Rozdział IV. Przyjaciel

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Musimy działać natychmiast...!

- Nie możemy odejść na północ, tam tym bardziej nas dopadną...!

- W Arizonie nie damy rady się utrzymać, nawet na te klejnoty nie znajdziemy kupca...!

- A może by tak do Meksyku?...

- CISZA! - huknął Bykogłowy, uciszając kłócących się w jego namiocie mężczyzn. - Panowie, przekrzykiwanie się nie rozwiąże naszego problemu. To jasne, że musimy podjąć decyzję, ale nic się nie stanie, jeśli podejmiemy ją za dwadzieścia minut, a nie za dwie.

Bandyci umilkli posłusznie i wycofali się na swoje miejsca. W sumie pięciu otaczało kręgiem stojących na środku Waltera i Martina, którzy właśnie wrócili z Salt Lake City. Prócz Velazqueza dowódca wezwał do biura trzech innych członków bandy, którym ufał: Bena Robertsa, Harry'ego Bakera i Rogera, i w ich obecności nakazał dwójce przybyłych powtórzyć raport z wydarzeń w mieście. Opowiadał Walter, ponieważ Martin nie czuł się na siłach; pomijał szczegóły potyczki z ludźmi szeryfa, aby nie stawiać przyjaciela w złym świetle.

Roger co chwilę spoglądał na kompanów, niespokojnie skubiąc skąpego wąsa. Ważyły się tu nie tylko losy bandy, ale i czwórki niefortunnych rabusiów, którzy zdobyli skarb Lisnerów. To było oczywiste, że większość bandy obciąży ich odpowiedzialnością za kłopoty, w które przez to wpadli.

- Nadal uważam, że omijamy oczywiste rozwiązanie tego problemu - burknął Velazquez. - Czemu nie wydać sprawców tego napadu? To oni napytali nam biedy! Po co mamy wszyscy za to płacić i uciekać z tak dobrej ziemi?

- Dobrze mówi! - poparł go Harry, wiecznie palący się do akcji młodzieniec o niezbyt bystrym umyśle. Mimo kruczoczarnych włosów i równie ciemnych oczu miał bladą cerę i niemal nordyckie rysy, co zapewniało mu ogromne powodzenie u kobiet. - Gdziekolwiek pójdziemy, będzie gorzej niż tutaj. A tak to stracimy tylko paru ludzi.

- To nie takie proste. - Stary, siwobrody Ben pokręcił głową. Miał ogromne dłonie i niesamowicie szerokie bary, a brązowy odcień cery i grube wargi zdradzały domieszkę genów afroamerykańskich. - Nawet jak zaaresztują winnych, i tak wzmocnią obronę i będą się starali wyłapać wszystkich przestępców w Utah. Nie możemy tutaj zostać, tego już nie da się naprawić. Po co więc mielibyśmy zdradzać naszych kompanów?

- Więc nie spotka ich żadna kara?!

- Żadna - potwierdził spokojnie Bykogłowy. - Bo jeśli kogoś należałoby ukarać, to mnie. To ja ich wysłałem, żeby czatowali na podróżnych przy drodze. Nie wiedziałem, kto ani z czym będzie tamtędy przejeżdżał. Oni też nie. Jeśli uważacie, że ta przewina wymaga kary, proszę bardzo, jestem do waszej dyspozycji. Ukarzcie mnie!

W namiocie zapanowała głucha cisza, aż dzwoniło w uszach. Dowódca przyjrzał nie każdej twarzy po kolei, napawając się widokiem spuszczonych oczu i zaciśniętych ust.

- Tak myślałem - powiedział po chwili, gdy nikt nie zażądał ukarania go. - Chyba muszę wam przypomnieć, że nie zgromadziliśmy się tu, żeby ustalić, czy stąd odejdziemy, tylko dokąd stąd odejdziemy. Już wcześniej zapytałem o to Waltera i Andre. Zdaniem Waltera powinniśmy wycofać się do biedniejszej, ale bezpieczniejszej Arizony. Według Andre powinniśmy iść na północ lub wschód, gdzie będzie większe ryzyko, ale i lepsza nagroda. Chcę usłyszeć zdanie was wszystkich teraz, kiedy sytuacja stała się bardziej nagła.

- Nie zmieniłem decyzji, Arizona to ślepy zaułek - odpowiedział, jako pierwszy, Andre.

- Popieram! Nie po to poszliśmy na bandytkę, żeby żyć z ochłapów - odezwał się Harry.

- Ale i nie po to, żeby głupio umrzeć albo zwiędnąć za kratkami - westchnął Roger. - Jestem za tym, żebyśmy się przenieśli do Arizony.

- On po prostu sympatyzuje z Walterem! - huknął Velazquez.

- Nie sądzę - zaopononował Ben. - Zgadzam się z Rogerem. W tej chwili bezpieczeństwo to nasz priorytet. Co do kosztów przeżycia, nie mamy się o co martwić. W Arizonie nie dostaniemy za skarb Lisnerów tyle, co tutaj, ale nadal będzie tego dosyć, żeby utrzymać się przez co najmniej kilka miesięcy. A przecież tam też będziemy łupić co bogatszych.

- I powybijamy się między sobą - wtrącił niespodziewanie Martin i wszystkie oczy skierowały się na niego. - Roger, Walt... przepraszam, ale nie mogę się z wami zgodzić. W ciągu ostatniego roku czterech ludzi straciliśmy przez burdy i pojedynki, które wybuchały, jak nic się nie działo. A wy chcecie wycofać się do miejsca, w którym nie ma ani zagrożenia, ani kogo łupić na dobrą sprawę? Jak tylko się zadomowimy, w miesiąc zostanie z nas połowa. Na północy czy na wschodzie za to... może i czeka nas tam śmierć, ale jak już umierać, to chyba lepiej z ręki wroga niż przyjaciela, nie?

- Nikt cię nie pytał o zdanie - syknął Walter przez zaciśnięte zęby.

- A mimo to jestem wdzięczny, że zostało wygłoszone - odezwał się Steven. - A ty, Walter? Dalej uważasz, że powinniśmy iść do Arizony?

- Tak.

- Nigdy nie ułatwicie mi decyzji, co? - Dowódca westchnął i gwałtownie podrapał czerep. - Zawsze połowa musi wybierać jedną opcję, a druga połowa tę drugą. Czy wy to robicie celowo, żebym musiał sam myśleć o wszystkim? - Nie doczekawszy się odpowiedzi, rzucił szybko: - Spotkanie zakończone, możecie się rozejść.

Wszyscy wymienili pożegnania i opuścili namiot, oprócz Waltera i Martina. Bykogłowy przyjrzał im się spod namarszczonych brwi.

- Ogłuchliście? - warknął. - Czy naprawdę muszę was za każdym razem wyrzucać z mojego namiotu, żebyście zrozumieli, że macie sobie iść?

- Jest jeszcze jedna sprawa, o której chcieliśmy pomówić - odparł Walter.

- Akurat teraz? Jest północ, idźcie spać!

- To zajmie tylko chwilę, a Martin już i tak długo z tym czekał.

Dowódca wzniósł ręce nad głowę w geście poddania.

- Mówcie - zgodził się.

- Chciałbym się pożegnać - wyjaśnił Martin. - Odchodzę. Nie chcę dłużej być bandytą.

Steven spojrzał na niego, jakby ten właśnie oznajmił, że słońce jest czarne, a proch niebieski.

- Co takiego? - spytał niemal z rozbawieniem.

- Opuszczam bandę. Proszę... Naprawdę mi na tym zależy.

Walter spodziewał się, że dowódca nie przyjmie tego dobrze, ale nie sądził, że zareaguje aż tak agresywnie. Bykogłowy rzucił się ku Martinowi, chwycił go za gardło i rzucił na biurko, przygniatając go do blatu, zanim Anglik zdążył choćby mrugnąć.

- A potem wydasz nas pierwszemu lepszemu szeryfowi, co? - zasyczał. - Tobie też zapachniały czyste pieniążki, jak Ashleyowi? To teraz się nawąchasz prochu!

- Nie! Przysięgam! - wystękał Martin przez zaciśnięte gardło. - Poznałem dziewczynę i chcę się z nią ożenić!

Dowódca oddychał ciężko przez nos, świszcząc przy tym jak ochrypły wróbel. Po paru chwilach jego furia ucichła i puścił gardło Martina. Ten wstał ostrożnie i pomacał się po szyi. Tymczasem ciężki oddech Stevena przeszedł w niski, lodowaty rechot.

- Teraz, kiedy zamierzamy się zaraz przenosić? Wykluczone - prychnął. - Nikt nie ma takiego słuchu jak ty, poza tym jesteś jednym z lepszych strzelców w tej zbieraninie bezużytecznych durniów. Potrzebuję twoich umiejętności na naszych nowych ziemiach.

- Ale...

- Żadnych "ale"! Nie i koniec. Znajdziemy ci jakieś panienki w nowym miejscu i zaraz wywietrzeje ci z głowy ta dzierlatka. Jeszcze trochę psioczenia i uznam, że zasługujesz na śmierć, skoro porzuciłbyś swoich towarzyszy w trudnej sytuacji dla jakiejś spódniczki.

Martin spuścił nisko głowę, podbródkiem dotykając mostka.

- Rozumiem... - wyszeptał. - Przepraszam, że zajęliśmy ci czas, dowódco.

- Idź, Martin - polecił Walter. - Ja chciałbym powiedzieć coś jeszcze.

Wywołany spojrzał na niego ze zdziwieniem. Anglik skinął mu porozumiewawczo głową. Martin nic nie rozumiał, ale postanowił zdać się na przyjaciela i wyszedł przed namiot.

- Każdą sekundą testujesz moją cierpliwość - przypomniał Bykogłowy. - Streszczaj się. Moja amore na mnie czeka.

- Martin słusznie chce odejść. Nie nadaje się już na bandytę.

- A to dlaczego?

- Kiedy polowaliśmy na drodze do Sacramento, omal nie spieprzył sprawy, taki był rozkojarzony. Nie oddał ani jednego strzału, nie mógł patrzeć na trupy. Tam, w Salt Lake City, dał uciec Ashleyowi, bo się zawahał przed strzałem. Potem nawet nie chciał brać tego skarbu z powrotem, bo źle się czuł z tym, że poznał nazwisko jego prawowitych właścicieli. On naprawdę się zakochał. Już nie jest jednym z nas.

Steven spojrzał mu w oczy z powagą.

- Jesteś pewien tego, co mówisz? - upewnił się. Walter przytaknął. - Więc Martin stał się słaby... Cóż, dziękuję, że mnie poinformowałeś. - Obrócił się i zaczął przechadzać niespiesznie po namiocie. - W takim razie odszukaj Martina i powiedz mu, że ma natychmiast wyrzucić z serca tę idiotyczną miłość i wziąć się w garść. Jeżeli odmówi, to przyjdźcie do mnie rano. Wtedy podejmę decyzję, czy dać mu odejść.

- Dziękuję, dowódco. Dobranoc.

Wyszedł z namiotu prosto w głęboką, czarną noc. Martina już nie było w okolicy, musiał odejść do swojego legowiska. Walter udał się w tamtą stronę.

Jeszcze zanim na dobre odszedł od namiotu dowódcy, usłyszał pierwsze jęki, bez problemu przebijające się przez płócienną powłokę. Pomyślał, że nigdy nie spotkał człowieka, który rozbierałby się tak szybko jak Bykogłowy.

***

Martin nie zmienił zdania, toteż skoro świt on i Walter zameldowali się pod namiotem Stevena. Dowódca wydawał się w znacznie lepszym humorze niż poprzedniego dnia. Noc spędzona z indiańską nałożnicą przyniosła swoje efekty.

- Jeszcze raz proszę o zrozumienie, dowódco - błagał Martin cicho, niemal nieśmiało. - Serce nie sługa.

- Skoro rzeczywiście cenisz sobie tę spódniczkę ponad swoich towarzyszy, nie ma powodu, żeby cię tu na siłę trzymać. - Bykogłowy niedbale machnął ręką. - Jeśli chodzi o mnie, możesz odjechać choćby zaraz. Do widzenia.

- Dziękuję, dowódco! - Martin uśmiechnął się od ucha do ucha i ukłonił głęboko, jak przed królem.

- Gratuluję! - Walter uścisnął go szczerze. - To była dobra decyzja, Steven. Dziękujemy.

Skierowali się do wyjścia.

- Ty zostajesz, Cavendish - rzucił Bykogłowy.

- Jak szef sobie życzy.

Martin wybiegł, aby zacząć się pakować, zaś Walter uniósł brew w oczekiwaniu na słowa dowódcy.

- Jesteś głupcem, Walter - warknął Steven, gdy zostali sami. - Zupełnym głupcem.

- Dlaczego?

- Bo Banda Bykogłowego nie zostawia świadków. Już o tym zapomniałeś? Jeśli będzie o nas wiedział o nas ktoś spoza grona naszych ściśle dobieranych sprzymierzeńców, zaraz ściągniemy sobie na głowę cały wymiar sprawiedliwości USA.

- Przecież Martin jest sprzymierzeńcem...

- Już nie. Teraz może się jeszcze wydawać przyjazny, ale życie na farmie go zmieni. Wyrzuty sumienia go zjedzą i albo skończy na grubym sznurze zwisającym z gałęzi, albo wyda nas i zacznie na nas polować, żeby odpokutować za wszystko, co zrobił. Nieraz widziałem to u ludzi. Chciałem dać mu szansę, żeby z nami został, ale odrzucił ją.

- Więc czemu go oszukałeś? Mogłeś od razu mu powiedzieć, że albo zostanie, albo zginie! Albo nawet zabić go, kiedy tu z tym przyszedł...

- Marny byłby ze mnie dowódca, jakbym pozwalał ludziom patrzeć jak zabijam jednego z nich, nieprawdaż? Jeszcze marniejszy, gdybym zatrzymał w bandzie kogoś, komu groziłem śmiercią za próbę odejścia.

Podszedł do Waltera, chwycił jego rękę i wcisnął mu w dłoń nabój do rewolweru.

- Zrób to daleko od obozu, po cichu, i pozbądź się ciała - rozkazał. - Ale niech ci nawet nie przejdzie przez myśl, żeby go puścić żywcem i mnie okłamać. Dowiem się, a wtedy pożałujesz, że się urodziłeś.

- Dlaczego ja?

- Bo to ty wpadłeś na ten niemądry pomysł, żeby się za nim wstawić. Teraz musisz posprzątać po swojej pomyłce. Chyba że wolisz, żebym to oddał Velazquezowi.

Walter zacisnął usta. Drżącymi rękami umieścił podany mu nabój w komorze, po czym zakręcił magazynkiem. Colt wydał z siebie cichy, metaliczny syk.

- Zrozumiałem, szefie - powiedział, a następnie wyszedł z namiotu.

***

Sprawdziwszy popręgi i mocowania bagaży umieszczonych za siodłem, Martin Brown odsunął się od konia, by po raz ostatni spojrzeć na bandycką dolinę, która przez ostatni rok była jego domem. Jasne skałki aż raziły w oczy, ostro zarysowane na tle lazurowego nieba, po którym przelatywał samotny sokół. Soczyście zielona trawa lśniła w słońcu kroplami porannej rosy, która jeszcze nie zdążyła wyparować, choć powietrze ocieplało się w zawrotnym tempie. Wiatr hulał i świszczał po spękanych żlebach i graniach, porośniętych tu i ówdzie suchoroślami, i składał na zdjętej wzruszeniem twarzy bandyty chłodne pocałunki, niosąc zapach świeżości, wilgoci i późnej wiosny. Góry Wasath, choć nie najwyższe ani nie najpiękniejsze w Ameryce, miały pewien urok, a Martin postanowił na zawsze zachować go w swojej pamięci.

Przechylił z zaciekawieniem głowę, dostrzegając zmierzającą w jego kierunku postać, ciągnącą konia za uzdę. Rozpoznał konia na długo, zanim dostrzegł szczegóły wyglądu człowieka - była to piękna kara Mersey, za którą uganiali się z Walterem całymi godzinami pośrodku stada spłoszonych mustangów.

- Przyszedłeś się pożegnać, Walt? - zawołał do przyjaciela, kiedy ten znalazł się bliżej.

- Jeszcze nie... Postanowiłem cię odwieźć do Spring's Pass - odpowiedział Walter, nie unosząc głowy, przez co rondo zsuniętego nisko na czoło kapelusza zasłaniało całą jego twarz, aż do podbródka.

- W takim razie na koń, przyjacielu! Przedstawię cię Stacy. Jak ją zobaczysz, sam mnie zrozumiesz.

Walter podniósł na niego wzrok i uśmiechnął się blado. Miał dziwnie przybite spojrzenie i lekkie cienie pod oczami.

- Nietęgo wyglądasz - zauważył Martin. - Szef ci zalazł za skórę.

- Nakrzyczał na mnie za to, że się za tobą wstawiłem, ale potem pozwolił mi z tobą jechać. Wiesz, jaki jest. - Anglik wgramolił się ciężko na siodło Mercey. - Trochę mnie dziś boli głowa, to wszystko.

- Na szczęście nie ma takiego bólu, na który by nie pomogła porządna przejażdżka - odparł Martin z uśmiechem i sam dosiadł swojego konia.

Wyruszyli. Ścieżka przed nimi wznosiła się serpentyną na przełęcz, za którą otwierała się już szersza droga. Tam można się było puścić kłusem lub galopem, a potem skręcić w prawo. Martin odtworzył w pamięci wszystkie etapy drogi do Spring's Pass. Kiedy jego myśli dotarły do samego miasteczka, z czułością oddał się wspomnieniom o Stacy.

Spotkali się pół roku wcześniej i dla dziewczyny była to miłość od pierwszego wejrzenia. Martin z początku zamierzał ją tylko zdobyć. Szybko zrozumiał, że to nie będzie takie proste - Stacy dawała mu sygnały, że jest przychylna, ale jednocześnie odpychała go i nie dopuszczała do siebie bliżej, niż pozwalały na to normy społeczne. Długo był przekonany, że to gra, mająca go zmusić do większych starań. Starał się więc, aż w końcu odkrył prawdę; Stacy była bogobojną cnotką i absolutnie nie zamierzała mu się oddawać, lecz nie mogła powstrzymać uczuć. To odkrycie rozczuliło go tak niesamowicie, że zaczął na nią patrzeć jak na zupełnie inną osobę.

Podczas ostatniej wizyty u niej, na krótko przed atakiem na powóz Lisnerów, wyznał jej prawdę o tym, co czuje: że się zakochał i pragnie spędzić z nią resztę życia. Stacy dała mu krzyżyk i obiecała modlić się za niego, a on przyrzekł skończyć z bandyckim życiem i dołączyć do jej kościoła, aby móc ją poślubić. Nie mógł się doczekać, aż znów ją zobaczy i powie jej, że wszystko się udało. Już sobie wyobrażał ich szczęście, prostą pracę na farmie, sympatycznych sąsiadów, dojenie krów, płomienne noce i wspólne wychowywanie dzieci. Kiedyś Martin nie sądził, żeby nadawał się na ojca - teraz chciał co najmniej piątkę pociech.

- Od razu mi się spodobała, jak ją poznałem - mówił rozmarzonym głosem, ni to do siebie, ni to do Waltera. - Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, jaka ważna dla mnie będzie. Życzę ci, Walt, żebyś też tego kiedyś doświadczył. Z prawdziwie dobrą kobietą.

- Nie, Martin. Dla mnie nie ma już szans.

- Och, nie bądź takim defetystą! W gruncie rzeczy jesteś porządnym człowiekiem. Czemu nie miałby cię ktoś pokochać?

- Nie jestem porządnym człowiekiem.

W głosie Waltera pobrzmiewał dominujący smutek. Na szczęście dotarli już na szczyt przełęczy i mogli puścić konie galopem. Martin miał nadzieję, że wiatr we włosach i uczucie pędu wygnają z głowy jego przyjaciela te nieprzyjemne myśli.

Gnali, a wokół nich przesuwały się zbocza, jary i jukowe zagajniki. Słońce tymczasem wzniosło się wysoko na nieboskłon i zapanował upał, lekko jedynie łagodzony zimnym górskim wiatrem. Kiedy pół godziny później wstrzymali konie, aby dać im odpocząć, bandycka dolinka została daleko, daleko w tyle. Jeszcze kilka kilometrów i znaleźliby się w ludniejszej okolicy, zobaczyliby pierwsze rzadko rozsiane farmy i niebo porysowane dymami z kominów.

- Wiesz, Walt - westchnął Martin - najbardziej mi w tym życiu będzie brakowało ciebie. I może Rogera. Cała reszta może się schować, i dolinka, i szef, i te wszystkie rozboje... ale za tobą będę tęsknić jak niemowlak za cycem mamusi.

- Mam nadzieję, że nie masz ochoty mnie ssać - odburknął Walter. - Ja sodomitą nie jestem.

Martin zachichotał radośnie.

- I tego twojego paskudnego poczucia humoru też mi będzie brakowało - stwierdził.

- Tak... ja też będę za tobą tęsknić.

Przejażdżka najwyraźniej nie pomogła na zły humor Waltera, bowiem jego głos nadal brzmiał cicho i smutno. Martin skrzywił się ze współczuciem - ten ból głowy musiał mu naprawdę mocno dokuczać. A może to była gorycz pożegnania?

Zajechali pod wąski przesmyk skalny, za którym znajdował się rozległy płaskowyż. Po jego drugiej stronie mieściło się już Spring's Pass. Walter wycofał się i dał przyjacielowi znak, aby ten wjechał w przesmyk pierwszy, jako że nie było tu miejsca dla dwóch jeźdźców obok siebie. Martin zanurzył się w gardziel szczeliny stępo, uspokojony poczuciem, że Walter jedzie tuż za nim.

- Odwiedzaj mnie czasem, bo będę za tobą płakać - rzucił wesoło przez ramię.

- Oczywiście, że będę cię odwiedzać. Do końca życia, Martin.

- Obiecujesz?

Dziwny metaliczny syk przypominał dźwięk odbezpieczania rewolweru, ale przecież nie było tu żadnego zagrożenia. Musiało mu się wydawać.

- Obiecuję.

Huk strzału poniósł się echem po górach. Koń Martina zarżał i podskoczył w miejscu, po czym zaczął niespokojnie drobić kopytami. Jeździec tymczasem powoli zsunął się z siodła. Leżąc już na ziemi, odszukał rękami ranę w klatce piersiowej. Palce momentalnie pokryły się krwią.

- Dlaczego? - zapytał ochryple. Usiłował spojrzeć na Waltera, ale mroczki stawały mu przed oczami. Ledwo dojrzał rozmazaną sylwetkę zeskakującą z grzbietu karej klaczy. - Dlaczego, Walt?

- Banda Bykogłowego nie zostawia świadków.

- Ale ty... jak mogłeś...

- To moja kara za to, że cię nie powstrzymałem.

Walter przyklęknął przy przyjacielu. Martinowi udało się na moment skupić wzrok na jego twarzy; rysy miał wykrzywione cierpieniem.

- Przepraszam - wyszeptał.

Martin pragnął mu wybaczyć, ale nie był w stanie. Miał nadzieję, że kiedy będzie umierał, w ostatnich chwilach pomyśli o Stacy, dzięki czemu odejdzie z uśmiechem na ustach. Nie potrafił jednak o niej pomyśleć, tak samo jak nie potrafił przyjąć przeprosin. Jego świadomość gasła, a ostatnimi emocjami, jakie miał poczuć, były wściekłość i rozpacz.

- Przeklinam cię - wycharczał ostatkiem sił. - Zapłacisz za to... w którymś... ze światów...

Zakrztusił się krwią, a potem nie było już nic.

Walter zsunął mu powieki na oczy.

***

Po zabiciu Martina Walter wspiął się wraz z koniem na wysoką górę o płaskim szczycie, skąd roztaczała się rozległa panorama okolicy. Widział stąd i obóz w dolinie, i zabudowania Spring's Pass, stłoczone w cieniu dużego nawisu skalnego, z którego malowniczą kaskadą spływał jakiś strumień.

Zbliżało się południe, słońce przygrzewało mocno. Walter usiadł na płaskiej powierzchni i oparł plecy o rozgrzany głaz. Odetchnął głęboko - w jego myślach zapanował dziwny spokój. Miał wrażenie, że jeszcze nie do końca uświadomił sobie, co się wydarzyło.

- Szkoda, że nie możesz mówić, Mersey - zwrócił się do swojej klaczy, która obojętnie skubała trawę kilka kroków dalej. - Przydałby mi się kompan. Taki, który nie ocenia... Ach, nieważne. Przecież gdybyś umiała mówić, umiałabyś też rozumieć. A wtedy byś mnie znienawidziła. W końcu to dzięki Martinowi wiedziesz sobie takie dostatnie życie i człowieka...

Głos mu zadrżał, więc zacisnął pieści i odchrząknął.

- Nie chciałem tego, naprawdę - ciągnął najspokojniej, jak potrafił. - Gdybym mógł to rozegrać jakoś inaczej, zrobiłbym to. Ale Bykogłowy... Velazquez... Lepiej było dla niego ginąć z mojej ręki, niż tego meksykańskiego gada.

Zaraz po wypowiedzeniu tych słów uświadomił sobie, że to nieprawda. Martin wspominał przecież, że woli ginąć z ręki wroga niż przyjaciela.

- Ale... Gdybym tego nie zrobił... - Przełknął ślinę. - Velazquez zyskałby przewagę. A nie mogę się cofnąć, nie po tym, jak daleko zaszedłem. Musiałem naprawić swoją pomyłkę, inaczej Bykogłowy... - Zacisnął oczy. - Straciłby do mnie zaufanie i... odsunął mnie...

Ukrył twarz w dłoniach i zapłakał. Teraz dla odmiany był wdzięczny, że Mersey nie rozumie słów i nie umie mówić. Wolałby, żeby nikt go nie widział w takim stanie.

- I miałabyś rację, jakbyś mnie znienawidziła i zadeptała tymi kopytkami na śmierć, bo zabiłem go, żeby utrzymać moją pozycję w bandzie - wyłkał, wstrząsany dreszczami. - Naprawdę uważałem go za przyjaciela. Stałem się... tak niewyobrażalnie podły...

Zawył z bólu, który ni stąd, ni z owąd rozsadził całe jego jestestwo, świadom, że zasługuje na każdą igiełkę tego cierpienia. Zabił swojego najlepszego druha, prawie brata, dla głupiej przewagi nad znienawidzonym Velazquezem. W którym momencie stracił resztki człowieczeństwa? Kiedy zabił Simona Falke, a może dużo wcześniej? Na wyrzuty sumienia było już jednak znacznie za późno. Wkroczył na tę drogę, kiedy stanął po stronie bandytów w wąwozie, gdzie zginął Falke. Teraz postąpił kolejny krok. Mosty za nim już dawno były spalone.

Przesiedział cały dzień, nie jedząc nic ani nie pijąc, jedynie od czasu do czasu wstając, aby załatwić naturalne potrzeby. Powrócił do obozu w dolince, kiedy słońce zapadało się już w zachodni horyzont. Aż trudno mu było uwierzyć, ale życie wciąż toczyło się zwyczajnym trybem. Widział te same twarze, te same ręce wykonujące te same obowiązki, co poprzedniego dnia, jakby nic się nie wydarzyło - a przecież dla niego zmieniło się absolutnie wszystko. Bardziej odruchowo niż celowo, skierował się do namiotu jedynej osoby, która wiedziała o tej zmianie - dowódcy.

Steven Bykogłowy wyszedł mu naprzeciw, najwyraźniej się go spodziewał.

- Wchodź - rzucił na powitanie, wskazując rozchylone płachty namiotu.

Walter przekazał lejce Mersey jednemu z bandytów, który tego dnia pełnił obowiązki stajennego, i skorzystał z zaproszenia.

- Widzę po tobie, że ci się udało - oznajmił dowódca, gdy znaleźli się w środku. - Byłeś dobrym przyjacielem, Walt. Większość drani z tej bandy nie poczułaby zupełnie niczego, pociągając za spust.

- Dobry przyjaciel nie pociągnąłby za spust - odpowiedział Walter cicho.

- Mylisz się. Gdybyś tego nie zrobił, wysłałbym za nim Velazqueza. Myślisz, że on ograniczyłby się do Martina? O nie, najpierw kazałby mu patrzeć, jak umiera jego kobieta, a dopiero potem by go litościwie dobił. Zrobiłeś Martinowi przysługę.

Anglik zacisnął zęby.

- Przeklął mnie, kiedy umierał - wyznał cicho. - Przysiągł, że zapłacę za to, co zrobiłem.

- Już płacisz. - Bykogłowy potrząsnął jego ramieniem. - Mimo to muszę cię poprosić, żebyś przestał o tym myśleć. Potrzebuję cię. Dałem ci najtrudniejsze zadanie, jakie mogłeś dostać, i wypełniłeś je. Zdobyłeś moje zaufanie... i wdzięczność.

- Dziękuję - odrzekł Walter bezbarwnym głosem.

- Nie, to ja dziękuję tobie. Pomogłeś mi podjąć ważną decyzję.

- Jaką?

- Przeniesiemy się do Arizony. Udowodniłeś, że jesteś mi wierny i zdolny do poświęceń, dlatego postanowiłem zaufać twojemu osądowi.

Walter przełknął ślinę.

- Co na to Andre?

- Nie będzie miał nic do gadania, chyba że odważy się na otwarty bunt. - Bykogłowy uśmiechnął się ciepło. - A teraz weź się w garść i wyrzuć Martina z głowy. Kiedy wyjdziesz z tego namiotu, masz wyglądać na tak pewnego siebie, jak to możliwe. Ogłosisz wszystkim moją decyzję.

- Ja?

- Tak, ty. Poparłem cię, więc niech reszta zobaczy, że twoje zdanie jest teraz moim zdaniem. O tym marzyłeś, prawda?

Anglik pokiwał lekko głową. To była prawda. Już widział oczami wyobraźni konsternację na twarzach pozostałych bandytów, radość niektórych i zdenerwowanie innych, a także lodowatą nienawiść Velazqueza. To zdecydowanie był sukces, o jakim marzył. Ale czy był wart swojej ceny?

- Tak jest, szefie - odpowiedział głucho. I tak nie warto było się nad tym dłużej zastanawiać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro