Rozdział VII. Kiiya Tū

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Skaranie boskie z tymi butami - stęknął Walter, z najwyższym trudem wciągając na lewą stopę skórzany kozak. Wiele dni spędzonych w siodle odbiło się na jego stopach, które stały się spuchnięte i obolałe. - Że też nie mogą się magicznie rozciągać i zwężać, zależnie od potrzeby...

Wstał z płaskiego kamienia, na którym odpoczywał przez ostatnie dwie godziny, i pociągnął z bukłaka. Skrzywił się; woda była ciepła i smakowała skórą. Wszystko jednak było lepsze niż pył i suchość w gardle.

Nierównym krokiem podszedł do Mersey i pogłaskał ją po grzywie. Mimo bolących nóg cieszył się, że jest teraz sam ze swoim koniem, daleko od reszty bandy. W kotlince czekał ogrom pracy, trzeba było przenieść sprzęt, zdemontować wozy i również je przenieść, rozstawić namioty i zagrodę dla koni, a na koniec przeprowadzić same konie, płoszące się i panikujące, przez cuchnącą jaskinię. Walter oraz czterej inni szczęśliwcy otrzymali inne zadanie - mieli rozejrzeć się po okolicy w poszukiwaniu wioski, z którą banda mogłaby nawiązać symbiozę. Nowego Blackhill, jak to określił Bykogłowy.

Rozjechali się w cztery strony. Walterowi przypadł zachód. Po paru godzinach jazdy upał stał się tak nieznośny, że musiał przeczekać go w cieniu. Teraz dochodziła czwarta po południu, i choć wciąż było tak gorąco, że czuł, jak koszula na plecach przywiera mu do skóry, zmusił się do dalszej podróży.

Wdrapał się, czy raczej wczołgał na siodło Mersey i popędził ją do dalszego biegu. Klacz prychnęła niechętnie i powlokła się dalej skalistą ścieżką, która prowadziła łagodną serpentyną na szczyt niedużego wzniesienia.

Pogratulował sobie wyboru kierunku, kiedy jego spojrzenie napotkało widok rozciągający się po drugiej stronie wzniesienia. Jak okiem sięgnąć rozciągały się płaskie pagórki i dolinki porośnięte gęstym, szarozielonym czaparalem*, który w oddali przechodził w łąki i małe zagajniczki. Z tego miejsca widział miniaturowe jak pudełka zapałek zabudowania kilku farm, zaś znad horyzontu unosiły się liczne smugi dymu z kominów, sugerujące istnienie większej wioski. Uśmiechnął się do siebie i popędził konia do kłusa.

Choć widział już wiele miejsc na świecie i podróżował mnóstwo razy, wciąż nie potrafił powstrzymać pewnej ekscytacji, która pojawiała się, ilekroć zmierzał ku nieznanemu. I teraz folgował swojej wyobraźni, myśląc o tym, co zastanie za horyzontem - marzył o zdolnych, bogatych i chciwych mężczyznach, którzy chętnie pójdą na układ z bandą, oraz o łatwych kobietach z dużymi piersiami i kształtnymi biodrami. Jakaś część jego marzyła też o czymś, co zupełnie zniszczy jego wyobrażenia na temat tej okolicy, czegoś, co rzuci mu wyzwanie i nasyci jego głód nowości, jako że narażanie życia dla bogactwa i seks bez zobowiązań powoli przestawały go zaspokajać. Chwilowo jedynie dziwna gra o dominację w bandzie, jaką prowadził z Velazquezem, pobudzała jego krew do szybszego krążenia, a i to źródło adrenaliny w każdej chwili mogło się wyczerpać.

Pospieszył wierzchowca. Mersey zarżała nieszczęśliwie, lecz po chwili zmusiła się do szybszego biegu. Walter nie męczyłby konia, ale znał swoją klacz doskonale i wiedział, kiedy udaje, a kiedy rzeczywiście słania się z wyczerpania. Tym razem po kilku minutach Mersey darowała sobie teatrzyk i pokłusowała z uniesionym łbem.

Pierwszą farmę minął z dużej odległości, drugą - tuż obok. Kiedy przejeżdżał wzdłuż głównego budynku, zauważył bawiącą się przed wejściem kilkuletnią dziewczynkę o jasnych jak pszenica włosach, tańczącą wesoło w krzykliwej, czerwonej sukience. Usłyszawszy tętent kopyt, obróciła się ku niemu i pomachała. Walter podniósł rękę, by odmachać, lecz wtedy otwarły się za nią drzwi i pojawiła się w nich kobieta przed czterdziestką, w pożółkłym fartuchu i z siwymi nitkami we włosach. Wciągnęła córkę do środka i zamknęła za nimi drzwi, rzucając jeźdźcowi przelotne spojrzenie, pełne pogardy podszytej strachem.

Dziwne ziarno smutku znów zakiełkowało w sercu Anglika. Nic jeszcze nie uczynił, by gospodyni traktowała go tak nieżyczliwie. A jednak nie mógł się na nią o to gniewać, bo miała całkowitą rację, zakładając najgorsze na jego widok. Kto wie, może niedługo nawet napadną na tę farmę. Mała tancereczka zostanie bez dachu nad głową, o ile ujdzie z życiem...

Przestał o tym myśleć, gdy zabudowania farmy zniknęły za jego plecami, zasłonięte przez ociekające zielenią gałęzie cyprysów i pinii. Wyrzuty sumienia nigdy nikomu nie przyniosły nic dobrego. Nie chciał przecież skończyć jak Martin.

Na nieco ponad dwie godziny przed zachodem słońca dotarł do wioski, której dymy widział na horyzoncie ze wzniesienia opodal kotlinki. Zabudowania tuliły się do porośniętej akacjami skarpy, zaś za nimi otwierała się szeroka połać wykarczowanego lasu, obecnie obsiana chmielem, tytoniem i kukurydzą. W oddali pasło się nieduże stadko brązowych krów.

Walter zsiadł z konia na szczycie skarpy i podszedł do jej krawędzi. Przyjrzał się domom - wszystkie zbudowano z białych cegieł, w podobnym, minimalistycznym stylu, przypominającym puebla. Ściany frontowe w większości porastały gęstwiny winorośli i powojów, spomiędzy których wyłaniały się błękitne okiennice. Do każdego klockowatego budynku przylegało rozległe podwórze ze studnią, na wielu z nich widniały grządki, na których uprawiano warzywa. Z kilku największych domów wyrastały kryte drewniane werandy, głęboko wrzynające się w ogródki. Za żywopłoty służyły krzewy malin i porzeczek, ten i ów miał też na podwórzu jabłoń czy mirabelkę. Co jednak najważniejsze, ani jeden budynek nie wyglądał na areszt ani biuro szeryfa. To oznaczało, że nawiązanie współpracy z tą osadą było jak najbardziej możliwe.

Już miał się wycofać, kiedy jego uwagę przykuł ruch przy jednym z domów na prawym skraju wioski. Większość stała obecnie pusta, ich mieszkańcy pracowali na polach, widoczni z oddali jak małe czarne mrówki, lecz z tego budynku właśnie ktoś wyszedł - wysoka kobieta w prostej, białej sukni, o falujących płowych włosach do pasa. Podeszła z wiadrem do studni i opuściła je na kołowrotku, aby nabrać wody. Stanęła przy tym przodem do przyglądającego jej się z ukrycia Waltera, dzięki czemu mógł zobaczyć jej symetryczną, półkolistą twarz, ogorzałą od arizońskiego słońca, i migdałowe oczy o bladym jak zimowe niebo odcieniu błękitu. Była piękna, o tak, lecz nie pięknem dziewczyny zaciąganej do sypialni, a raczej ponadczasowym, posągowym urokiem właściwym dziełom sztuki.

Ten widok wywołał lekki uśmiech na wargach Waltera. Tak, to zdecydowanie była ta właściwa wioska.

*Czaparal - formacja roślinna występująca na terenach suchych, lecz nie pustynnych. Składa się z zimozielonego gąszczu karłowatych drzewek i krzewów. Bardzo często na terenach porośniętych czaparalem występują pożary. Nie należy ich gasić, ponieważ są naturalną częścią cyklu rocznego.

***

Na miejsce spotkania wyznaczono okrągły pagórek obok wiejskiego cmentarza, który opływała rzeczka nazywana przez tutejszych Ma'choh Creek. Wraz z Bykogłowym przyszli Walter i Andre, natomiast wioska przysłała swojego założyciela i zarazem najstarszego mieszkańca, pana Herny'ego Pecka, również z dwoma towarzyszami. Walter skonstatował z niejakim zaskoczeniem, iż jednym z nich była kobieta w białej sukni, którą widział wcześniej przy studni. Drugi zaś okazał się księdzem w czarnej sutannie i z katolickim krzyżem na szyi. Wyszedł z przylegającego do cmentarza małego kościółka.

Pozostali trzej bandyci wysłani na rekonesans nie znaleźli żadnych dogodnych wiosek. Na północy nie było nic, na wschodzie znajdowała się granica nowego rezerwatu Chiricahua, zaś człowiek wysłany na południe trafił na stosunkowo dużą jezuicką misję, pozostałą tu po czasach rządów Meksyku. Misja prezentowała się dostatnio, otaczały ją dobrze utrzymane sady i ogrody ozdobne, zaś zamieszkujący ją nadal hiszpańscy mnisi nosili się ekstrawagancko, lecz nie było szansy na to, aby paktowali z bandytami. Padło więc na osadę znalezioną przez Waltera.

- Henry's Home wita przybyszów - powiedział trzęsącym się głosem pan Peck, zgarbiony staruszek chodzący o lasce. - Z czym przychodzicie? Nie życzymy tu sobie mormonów...

Bykogłowy zaśmiał się melodyjnie.

- Proszę się nie martwić, żadni z nas prorocy. Przyjechaliśmy tu w interesach i chcielibyśmy nawiązać współpracę. Potrzebujemy miejsca, gdzie będziemy mogli kupować prowiant i kule, korzystać z saloonu, a także schować się od czasu do czasu, jak kule zaświszczą nad głowami. No i... musimy prosić o dyskrecję.

- Bandyci! - uniósł się ksiądz, po czym wykonał pospiesznie znak krzyża. - Precz!

Jasnowłosa kobieta skinęła mu lekko głową i spojrzała hardo na bandytów. Walter nie mógł się powstrzymać i puścił go niej oko, ale ona zignorowała go zupełnie, jakby był przezroczysty.

- Radzę to przemyśleć - kontynuował spokojnie Bykogłowy. - Jeśli nie zostaniecie naszymi sojusznikami, spalimy tę wioskę do gołej ziemi, wyniesiemy wszystkie wasze dobra, kobiety zgwałcimy, a mężczyzn wyrżniemy. Możecie posłać po szeryfa do najbliższego miasteczka, oczywiście, i liczyć na to, że przyjdzie wam z pomocą, i to dostateczną, żeby nas odeprzeć... Ale sami wiecie, jak to jest na takich dzikich terenach. Komu szkodzi jedna zapyziała wiocha mniej...

Ksiądz opuścił głowę i zaczął mamrotać do siebie modlitwy, wyraźnie przestraszony. Henry Peck mlaskał w zamyśleniu, jakby ważąc słowa, natomiast kobieta wsparła się pod boki i krzyknęła:

- A niechże pan Henry ich przepędzi w cztery wiatry! To przecież bandyci. Co nam po układaniu się z takim elementem?

Miała zaskakująco niski głos, kontrastujący wyraźnie z jej młodzieńczą aparycją i delikatną, wręcz wiotką sylwetką. Słysząc go, pan Peck jak gdyby wybudził się z drzemki i powoli obrócił do niej głowę.

- Najpierw chcę ich wysłuchać - oznajmił. - Co będziemy mieli z tego, że się z wami ułożymy?

- Przede wszystkim dużo pieniędzy - odpowiedział Bykogłowy z lekkim uśmiechem. Już wiedział, że się zgodzą. - Tylko u was będziemy kupować nasze zaopatrzenie, tylko u was pić. I za wszystko będziemy płacić, i to podwójnie. Poza tym, gdyby pojawiła się tu jakaś inna hałastra i chciała na was napaść, będziemy was chronić.

Peck podrapał się dygoczącą dłonią w prawie łysą głowę.

- Nie mogę sam podjąć tej decyzji - wychrpiał. - Co o tym sądzicie, przyjaciele? Ja uważam, że powinniśmy się zgodzić na warunki pana Bykogłowego.

- Panie Henry, już raz się pan układał z bandziorami - zeźliła się kobieta. - Pamięta pan, jak się to skończyło? Pamięta pan?

- Liso...

Błękitne oczy błysnęły groźnie.

- Bo ja pamiętam - warknęła głucho. - I drugi raz tego nie zdzierżę!

- Dobrze, Liso, dobrze. - Starzec odwrócił się do księdza, który miętosił róg sutanny w dłoni, czerwony na twarzy. - Ojcze Peterze, słyszałeś zdanie pani Newton. Co powiesz?

Ksiądz wyraźnie bił się z myślami. Raz po raz otwierał usta i nabierał powietrza, by odpowiedzieć, ale rezygnował i znów popadał w zadumę. Wreszcie namyślił się, wbił wzrok w czubki butów i wykrztusił:

- Możemy się zgodzić, ale będą warunki.

- Jakie warunki? - Velazquez zatarł ręce, czując, że rozmowa przechodzi na ustalanie szczegółów umowy.

- Mamy pewien problem. - Ojciec Peter uniósł na niego wzrok, przepełniony rozpaczą i rezygnacją. - Liczymy na to, że go rozwiążecie.

- Słuchamy zatem.

- Ze dwa lata będą, jak Geronimo* znowu uciekł z rezerwatu i poszedł do Meksyku. Podobno już go złapali i osadzili na Florydzie, ale jego duch nadal żyje wśród Chiricahua. Co rusz jakieś bandy indiańskich młokosów idą w jego ślady, ale nie chce im się wędrować tak daleko, więc w imię swojej po stokroć przeklętej pogańskiej sprawy plądrują nasze ziemie. Wytropcie ich i zabijcie albo oddajcie z powrotem do rezerwatu, nam wszystko jedno. Ale pozbądźcie się ich, panowie... Wtedy Henry's Home zgodzi się zostać waszym sojusznikiem.

Stary Peck pokiwał głową i wykrzywił w uśmiechu bezzębne wargi. Lisa spiorunowała obydwu mężczyzn spojrzeniem i po prostu odeszła, wzburzona jak morze po sztormie, w stronę wioski, od której dzielił ich wąski brzozowy zagajnik.

Walter pospieszył za nią.

Henry Peck i Bykogłowy uścisnęli sobie dłonie, a potem kontynuowano rozmowy. Anglik tymczasem zagłębił się pomiędzy drzewa. Dogonił Lisę, zanim ta zdążyła wejść do wioski.

Poruszał się cicho, przez co kobieta, która parła naprzód jak huragan, nie usłyszała jego kroków. Wyskoczył zza krzewów dokładnie przed nią z głupawym "buaaa!" na ustach. Przez mgnienie oka wyglądała na zaskoczoną, ale już w następnym ułamku sekundy wyprostowała się z godnością i spojrzała na niego z góry, choć był od niej wyższy o kilka centymetrów.

- Proszę mnie zostawić w spokoju - powiedziała chłodno i próbowała go wyminąć.

- Nie godzi się tak odprawiać gościa, zwłaszcza takiej pięknej pannie. - Walter chwycił ją za nadgarstek.

- Żaden z pana gość, tylko bandyta. A ze mnie żadna panna. - Wyrwała mu się.

- Mężatka zatem? W takim razie zwracam honor. - Ukłonił się dwornie. - Nie przystoi tak odprawiać gościa, zwłaszcza dobrej gospodyni.

- Żaden bandyta nigdy nie będzie moim gościem. - Ku jego zdumieniu, dygnęła przed nim z taką samą, niemal londyńską dworskością. - Żegnam pana. Moje gospodarstwo wymaga opieki.

Odeszła dumnym krokiem. Tym razem Walter nie próbował jej zatrzymać. Odprowadził ją spojrzeniem i potrząsnął głową, czując, jak frywolny uśmiech znów błąka mu się po ustach. Lisa Newton podobała mu się, i to bardzo, lecz nie jako dziewka, z którą mógłby spełnić swoje fantazje. Nie widział w niej przynęty, tylko wyzwanie. Od samego początku robiła wrażenie osoby poważnej, znającej swoją wartość i wymagającej od innych bezwzględnego szacunku i obyczajności. Jej niezłomna, pozbawiona lęku postawa niemalże zdołała mu zaimponować.

Jeszcze nigdy nie odbiłem nikomu żony, pomyślał, wracając truchtem do dowódcy. Najwyższy czas to zmienić.

*Geronimo - jeden z najsłynniejszych wojowników walczących w powstaniu Cochise'a. Zasłynął z wyjątkowego okrucieństwa i niepokornego ducha, z powodu którego nawet po upadku powstania jeszcze parę razy wzniecał mniejsze bunty i uciekał z rezerwatu, m. in. w roku 1885, o czym mówi ksiądz Peter. W 1886 roku ostatecznie złożył broń i został uwięziony na Florydzie. Osiem lat później przeniesiono go do rezerwatu indiańskiego w Oklahomie, gdzie w pokoju dożył końca swoich dni.

***

- No nie gadaj! - zaśmiał się Roger. - W ogóle się nie wystraszyła? Nic a nic?

- Nic a nic! - odpowiedział Walter i pociągnął z butelki. Zakupiona w Henry's Home brandy była podła i gorzka, za to bardzo szybko zaczynało po niej dymić z czuba. - Wyskakuję z krzaków, krzyczę na nią, szczerzę zęby, a ta tylko staje i mówi "proszę mnie zostawić w spokoju".

Gardłowy śmiech obiegł całe ognisko. Siedzieli przy nim Walter, Roger, Fred, Velazquez i paru innych członków bandy. Meksykanin skończył już opowiadać o negocjacjach, więc teraz wszyscy chcieli posłuchać o gonitwie Waltera za krnąbrną damą.

- I co dalej? - chichotał Roger.

- Powiedziałem jej, że pannie nie przystoi tak odprawiać gościa. A ona na to, że ja nie gość, tylko bandyta, a ona nie panna. No to się poprawiłem, że gospodyni. A ona wtedy, uważajcie, panowie, bo nie zmyślam, dygnęła przede mną jak Królowa Angielska na balu!

- Może to była królowa angielska? - wtrącił jeden z pozostałych bandytów.

- Nie zdziwiłbym się! - zarechotał Walter. - Ta gracja, te niesamowicie błękitne oczy, to wysokie czoło i fale jasnych włosów...

- Dobra, dobra, lepiej mów, co było potem - przerwał mu wywód Velazquez. - Zajrzałeś jej pod spódniczkę?

- A skąd! Powiedziała mi, że żaden bandyta nie będzie jej gościem. I że jej gospodarstwo potrzebuje opieki. I poszła sobie!

Zgromadzeni znowu wybuchli śmiechem i wypili kolejkę podłej brandy.

- Ale z ciebie miękka faja - prychnął Andre. - Już ja tę dziewkę nauczę moresu, skoro ty jej dałeś uciec.

- Co to, to nie! Nikt jej nie będzie niczego uczył oprócz mnie - warknął Anglik. - Jest moja, jasne? Dla was będzie cała reszta bab z Henry's Home. Nie chcę żadnej innej.

- Och, już to widzę - ironizował Velazquez. - Może jeszcze ją w sobie rozkochasz, paskudny rudzielcu?

- A żebyś wiedział - odparł Walter lodowato. - Będzie mi jadła z ręki. Nie zasnę spokojnie, póki nie będzie moja!

- A co zrobisz, jak juź ci się uda? - spytał Roger.

Walter wzruszył ramionami.

- A nie wiem, pewnie ją zerżnę na oczach całej wiochy i taką zostawię mężulkowi. Nauczy się, że kobietom nie wolno ufać. - Zacisnął zęby. - Ani ich kochać. Są tylko do używania. Ale jak nauczę ją paru sztuczek w łóżku, to pewnie i on nie będzie miał nic przeciwko.

Zgodny śmiech przerwało przyjście dowódcy, który wynurzył się ze swojego świeżo rozstawionego namiotu.

- Chcę, żebyście wszyscy byli świadkami tego, co powiem - oznajmił podniosłym głosem. Bandyci wpatrywali się w niego w milczeniu. - To miejsce nie ma nazwy na mapach białych ani czerwonych ludzi. Odkrył je mój ojciec, ale nie nadal mu miana. Dlatego ja, w imieniu mojego ojca i ludu, z którego się wywodził, nazywam tę kotlinę, a wraz z nią całą tę ziemię "Kiiya Tū", co w języku mych przodków oznacza "dobrą wodę". Przemówiłem!

Bykogłowy wycofał się do namiotu jak cień, pozostawiając po sobie dziwnie doniosłą ciszę. Kiedy zniknął, przy ogniskach powoli zaczęto wracać do rozmów.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro