! Siadaj. - Duchowny wskazał mu krzesło przy łóżku. - Po prostu mnie zaskoczyłeś. Nie wydawałeś się sentymentalny.

- Bo nie jestem. Ale jednak mam dług wdzięczności wobec ciebie, ojcze. Nie mógłbym tak po prostu zapomnieć tego, co dla mnie zrobiłeś.

- To nie ja, ale Bóg, któremu służę - przypomniał ksiądz. Walter westchnął i wzniósł oczy ku niebu, ale posłusznie usiadł na wskazanym miejscu i splótł przed sobą ręce na kolanach.

- Chciałem wiedzieć, jak się ojciec czuje. I czy czegoś potrzeba - powiedział.

- Nasz Pan daje mi wszystko, czego mógłbym potrzebować. Nawet w tej chwili, kiedy umierałem z nudów, zesłał mi ciekawe towarzystwo - odrzekł ksiądz z niemal zawadiackim uśmiechem. - Czuję się już trochę lepiej. Moja gosposia tak o mnie dba, jakbym był jej własnym synem. Coś czuję, że już w najbliższą niedzielę poprowadzę mszę.

- Niechże się ojciec nie przemęcza...

- Ależ jakie to przemęczenie? Toż ja Eucharystię mogę odprawić obudzony w środku nocy, z zamkniętymi oczami! Najwyżej kazania nie będzie, bo komu by się chciało słuchać majaczeń gruźlika. A teraz powiedz mi lepiej, jak ty się miewasz. Dobrze ci się pracuje?

Anglik pokiwał głową.

- Lepiej, niż się spodziewałem - przyznał. - Jest ciężko, ale satysfakcjonująco.

- Uczciwie - dopowiedział ksiądz wesoło. - Polubiłeś braciszków?

- Właściwie, to pracuję tylko z jednym, ale tak, okazał się bardzo miły. W ogóle nie taki, jak sobie wyobrażałem zakonników.

- Pracujesz w dobrej sprawie, przyjaźnisz się z mnichem i mieszkasz u pięknej wdowy, która nie może oderwać od ciebie wzroku. Nie pesz się, dla oczu sługi bożego pewne rzeczy są oczywiste. Wygląda na to, że wychodzisz na prostą, mój chłopcze.

Walter uśmiechnął się lekko.

- Dzięki twojej dobroci, ojcze - odpowiedział.

Ojciec Peter spojrzał mu głęboko w oczy.

- Pamiętaj tylko - szepnął - że w razie jakichkolwiek wypadków, zawsze będziesz mile widziany na plebani. Póki żyję, będzie tu dla ciebie miejsce, choćbyś stracił tę pracę i odszedł od pani Newton. Rozumiesz.

- Tak, ojcze, ale...

- Wypadki chodzą po ludziach, Walterze. Musisz być przygotowany na każdą ewentualność.

Anglik skłonił głowę.

- Dziękuję, ojcze. Jesteś dla mnie zbyt dobry.

Ksiądz uśmiechnął się, ale w następnej chwili targnął nim rozdzierający atak kaszlu. Walter troskliwie pomógł mu ułożyć się na poduszkach i podał szklankę wody.

- Może ja już pójdę - zaproponował. - Żeby ojca nie męczyć.

- Tak... Idź, Walterze. Muszę odpocząć. Tylko... Pamiętaj wszystko... Co ci powiedziałem.

- Będę pamiętać - przyrzekł były bandyta, ściskając w ręku dłoń osłabionego duchownego. - I niech się ojciec trzyma.

Peter zapadł w niespokojny sen, nie zdążywszy się pożegnać. Walter po cichu wycofał się z pokoju. Przy wyjściu niemal wpadł na gospodynię.

- Ksiądz nie czuje się dobrze - powiedział półgłosem. - Proszę się nim opiekować.

- Nie opuściłabym ojca aż do samej śmierci, panie Cavendish. Proszę się nie obawiać - odparła kobieta.

Walter życzył jej dobrej nocy i opuścił plebanię. Zadrżał z chłodu, gdy silny nocny wiatr dmuchnął mu w twarz. Pospiesznym krokiem, niemal truchtem udał się do domu Lisy, chcąc się jak najszybciej schronić w jego ciepłym wnętrzu.

Z daleka już zobaczył, że w oknach na parterze paliły się światła. Czyżby Lisa na niego czekała? Na samą myśl serce zabiło mu nieco mocniej. Pospiesznie odstawił Mersey do stajni, nasypał jej paszy i nalał wody, byle jak rozczesał sierść i nakarmił dwoma jabłkami. Spieszyło mu się do spotkania z panią Newton.

Już sobie wyobrażał jej uśmiech, gdy jej opowie o wizycie u ojca Petera...

Nie, przestrzegł samego siebie. Nie możesz tego robić na pokaz. Wtedy nie będzie się liczyć.

Zdusił więc w sobie tę ochotę i skierował się czym prędzej do domu. Przy drzwiach zostawił buty, palto i kapelusz. Kiedy jednak wkroczył z uśmiechem do salonu, zorientował się, że to nie dla niego Lisa nadal paliła o tej porze światło; przy stole obok niej siedziała ta sama czarnowłosa dama, która go tak nieprzyjemnie przywitała przed dwoma tygodniami, Charlotte.

- Dobry wieczór - przywitał się.

Dama powoli wstała od stołu i zmierzyła go rozzłoszczonym spojrzeniem.

- Pan jest naprawdę bezczelny, żeby się tu pokazywać - warknęła. - I jeszcze zamieszkać w tym domu!

- Zostałem tu zaproszony...

- Wykorzystuje pan bezdusznie nadmierną dobroć Lisy! - krzyknęła kobieta. - Zwalił jej się pan na głowę, pan, bandzior, jej, co swojego męża nieboszczyka straciła przez bandytów!

- Lotte - wtrąciła Lisa - to nie tak. To była moja decyzja. Pan Cavendish nikogo nie wykorzystał.

- Cicho, kochana, bo ja cię znam, ciebie i to twoje wielkie serce - uciszyła ją Charlotte. Następnie znów przeniosła uwagę na Waltera. - A panu to radzę pakować manatki i jak najszybciej wracać tam, skąd pan przyszedł! Już dość szkód żeście tu narobili, jak tu cała ta wasza banda koczowała!

- Kiedy ja właśnie po to tu jestem, żeby naprawić te szkody - odparł Anglik.

- Guzik prawda! Ja się znam na ludziach, proszę pana. Widzę, żeś pan kiep i łgarz, i nigdy nikim lepszym nie będziesz! Niechże pan biedną Lisę zostawi w spokoju i idzie nabierać innych ludzi!

- Lotte... - próbowała jej przerwać Lisa, ale dama wciąż peorowała:

- Nie ma tu dla pana miejsca! Tu sami porządni, szczerzy ludzie mieszkają! Nigdy pana nie zaakceptujemy jako jednego z nas, bo mądrzy jesteśmy i widzimy, co z pana za ziółko! Akysz, ty farbowany lisie, wilczku w owczej skórze, akysz!

- Lotte, popatrz na okno! - przekrzyczała ją wreszcie Lisa.

Spojrzenia wszystkich trzech osób skierowały się na okno. Do szyby od zewnętrznej strony była przyklejona ciekawska chłopięca buzia. Zorientowawszy się, że wzbudził powszechną uwagę, chłopiec dał nura za ścianę i przepadł gdzieś w nocnych ciemnościach.

- Nie wierzę... Jay! Tego urwisa nie idzie upilnować! - Wściekła Charlotte ruszyła do frontowych drzwi. - Tym razem się panu upiekło, panie Cavendish, bo muszę złapać tego małego podsłuchiwacza, ale dokończymy tę rozmowę innym razem! Nie odpuszczę, póki pana stąd nie wygnam.

Chwilę później już jej nie było, a Lisa z westchnieniem opadła na oparcie krzesła.

- Przepraszam za nią - mruknęła. - Charlotte bywa drażliwa, w szczególności kiedy martwi się o swoich bliskich.

- W pełni rozumiem jej punkt widzenia - odparł Walter szczerze. - Przecież ona nie wie, jak się sprawy mają.

- A jak się mają, panie Cavendish?

- No... - Anglik bąknął słabo, ale stracił wątek. Co właściwie chciał powiedzieć? Że Lisa wie, iż przyjechał tu się odkupić? To w teorii wiedział każdy w Henry's Home. Że sprawy między nimi wyglądają inaczej przez pocałunek, który pani Newton już i tak zdyskredytowała? To by ją tylko wprawiło w gniew.

- Nieważne. - Lisa machnęła ręką, widząc, że jej pytanie wprawiło jej rozmówcę w zakłopotanie. - Jak minął panu dzień? Spodziewałam się pana dopiero za jakąś godzinę, dlatego zaprosiłam Lotte.

- Pozwolono mi wyjść wcześniej. Mój współpracownik stwierdził, że woli sam dokończyć robotę.

- Tak bez powodu? - Pani Newton zmierzyła go ironicznym spojrzeniem.

- No... po prawdzie to po to, żebym mógł odwiedzić księdza Petera i zapytać, jak się czuje, zanim pójdzie spać - wyjaśnił Walter. Skoro zapytała wprost, nie było sensu tego ukrywać.

- To całkiem szlachetne z pana strony - stwierdziła Lisa z nutą zaskoczenia w głosie. Anglik skłonił głowę, ale nie odezwał się, bo nie wiedział, co powiedzieć.

Cisza pomiędzy nimi zgęstniała i zawisła jak chmura burzowa. Powinni byli się rozejść do pokojów i położyć do spania, ale jakoś żadne z nich nie miało na to ochoty, choć nie pozostało już nic do powiedzenia.

- Widziałem na pani półce sonety Szekspira - odezwał się wreszcie Walter ledwie dźwięcznym szeptem.

- Zna je pan?

- Tylko ze słyszenia, ale nigdy się nie interesowałem. Otwarłem ten tomik na losowej stronie... Wyglądała na dość często otwieraną.

- Który sonet?

- Sto dwudziesty dziewiąty. Czy to pani ulubiony sonet?

Lisa uśmiechnęła się tajemniczo.

- Czasami - odpowiedziała.

- To znaczy?

- Czasami ten, czasami inny.

- Który?

- Być może to też pan odkryje, buszując po mojej biblioteczce.

Nie udało mu się wyciągnąć z niej informacji jeszcze tego wieczora. Skończywszy rozmawiać, życzyli sobie wzajemnie dobrej nocy i rozeszli się po sypialniach. Walter po krótkiej wieczornej toalecie padł na łóżko z uśmiechem na ustach. Zasnął prawie natychmiast i aż do rana śnił same przyjemne sny.

Drugi taki mikro rozdział, ledwo przebijający 2k słów. Być może niewiele się w nim dzieje, ale nie zasypiajcie; to cisza przed burzą 😈

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro