Rozdział VIII. Na wojennej ścieżce

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po dziwnie przypominających jakiś pogański rytuał słowach dowódcy rozmowa dłużej się nie kleiła, a gorycz podłej brandy stała się zbyt mocna, aby dalej ją pić. Powoli wszyscy rozeszli się do namiotów. Walter został najdłużej przy ognisku, bo mimo późnej pory i pracowicie spędzonego dnia nie czuł się senny. Dopił prawie pustą butelczynę, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, i rozsiadł się wygodnie ze wzrokiem wbitym w tańczące płomienie. Do jego serca pokrótce zaczęła się zakradać melancholia, i choć próbował ją odgonić, wkrótce przegrał i pozwolił jej przeszyć się na wskroś.

Nie mógł przestać wracać myślami do niepokojącego, a zarazem uroczystego nadania nazwy kotlince. "Dobra Woda" było mianem prostym, wręcz prostackim, aż dziw, że ktoś taki jak Steven Thomson, człowiek wbrew pozorom wykształcony i oczytany, zdecydował się na coś takiego. Trzeba jednak było przyznać, że ta sama nazwa w języku Apaczów miała w sobie niezwykłą melodyjność, podobnie zresztą jak inne indiańskie nazwy.

Walter nie był pewien, czy to nie tylko jego ucho, przyzwyczajone wyłącznie do języków europejskich, ale jak dotąd wszystkie indiańskie nazwy, jakie słyszał, wydawały mu się poetycko piękne, zaś ich tłumaczenia wypadały bardzo blado: "Góra Kaktusów", "Ciemna Skała", "Duża Równina". Zastanawiał się nieraz, czy czerwonoskórzy byli po prostu niezdolni do wymyślania bardziej kreatywnych nazw, jako nieochrzczone dzikusy, czy też kryło się za tym coś więcej. Teraz przyszło mu do głowy, że to, co jest zupełnie prozaiczne w języku angielskim, może brzmieć w innym niesamowicie poetycko - po co więc starać się na siłę, gdy w danym języku nawet najprostszy zlepek słów zabrzmi jak imię starożytnej bogini?

Zatopiony w rozmyślaniach, dopiero po dłuższej chwili zauważył, że Bykogłowy wyszedł ze swojego namiotu i teraz ćmił fajkę, opierając się o płot zagrody dla koni. Walter podniósł się i podszedł do niego, pocierając ręce z zimna.

- Dochodzi jedenasta, Cavendish. Nie chcesz iść spać? - zapytał dowódca, nie obracając ku niemu głowy.

- Noc skłoniła mnie do rozmyślań.

Bykogłowy pokiwał głową.

- Żebyś tylko nie zgłupiał jak Martin i się w kimś nie zakochał - mruknął. Walter zaśmiał się cicho.

- Nie ma obaw, szefie. Mnie to nie grozi.

Przez chwilę milczeli, wpatrując się w gwiazdy.

- A ty czemu nie śpisz? - odezwał się wreszcie Anglik.

- Bo myślę... - Dowódca westchnął. - Kiedy ty pobiegłeś za spódniczką, ja wypytałem o szczegóły dotyczące tych Indian. Atakują głównie bydło i szałasy pasterskie, a przy tym tak cicho, że wioska o ataku dowiaduje się dzień, dwa później, kiedy ktoś znajdzie ciało. Dlatego od jutra zamieniamy się w pasterzy. Będziemy czatować na nich w szałasach i przy stadach, każdy wartownik z piszczałką, w którą zadmie, kiedy kogoś zobaczy, żeby cała banda przyszła mu z pomocą.

- A jeśli taki wartownik zginie, zanim zadmie w piszczałkę?

- Ci Indianie są przyzwyczajeni do mordowania nastoletnich cowboyów. My wybierzemy naszych najlepszych wojowników. A jeśli ktoś nie zdąży, to cóż... zostanie pomszczony.

Bykogłowy pyknął z fajki. Jego głos brzmiał wyjątkowo smutno. Walter przyjrzał mu się uważnie. Uniósł brwi, zauważywszy jego napięte mięśnie twarzy i lekkie drżenie rąk.

- Steven - szepnął - może nie powinniśmy tego robić?

Dowódca spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Dlaczego?

- To mimo wszystko twoi rodacy. Walczą za tę samą sprawę, co twój ojciec. Naprawdę chcesz ich zabijać?

- A co innego proponujesz? Powiedzieć ludziom z Henry's Home, że jednak sami sobie mają załatwiać swoje problemy, żeby faktycznie nasłali na nas jakiegoś szeryfa? Odciąć się od wioski i żyć bez jakiegokolwiek źródła zapasów i dobrej zabawy? A może skazać nas na kolejną podróż do innego stanu, zaraz po tym, jak się tu zadomowiliśmy?

Walter spuścił wzrok. Nie miał na to żadnej odpowiedzi. Tymczasem Bykogłowy odwrócił się do niego plecami i pyknął kilka razy z fajki.

- Ideały Geronimo i Cochise'a już dawno umarły - warknął. - Powstania indiańskie to przeżytek. Ci młodzi powinni się z tym pogodzić... albo zginąć jak zwykli wandale, którymi są. Mój ojciec był wojownikiem, nie mordercą i złodziejem bydła.

- A ty kim jesteś?

- Tylko sobą. - Steven uśmiechnął się smutno. - Niegodnym potomkiem wielkiego narodu, parszywym zdrajcą i zbrodniarzem, który jednak zamierza przynajmniej być w tym podłym życiu obrzydliwie bogaty. - Wysypał żar z fajki na ziemię i przydeptał go stopą. - Chodź spać, Walt. Jutro czeka nas ciężki dzień.

***

Szałas pasterski był ciasny, zawilgły, i tak przesiąknięty smrodem dymu i potu, że Walter musiał mieć chustkę cały czas nasuniętą na nos, inaczej dostawał nudności. Nie był zaskoczony, kiedy Bykogłowy zaliczył go w szereg "najlepszych wojowników" do pełnienia warty przy stadach, sam by się do tego grona zaliczył, ale teraz żałował, że nie oponował przeciwko temu wyborowi. Tutejsi cowboye chyba nie wiedzieli, czym są woda i mydło.

Pogoda również nie dopisywała. Zbliżał się wieczór, po błękitnym niebie, przebarwionym na zachodzie słoneczną pozłotą, sunęło parę białych chmur. Choć ze względu na porę roku raczej nie było co liczyć na deszcz, dął przenikliwy, zaskakująco zimny wiatr. Szałas zbudowano z nieociosanych gałęzi bez żadnej przymiarki, toteż lodowate podmuchy raz po raz wdzierały się do środka. To nie byłoby dla Waltera problemem, gdyby mógł galopować na Mersey lub brać udział w jakiejś żywiołowej bójce, chwilowo jednak musiał siedzieć prawie bez ruchu, w niewygodnej pozycji, przez co zgrabiały mu kończyny. Nie był pewien, czy zdoła zareagować na czas, jeśli pojawią się buntownicy.

Z nudów zaczął się bawić piszczałką sygnałową. Był to mały flecik z palmowego drewna, z czterema dziurkami na przedzie, dzięki czemu można było na nim wygrywać proste melodyjki. Miał ostry i donośny dźwięk, nawet rachityczny podmuch wychodzący z ust umierającego powinien postawić na nogi całą okolicę.

Westchnął i znów zmienił pozycję, przynajmniej w tak ograniczonym zakresie, w jakim mógł to zrobić. Ściemniało się coraz szybciej, co oznaczało, że już wkrótce jeszcze trudniej będzie wypatrzyć zagrożenie.

- Przeklęte czerwone diabły - wymamrotał.

Wtem, coś się zmieniło. Walter dgrnął, chwilę zajęło mi zrozumienie, co takiego zwróciło jego uwagę: świerszcze, które grały w wysokiej trawie, nagle umilkły. Zwilżył usta. To nie był dobry znak.

Przysunął twarz do jednej z dziur w ścianie szałasu, pomiędzy odstającymi gałęziami, i obserwował okolicę. Jego szałas znajdował się na szczycie wzgórza o prawie płaskim, trawiastym zboczu. Prawdziwi pastuszkowie właśnie zganiali z niego krowy, które pasły się tu przez cały dzień. Trzy inne szałasy znajdowały się w dolnej części wzgórza, gdzie również czatowali wartownicy z piszczałkami. Dwaj inni bandyci kryli się za stogami siana na skraju pastwiska.

Po kilku nieznośnie dłużących się chwilach do uszu Anglika dotarł cichy szelest. Dobiegał od strony stogu, za którym krył się Roger. Niewprawne ucho nie odróżniłoby go od odgłosu wydanego przez jakieś zwierzę, lecz Walter uczył się tropienia i chodzenia po lesie od siódmego roku życia. Zacisnął zęby. W jednej ręce trzymał piszczałkę, a w drugiej nabity i odbezpieczony rewolwer. Żałował, że nie może wyjść z szałasu i poszukać źródła dźwięku, jednak zasady były jasne; nikomu nie wolno wyjść z ukrycia, póki nie zabrzmi dźwięk piszczałki. Walter musiał liczyć na to, że jego sojusznik - a może jeszcze przyjaciel? - poradzi sobie sam.

Jak na zawołanie zagrały dwie piszczałki, jedna po drugiej w odstępie dwóch sekund. Na ich kakofoniczne unisono nałożyły się odgłosy kilku odległych strzałów.

Walter wystawił głowę z szałasu; dwa szybko rozwiewające się obłoczki dymu znaczyły szałasy, z których oddano strzały. Na oczach Anglika padło ich jeszcze kilka, lecz poza tym panowała dziwna cisza.

Spojrzał w prawo i natychmiast rzucił się w tył szałasu. Dwóch Apaczów czołgało się skrajem łąki w stronę jego szałasu. Granatowoczarne, proste jak druty włosy mieli obwiązane nad czołem czerwonymi opaskami, ale nie zatknęli za nie żadnych piór. Ich półnagie ciała w kolorze brązu odcinały się na tle jasnych źdźbeł, za to nie dało się nie zauważyć, że mimo pełznięcia po ogromie suchych gałązek i źdźbeł nie wydawali żadnego dźwięku.

Jak duchy, pomyślał Walter, mocniej ściskając Colta. Przez tę krótką chwilę nie zdążył przyjrzeć się ich uzbrojeniu, ale domyślał się, że nie mają broni palnej; obłoczki dymu z wystrzałów podnosiły się tylko znad szałasów, gdzie kryli się inni bandyci.

Odliczył do trzech i wyskoczył przed szałas, krzycząc co sił w płucach, i wycelował rewolwer w miejsce, gdzie ostatnio widział Indian. Przesunęli się o ledwie dwa metry dalej. W ułamku sekundy wziął poprawkę i strzelił cztery razy, zabijając ich na miejscu.

Na moment nastała cisza, po czym rozległ się dziwny, szarpany odgłos - trele wygrywane dłonią uderzającą rytmicznie o usta. A raczej dziesiątki dłoni o dziesiątki ust. Apacze zaczęli wyłaniać się jak spod ziemi, tu zza kępy trawy, tu z zarośli na skraju pastwiska, tu z ledwo widocznego dołka w ziemi. Wszyscy byli bardzo młodzi, a ich pozbawione zarostu twarze pokrywały barwy wojenne. Uzbrojeni byli w łuki, noże i tomahawki. Jeden targał ze sobą starą rusznicę Kentucky, ale wyraźnie nie umiał jej obsługiwać.

Z odrętwienia, które nie trwało nawet sekundy, wyrwał Waltera świst tomahawka przelatującego mu tuż obok ucha. Cofnął się odruchowo i podążył spojrzeniem za toporkiem. Ostrze wbiło się głęboko w gałąź stanawiącą cześć ściany szałasu, a trzonek wciąż drżał.

W następnym momencie Anglik, już trzeźwiejszym okiem, przyjrzał się nieprzyjaciołom. Indian nie było więcej niż trzydziestu, w dodatku wszyscy stali teraz na odkrytym terenie, a on miał zaraz za plecami szałas. Wystrzelił dwie ostatnie kule, po czym wycofał się do środka, żeby przeładować magazynek. Gorące łuski parzyły go w palce.

Gdzie był Bykogłowy?

Zanim to pytanie uformowało się na dobre w jego głowie, w wejściu do szałasu pojawiła się rosła, ciemna postać. Małe oczy, czarne jak węgielki, patrzyły znad wysokich kości policzkowych niewidzącym wzrokiem, zaślepionym przez szał bitewny. Indianin nosił, podobnie jak pozostali jego pobratymcy, meksykańskie spodnie z frędzlami wpuszczonymi w szwy, a zamiast pasa jego talię otaczała czerwona szarfa, za którą miał zatknięty nóż i tomahawk. Mimo to nie sięgnął po żadne z nich, aby zabić wroga; rzucił się na niego z gołymi rękami.

Walter pospiesznie skończył przeładować rewolwer i strzelił na oślep. Kula minęła bok napastnika o kilka centymetrów. Usiłował strzelić jeszcze raz, ale Apacz runął na niego jak lawina, momentalnie przygniatając go do ziemi. Wielkie, silne ręce zacisnęły się na jego gardle. Anglik zarzęził słabo, gdy nagle zabrakło mu powietrza. Ciasny szałas nie pozostawiał pola do manewru, nie miał nawet jak się wyślizgnąć spod znacznie silniejszego napastnika.

Przez dudnienie w jego uszach przebijały się dźwięki walki toczonej na zewnątrz - strzały, krzyki i tętent kopyt. Wyglądało na to, że Bykogłowy zjawił się wreszcie z resztą bandy. To już jednak nie miało dla Waltera znaczenia, bowiem on był tu, w szałasie, i właśnie tracił życie. Czerń zalewała mu pole widzenia, aż został tylko malutki okrąg światła na środku, jakby patrzył przez odwrotnie ułożoną lornetkę.

Ostatnim, co zobaczył w tym malutkim wycinku świata, były usta Apacza rozszerzające się w krwiożerczym uśmiechu.

***

Słońce ledwo zdążyło zajść za horyzont, kiedy do Henry's Home przyjechała delegacja bandytów z wiadomością o zwycięstwie. Bitwa trwała zaledwie kilka minut, choć jej uczestnikom zdawała się ciągnąć całe wieki. Pan Peck czekał na głównej uliczce, znów w towarzystwie księdza Petera i Lisy Newton, Bykogłowy zaś wziął ze sobą Velazqueza i Harry'ego Bakera.

Meksykanin szedł rozkołysanym, aż nazbyt swobodnym krokiem. Miał wyśmienity humor. Omal się nie roześmiał, kiedy dostrzegł uważne spojrzenie Lisy, lustrujące ich trzy sylwetki. Zapewne szukała Waltera.

To niech sobie szuka, pomyślał. Odtworzył w głowie wspomnienie niedawnej potyczki, a konkretnie tego jednego, jakże zabawnego momentu. Z całej bandy tylko on zauważył na czas Apacza duszącego Cavendisha w szałasie. To było doprawdy upajające, trzymać w ręku życie i śmierć swojego rywala!

- Pozbyliśmy się problemu - oznajmił Bykogłowy, uginając się pod ciężarem solidnych rozmiarów torby.

- A macie dowód? - zapytał ksiądz Peter. Nieudolnie próbował grać twardego, ale widać było, że trzęsie się ze strachu.

Dowódca uśmiechnął się złowrogo.

- Jeśli za dowód nie wystarczą wam dźwięki strzelaniny, które musiały dotrzeć do waszych uszu, i trupy na waszym pastwisku, może to przemówi - warknął, po czym rzucił torbę na ziemię, tak aby się otwarła. Wewnątrz znajdowały się dwadzieścia cztery skalpy, zdjęte z głów pokonanych Indian.

Henry Peck nie zareagował, przyzwyczajony, zdaje się, do tak makabrycznych widoków. Ojciec Peter cofnął się o kilka kroków i zakrył usta dłonią, próbując powstrzymać wymioty; po paru sekundach przegrał i zwrócił całą zawartość żołądka. Lisa tymczasem lekko pobladła, ale poza tym wyglądała na niewzruszoną, co zwróciło uwagę Velazqueza.

Przyjrzał jej się. Była rzeczywiście bardzo ładna, przy tym zaskakująco butna i odważna. Pomimo całej swojej niechęci musiał przyznać Walterowi, że potrafił nieomylnie wyłonić z tłumu prostych dziewek prawdziwe rarytasy.

Uwiedzenie Lisy, zanim Walter dostał choćby szansę na jej przychylność, byłoby idealnym ukoronowaniem dzisiejszego zwycięstwa.

- Czy to było potrzebne?! - huknął Peck. - Mieliście się pozbyć barbarzyńskich dzikusów, a nie ich zastąpić! Tu mieszkają porządni ludzie!

- Ależ panie Peck, zapewniam, że nie stanowimy żadnego zagrożenia dla pańskiej wsi - odparł Bykogłowy - tak długo, jak ta wieś będzie dbała o nasze potrzeby.

- To nadal nie znaczy, że macie się uciekać do niepotrzebnego okrucieństwa! Tu idzie o dumę! Nie będziemy się układać z białymi, co żyją jak czerwoni.

Steven wywrócił oczami.

- Dobrze, nigdy więcej nie przyniesiemy tu skalpów. Jest pan zadowolony?

- To się jeszcze okaże. - Henry spoglądał na niego wilkiem. - Dopełniliście umowy, więc Henry's Home będzie waszym sojusznikiem. Ale to nie znaczy, że możecie robić co chcecie! Żadnych burd, strzelanin ani kradzieży! Jak coś zniszczycie, naprawiacie albo płacicie! I za wszystko macie płacić podwójnie, jak ustaliliśmy!

- Coś jeszcze?

- Żadnego brania dziewek bez ich zgody - warknęła Lisa.

- O właśnie, dziękuję pani, pani Newton. - Henry ukłonił jej się lekko. - Żadnego przymuszania kobiet do obcowania z wami.

Bykogłowy rozłożył ręce w geście bezradności.

- Nie mogę ręczyć za moich kompanów...

- Może pan i musi pan! - Peck wszedł mu w słowo. - Inaczej zostaniemy wrogami. Nie wątpię, że nas pokonacie, ale sami wtedy stracicie. A mieszkańcy Henry's Home wolą śmierć niż życie pod tyranią!

- Porozmawiam z moimi ludźmi i zabronię im tego. Jeśli zdarzą się jakieś incydenty, ukażę winnych.

- Ma nie być incydentów - odezwała się znów pani Newton.

- Już, Liso, wystarczy - powstrzymał ją Henry. - Ci panowie i tak poszli nam na rękę, pozbywając się tych indiańskich rozbójników. Trzeba znać umiar.

- Słusznie pan prawi, panie Peck - odparł dowódca. - W gadaniu też trzeba znać umiar, dlatego już sobie pójdziemy. Chyba że jest coś jeszcze, co trzeba omówić.

- Nic takiego. - Lisa uśmiechnęła się zimno. - Możecie już zejść z naszych oczu.

- Skoro taka piękna pani prosi...

Bykogłowy zdjął kapelusz i ukłonił jej się głęboko. Andre i Ben po jego bokach zrobili to samo. Odeszli następnie, rechocząc radośnie, w stronę koni, które zostawili przed wioską.

- To jak, tej nocy pijemy? - zapytał Velazquez, wsiadając na siodło. - Mogę pojechać przodem i ogłosić wszystkim, że będzie zabawa...

- Nie będzie zabawy ani picia, Andre - przerwał mu Bykogłowy. - Mamy jeszcze mnóstwo prac do zrobienia w kotlince. Poza tym trzeba sprzedać wreszcie ten cholerny skarb Lisnerów. Kiedy mamy to zrobić?

- Rozumiem. Pozwól mi, a wyznaczę kogoś do rozwiązania sprawy ze skarbem.

- Już sam zdecydowałem. Ufam ci, Andre. Dobierz sobie dwóch innych z bandy, byle nie Waltera ani Bena, i jedździe do Santa Fe. Tam możecie bezpiecznie sprzedać skarb.

- Do... Santa Fe? - Meksykanin zdębiał. - Nie będzie nas ze dwa tygodnie!

- Niecałe dwa tygodnie, jeśli się pospieszycie. Wiem, że nie chce ci się wyruszać w drogę tak szybko po przeprowadzce, ale kogoś muszę tam wysłać, Andre. A tobie ufam.

Velazquez westchnął i apatycznie uderzył piętami w boki konia. Cały jego misterny plan, aby odsunąć Waltera od Lisy i samemu się wokół niej zakręcić, właśnie legł w gruzach. Podobnie jak jego dobry nastrój.

***

Wcześniej

Tuż przed tym, jak Walter miał stracić przytomność, rozległ się głośny strzał i ręce Indianina zwiotczały. Anglik wziął głęboki, rzężący wdech i zakrztusił się powietrzem. Paroma desperackimi ruchami zrzucił z siebie martwego oprawcę i poderwał się na równe nogi.

Przed szałasem stał Andre Velazquez z dymiącym sztucerem w ręce.

- Nie podziękujesz? - zapytał drwiąco, kiedy Walter wydostał się na zewnątrz.

- Wolałbym być martwy, niż zawdzięczać życie tobie.

Meksykanin prychnął, ale nie kontynuował tej rozmowy. Musieli skupić się na obronie, ponieważ walka wciąż trwała. Choć w tym momencie należało to raczej nazywać rzezią.

Bykogłowy ukrył się wraz z większością bandy w zagajniku na szczycie wzgórza. Konna szarża z góry spadła na Apaczów jak grom z jasnego nieba. Indianie rozpierzchli się na ich widok, by uniknąć kopyt, ale wszędzie wokół była otwarta przestrzeń, więc zostali wystrzelani jak kaczki. Tylko kilku udało się odbiec poza zasięg kul. Paru bandytów natychmiast puściło się za nimi w pogoń i już wkrótce powrócili, ciągnąc za sobą po ziemi martwe ciała.

Nie wszyscy jeszcze zebrali się razem, ale wyglądało na to, że z bandy Bykogłowego nikt poważnie nie ucierpiał. Jeden miał strzałę w ramieniu, ktoś inny obowiązywał bandażem łydkę, w którą weszło ostrze noża, lecz wszyscy trzymali się na nogach. Ten i ów bawił się tomahawkiem, zachwycając się lekkością i wyważeniem tej prymitywnej, bądź co bądź, broni.

Dowódca przechadzał się po pobojowisku z nabitym sztucerem w ręce. Szukał tych Indian, którzy jeszcze oddychali lub pojękiwali w agonii, i strzelał każdemu prosto między oczy. Jego własne źrenice były przy tym puste jak otchłań kosmosu.

- Co my zrobimy z tymi wszystkimi ciałami? - zapytał w pewnym momencie Velazquez, kopiąc najbliższego trupa.

- Oskalpujcie ich - odparł Bykogłowy beznamiętnie.

Wszystkie oczy skierowały się na niego. Widząc to, wzruszył ramionami i przyklęknął przy jednym z martwych Apaczów. Wyciągnął nóż zza pasa. Czterema sprawnymi ruchami naciął skórę nad czołem, po bokach głowy i na karku, idąc wzdłuż linii włosów. Następnie wykonał mocne, precyzyjne szarpnięcie i oto ukazała się naga, wściekle czerwona czaszka Indianina, a dowódca trzymał za włosy makabryczne trofeum, z którego powoli skapywały krople gęstej krwi.

- Tak to się robi - warknął po czym wrzucił skalp do torby, którą wcześniej rozłożył na ziemi. - Tutaj je wrzucajcie.

- Szefie, my... musimy to robić? - zapytał Walter.

- W wiosce prawdopodobnie poproszą nas o dowód. Chcę się upewnić, że nie zrobią tego już nigdy więcej.

Twarze bandytów wyrażały najróżniejsze emocje, od strachu, obrzydzenia, aż po zaciekawienie. Koniec końców jednak każdy uległ i zabrał się za skalpowanie trupów. Tymczasem Bykogłowy splunął wściekle pod nogi i podszedł do Velazqueza.

- Poślij kogoś do rezerwatu Chiricahua - zażądał. - Potrzebuję na dzisiejszy wieczór najlepszych indiańskich dziwek.

Walter miał już podejść do niego i zapytać, czy na pewno wszystko w porządku, kiedy nagle rozległ się przepełniony rozpaczą ryk. Dochodził od strony stogów. Anglik pobiegł do źródła dźwięku jako jeden z pierwszych, zdjęty przestrachem.

Kiedy był już o parę kroków od celu, zza stogu wyłonił się Fred z obliczem poznaczonym łzami. Na rękach niósł bezwładne ciało Rogera.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro