Rozdział X. Opowieść o Barcie Awanturniku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Roger szybko doszedł do siebie pod czujnym okiem starego Bena Robertsa. Dwa tygodnie później, kiedy z Santa Fe powrócił Velazquez wraz z pieniędzmi otrzymanymi za skarb Lisnerów, był już nie tylko na chodzie, ale i mógł wykonywać proste ćwiczenia na tułów. Bykogłowy, ku powszechnej radości, ogłosił, że tego wieczora będzie zabawa w Henry's Home; Ben narzekał, że Roger jeszcze nie powinien pić, ale ten ani myślał go usłuchać.

W Henry's Home nie było saloonu, a jedynie maleńki browar z dwoma stoliczkami. Pan Peck zaoferował salę biesiadną w swoim domu, największym we wsi, lecz ludzie Bykogłowego już porozkładali się na kocach na głównej ulicy. Rozpalono kilka ognisk, do których wkrótce mieszkańcy zaczęli znosić jedzenie, piwo, brandy i tequilę. Znalazło się też czterech mariachi*, którzy postanowili umilić czas hiszpańskimi pieśniami o miłości. Słuchając ich brzdąkania, niejeden zatęsknił za starym klawesynem w Blackhill, lecz po kilku szklaneczkach większość bandytów już się kołysała w rytm muzyki, a niektórzy nawet próbowali śpiewać, choć nie znali ani słów, ani nawet języka. Przewodzili tym śpiewom nieliczni Meksykanie w bandzie, w tym wielbiący brzmienie swojego głosu Velazquez.

Zabawa trwała w najlepsze, z niektórych domów powynoszono stoły, a przy nich wyciągnięto karty i kości. Mieszkańcy pomału zaczęli się schodzić, aby biesiadować z rozbójnikami. Przy co żywszych utworach cześć bandytów oddawała się pląsom z lokalnymi pięknościami, które podchodziły do nich nieśmiało - wioska nie przyzwyczaiła się jeszcze do tej nowej więzi, jaką zawarła z ludźmi Bykogłowego. Po pląsach przychodził czas na chichoty, trzymanie się za ręce i szukanie ustronnego miejsca, jako że nie było tu dedykowanych ku temu licznych małych sypialni.

- Choryś? - zapytał Bykogłowy, widząc, że Walter ani nie spojrzał na żadną z panienek.

Anglik pokręcił głową. Siedzieli przy jednym ze stołów razem z Rogerem, Velzaquezem i Harrym. Byli już po czterech rundach pokera, ale na piątą się nie zanosiło, gdyż Harry odszedł do jakiejś dziewki, zaś Roger i Andre upili się ponad miarę. Smith leżał już nieprzytomny, a na jego koszuli wykwitła plama krwi z rany, która otworzyła się od alkoholu. Tymczasem Meksykanin kiwał się na krześle z głową opartą o dłoń i podśpiewywał razem z mariachi ckliwą hiszpańską balladę.

- Ja tylko dotrzymuję słowa - odpowiedział Walter. - Chcę uwieść Lisę Newton. Dopóki mi się nie uda, wszystkie inne kobiety z Henry's Home są dla was.

Mówił prawdę. Choć krew mu się burzyła, a biodra rwały do czynu, tak naprawdę nie miał ochoty na żadną kobietę, której miłość można było kupić na jedną noc. Wiedział, że ulegnięcie pokusie i spełnienie tych żądz da mu tylko chwilę przyjemności, a później poczucie pustki zaatakuje go ze zdwojoną siłą. Tymczasem Lisa go zaintrygowała, rzuciła wyzwanie, dała mu coś, czego nie czuł od wielu miesięcy - zastrzyk adrenaliny. Nie czuł do niej niczego przypominającego miłość, nic z tych rzeczy, lecz ta cicha gra o jej względy, jaką rozpoczął, pozwalała mu wreszcie poczuć, że żyje.

Ostatnie miesiące spędził w swoistej stagnacji. Czatowanie na tych samych drogach, zabijanie ludzi, którzy nawet nie mogli się obronić, przepuszczanie ogromnych sum na alkohol i niczym nieróżniące się od siebie prostytutki już dawno przestały go zaspokajać. Teraz, gdy znalazł się w zupełnie nowym miejscu i napotkał na swojej drodze wyzwanie w postaci nieuległej i nieulękłej pani Newton, czuł się jak ryba w wodzie. Wolał trochę pocierpieć, tłumiąc instynkty, aby później tym mocniej odczuć zwycięstwo.

Wstał od stołu i przeciągnął się. Bykogłowy odprowadził go obojętnym spojrzeniem, o nic nawet nie pytając. Była już późna noc, wszystkim zaczynały zamykać się oczy. Mimo to Walterowi udało się znaleźć ognisko, przy którym nadal wrzały rozmowy. Dosiadł się bez pytania.

- ...i wtedy niedźwiedź przewrócił się na plecy... i zaczął rzygać! I tak oto samą gorzałką utłukłem największego grizzly w Górach Skalistych. Udusił się własnymi wymiocinami z przepicia.

Bandyci wokół ogniska wybuchnęli śmiechem, klepiąc opowiadającego po plecach i ramionach.

- Przednia historia, Isaaku - śmiał się stary Ben, jeden z słuchaczy. - Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś upił niedźwiedzia.

Isaac przyjął podany mu kufel piwa i jednym łykiem wychylił połowę.

- Niedźwiedź to nic - rzucił. - Opowiadałem wam kiedyś, jak schlałem całą watahę wilków?

- Na miłość boską, już tyle nazmyślałeś, wystarczy! - przerwał mu ktoś inny.

- E, dajcie mu mówić! Ja chętnie posłucham kolejnej historii! - odparł stary Ben.

- Właśnie, dajcie mu mówić!

- His-tor-ia! His-tor-ia!

Walter dołączył się do skanowania. Isaac dopił duszkiem piwo, beknął rozdzierająco i zaczął opowiadać:

- Było to pewnego razu w Minnesocie, na długo jeszcze zanim wyruszyłem na dziki zachód. Rąbałem ci ja drewno...

- Jako pięciolatek? Wcześniej mówiłeś, że miałeś sześć lat, jak trafiłeś na dziki zachód! - odezwał się z niesmakiem ten, który wcześniej sprzeciwiał się kolejnej zmyślonej opowieści. Walter przypomniał sobie, że jego imię brzmiało Brian.

- A cicho siedź, jak tak słuchasz, że nic nie pamiętasz! - rozsierdził się Isaac. - Tak, przyjechałem tu, jak miałem sześć lat, ale tylko na parę tygodni, potem wróciliśmy z rodzicami do domu w Minnesocie. Na stałe się tu przeniosłem, jak miałem dziewiętnaście lat, po ich śmierci. Chociaż może miałem wtedy dwadzieścia...

- Dobra, dobra, opowiadaj o tych wilkach - zachęcił go Walter.

- Dziękuję, dziękuję, dobry kolego. Zatem rąbałem sobie drewno, a było bardzo wcześnie rano. Piąta dochodziła. Słońce jeszcze nie wzeszło i tylko z dala słyszałem: auuu! auuu! Ale że pod dom nigdy bestie nie podchodziły, to się nie martwiłem. No, ale za to mgła przyszła, a tak gęsta, że jakby mnie kto z pięciu kroków wołał, to bym nie usłyszał. Wszystkie szelesty ucichły. I mi się od tej mgły zimno zrobiło, dreszcze mnie przeszły, to sobie myślę: blisko domu jestem, to się wrócę, zajrzę do spiżarki i trochę "wody ognistej", jak mawiają indiańce, wypiję. Tak dla rozgrzania. No i tak zrobiłem, ale w spiżarce było ciemno, a pochodnia zawilgła. Nijak korka nie mogłem znaleźć, żeby sobie kufelek napełnić, toteż wytoczyłem beczkę ze spiżarki na zewnątrz. Bo miarkujcie, że słońca jeszcze nie było, ale szarzyzna już się zrobiła. I nagle słyszę: auuu! auuu! Tylko że teraz jakby bliżej. Mgła tłumiła dźwięki, to nie wiedziałem, że ledwie o dziesięć kroków ode mnie były.

- A mówiłeś, że i z pięciu kroków byś nie usłyszał! - przerwał znów Brian.

- Dajcie mu skończyć! - uciszył go Ben.

- Człowieka bym z pięciu kroków nie usłyszał. Wilka to co innego, one mają większe tułowie, to i dźwięk mocniejszy się robi. Tak jak w trąbce, im większa trąba, tym...

- A już mówcie dalej! - popędził Isaaca Walter.

- No mówię, mówię! Więc szedłem sobie z tą ciężką beczką, a tu nagle widzę przede mną błyskające oczyska! Jedne, drugie, trzecie, czwarte! Tak się zestrachałem, boć wtedy szesnastoletni chłystek ze mnie był, że beczunia wyleciała mi z rąk, upadła i klepki poszły! I cała "woda ognista" wylała się jako ta wielka kałuża pod moje nogi! Te wilki podchodzą... podchodzą... już myślę, że po mnie, a tu przewodnik stada pochyla łeb... i zaczyna chłeptać! Po nim wadera, a potem po kolei te dwa młodsze wilczki, które z nimi były. A potem...! Potem co się działo, jak zaczęły bekać, kwiczeć, szczekać jak domowe pieski, tarzać się w trawie! Ja się powolutku, powolutku wycofałem i co sił w nogach, do domu. Ojca zawołałem, żeby przyszedł ze strzelbą. I tak oto zdobyliśmy cztery piękne wilcze skórki, które do dziś leżą przed kominkiem w tym starym domku w Minnesocie!

Wszyscy parsknęli śmiechem, nawet Brian. Ben otarł łezki z pomarszczonych kącików oczu i dolał Isaacowi piwa.

- Ty to masz najlepsze historie, Isaac - chichotał. - Może i nie najprawdziwsze, ale dawno się tak nie uśmiałem!

- Nie historie mam najlepsze, a sposób, w jaki mówię. To się nazywa elokwencja - odparł Isaac nieskromnie. - Historie to ty będziesz miał najlepsze, staruszku. W końcu najwięcej ich przeżyłeś.

- O, właśnie! - poparł go Walter. - Opowiedz nam coś, Ben! Tyle lat po świecie chodzisz, musiałeś widzieć coś ciekawego!

Inni również podłapali ten pomysł i już wszyscy siedzący przy ognisku błagali Bena o jakąś opowieść.

- Nie jestem mówcą, przyjaciele - odpowiedział łagodnie stary medyk. - W przeciwieństwie do niektórych nie uważam też, żeby moje przeżycia były jakieś specjalne, albo ciekawsze od przeżyć innych. Ale mogę wam opowiedzieć historię, którą sam usłyszałem od ojca. O Barcie Awanturniku.

- Opowiadaj! - zachęcił go Walter.

- To historia mojego rodzinnego miasteczka, Bartholomew's Grassland. Założono je jeszcze przed oderwaniem się od Wielkiej Brytanii. Z okolic Charlotte w Karolinie Północnej wyruszyła karawana osadników. Prowadził ich stary westman Casimir, co miał przodków gdzieś w Europie Wschodniej, piąta woda po kisielu. Casimir bywał nieraz na dalekim zachodzie i znał obyczaje Indian. Doradził osadnikom, żeby wynajęli paru, albo najlepiej parunastu ludzi obeznanych z bronią. I wśród tych zatrudnionych znalazł się on: Bartholomew Lancaster, zabijaka ze starego lądu, który uciekł do Stanów Zjednoczonych przed sprawiedliwością.

Walter poruszył się niespokojnie. Czy Ben celowo wybrał tę historię, widząc, kto dosiadł się do ogniska?

- A co takiego zrobił? - zapytał.

- Popełnił zbrodnię, zabił człowieka. Niektórzy mówią, że popchnęła go do tego żądza krwi, inni, że miłość. Sam Bart opowiadał wszystkim, że pewnego dnia wspiął się do okna swojej ukochanej kobiety, żeby zrobić jej niespodziankę, i zobaczył ją w samej halce na kolanach innego adoratora. Wówczas szał w niego wstąpił, a kiedy się ocknął, z tego adoratora została krwawa miazga. Rodzina dziewczyny postarała się o wyrok śmierci dla niego. Tak czy siak jego jedyną szansą była jak najszybsza ucieczka. Po drugiej stronie oceanu nie używał już swojego nazwiska ani pełnego imienia, kazał mówić do siebie po prostu: Bart. Wkrótce później zaczęto go nazywać Awanturnikiem, bo w jego żyłach zamiast krwi płynęła czysta żądza przygód, a także prawdziwej miłości. Nie było niczego, czego by pragnął bardziej niż tych dwóch rzeczy.

Walter uśmiechnął się pod nosem. On też kiedyś wierzył, że potrzeba mu przygody i miłości. Później jednak zrozumiał, że miłość nie istnieje, i zadedykował całe swoje życie przygodzie.

- Bart zgodził się dołączyć do karawany pod jednym warunkiem - ciągnął Ben. - Poprosił, żeby do osadników mógł przyłączyć się jego przyjaciel, były majtek na statku, na którym przypłynął do Ameryki. Miał on na imię Lucas i był zaledwie siedemnastoletnim chłopcem, to był jego pierwszy rejs i nie spodobało mu się tak bardzo, że uciekł z pokładu, jak tylko przybili do portu. Bart od tej pory ciągnął go za sobą. Lucasa nie było stać na własny wóz ani miano, lecz na szczęście znalazł się jeden farmer, który przyjął go pod swoje skrzydła. Był to stary wdowiec Joshua, który podróżował ze swoją jedyną córką, Adelle.

Gwizdy i pohukiwania, które rozległy się przy ognisku, dały jasno do zrozumienia, że wszyscy się domyślili, gdzie ta historia zmierza. Tymczasem Roberts kontynuował:

- Lucas zamieszkał tymczasowo w wozie Joshuy i Adelle. Bart zaś trzymał się z resztą najętych zabijaków. Razem stanowili czoło pochodu i codziennie robili zwiad. Bart zaprzyjaźnił się blisko z Casimirem, który uczył go o zwyczajach Indian i ich kulturze, a także o przeżyciu w lesie i tropieniu. To dzięki Casimirowi Bart stał się później słynnym westmanem.

Ben odetchnął i spojrzał w przestrzeń, jakby zadumany. Po chwili podjął:

- W chwilach odpoczynku Bart często odwiedzał Lucasa i jego gospodarzy. I tak się złożyło, że obaj panowie, Bart i Lucas, zapałali gorącym uczuciem do panienki Adelle. A była to dziewczyna skromna, cicha, nieśmiała i wycofana. Długo nie mogła się zdecydować, którego z nich woli, aż wreszcie otwarła serce dla Barta. Lucas cierpiał katusze, ale to nie zachwiało ich przyjaźnią.

- Dojrzałe myślenie, jak na dzieciaka - zauważył Walter.

- Ano, bardzo dojrzałe. Lucas był wyjątkowo mądry jak na swój wiek, taki zresztą pozostał na całe życie. A wracając do opowieści, pewnego dnia, gdy Bart prowadził zwiad, natknął się na ogromnego niedźwiedzia. Chciał go cichaczem podejść i zastrzelić, żeby zdobyć skórę. Okazało się jednak, że proch mu zamókł, a trzask zamka skałkowego obudził potwora. Nie mając innego wyboru, Bart zakuł niedźwiedzia szablą, jaką miał przy boku. Po tym wydarzeniu jego imię obiegło całą karawanę, wszyscy go sławili i wychwalali. Casimir przyrządził dla niego naszyjnik z kłów i pazurów niedźwiedzia, taki jakie noszą Indianie. Bart podarował go Adelle i tej nocy dziewczyna mu się oddała, odurzona jego chwałą. Był jej pierwszym mężczyzną... ale niestety, nie jedynym.

- Niech zgadnę, kurwa zdradziła go z Lucasem? - Walter uśmiechnął się krzywo.

- Och nie, nic z tych rzeczy. Adelle była prawdziwym aniołem. Jednakże następnego dnia rano zwiadowcy donieśli, że znaleźli na trakcie przed nimi ślady Indian. Bart zgłosił się na ochotnika, że pójdzie za nimi i je zbada. Casimir stanowczo odradzał, twierdząc, że to samobójcza misja. Znajdowali się na ziemiach Komanczów, wrogo nastawionego plemienia. Bart jednak łaknął ryzyka, niedźwiedź mu nie wystarczył. Skrzyknął paru ochotników i postanowił ruszyć za śladami. Casimir dołączył się do nich, bo był ich najlepszą szansą na dogadanie się; jako jedyny znał język Komanczów.

- I co było dalej? - dopytywał się Isaac.

- Adelle się to nie spodobało. Oddała Bartowi naszyjnik i kazała iść do diabła. Stwierdziła, że nie będzie trzymać pamiątki po trupie, który zostawił ją na tym świecie dla krótkiej, za to śmiertelnej podniety. Bart żałował, ale nie na tyle, żeby odwołać wyprawę. Wyruszyli jeszcze tego samego dnia i poszli po śladach. Po paru dniach wpadli w zasadzkę przygotowaną przez Komanczów. Wywiązała się walka, podczas której Casimir, ich jedyna nadzieja, został śmiertelnie raniony. Bart zawsze twierdził, że staruszek umarł szczęśliwy.

- Czyli Bart przeżył - mruknął Brian.

- Ano, przeżył. Ale nie zgadniecie, dzięki czemu!

- Dzięki swojemu sprytowi! Udało mu się uwolnić - zgadywał Isaac, ale Ben pokręcił głową.

- Dzięki znajomości indiańskich obyczajów, jakich uczył go Casimir - spróbował zgadnąć Brian. Również bez efektu.

- Ludzie z karawany przyszli mu na odsiecz - zaryzykował Walter.

- Nikt z was nie zgadł - odpowiedział Ben. - Przeżył dzięki naszyjnikowi, który w gniewie odrzuciła Adelle. Komancze poznali, co to jest, i uznali go za wielkiego łowczego. Aby go uhonorować, pozwolili mu się rozmówić z wodzem, który coś nie coś znał angielski. Bart tak go zaczarował, że wódz od razu stał się przyjazny dla białych i nawet wybrał przewodników ze swojego plemienia, żeby wskazali karawanie drogę do najżyźniejszych ziem pod uprawę. Bart wraz z nimi powrócił do karawany. Początkowo brano go za ducha, bo wszyscy już uznali go za zmarłego. Jakaż radość wybuchła, gdy okazało się, że przeżył, tak samo jak reszta schwytanych w niewolę ochotników! Tylko Casimira trzeba było opłakać.

- Skoro tak pięknie wszystko szło, to czemu nie został jedynym mężczyzną Adelle? - spytał Walter, nagle przepełniony smutkiem. Ach, gdyby taka miłość mogła naprawdę istnieć...

- Zaraz do tego dojdę. Osadnicy założyli wieś na terenach wskazanych przez Komanczów i w podzięce dla Barta nazwali ją Bartholomew's Grassland. To był pomysł Lucasa, najwierniejszego przyjaciela Barta. Sam Bart był obecny przy budowie prawie każdego domu. Prawie własnoręcznie wzniósł też tamtejszy kościół. Mawiano, że zaczął chodzić co niedzielę na mszę i wyspowiadał się po raz pierwszy od wielu lat. On i Adelle wybaczyli sobie dawne przewiny i znów byli zakochani. I tak minęło kilka miesięcy... Co do tego, co stało się później, są różne wersje.

- Dawaj, opowiadaj - zachęcił go Isaac.

- Według niektórych Bart i Adelle wzięli ślub i doczekali się dwójki dzieci. Niestety Bart wkrótce później zachorował ciężko i umarł, a Adelle o mało nie postradała zmysłów w rozpaczy. Znalazła jednak pocieszenie w Lucasie, który nigdy nie przestał jej kochać. Odbyła żałobę, a później wyszła za niego za mąż i razem doczekali starości.

- A druga wersja? - spytał Walter.

Ben spojrzał mu prosto w oczy.

- Bart odjechał na ziemie Indian, kiedy tylko w miasteczku zrobiło się za spokojnie na jego gust. Pożądał wrażeń, a życie na farmie u boku Adelle byłoby do bólu nudne i przewidywalne. Musiał wybrać pomiędzy miłością i przygodą, no i cóż... wybrał przygodę. Żegnając się, wręczył swojej ukochanej ten nieszczęsny naszyjnik z kłów i pazurów niedźwiedzia. Obiecał jej, że to nie będzie pamiątka po trupie, bo do niej wróci. No ale nikt go już nigdy więcej nie widział.

- A Lucas?

- Po dziesięciu latach czekania Adelle wreszcie zrozumiała, że Bart już nie wróci, i wyszła za niego za mąż. W tej wersji również razem doczekali starości.

Na dłuższą chwilę przy ognisku zapadła głucha cisza. Wszyscy wpatrywali się w płomienie, kontemplując opowieść starego Bena.

- Straszny to los - mruknął wreszcie Isaac. - Nigdy nie móc pogodzić ze sobą dwóch połów siebie i musieć odrzucić jedną z nich...

Walter niemo przytaknął, przyjmując kufel od jakiejś dziewczyny, która roznosiła przysypiającym bandytom piwo. Nocny wiatr wokół wioski huczał jak ogromne organy, za piszczałki mając dolinki i kaniony Sonory.

*Mariachi - meksykańscy muzycy ludowi, kojarzeni przede wszystkim z tradycyjnymi weselami, znani z nagminnego śpiewania o miłości.

Jeśli jakimś cudem wpadnie na tę publikację ktoś, kto śledził poczynania mojego starego konta, zapewne rozpozna historię Barta Awanturnika - to była oryginalna historia Szalonego Waltera :). Jeśli gdzieś nazwałam Barta Walterem, to proszę mnie poprawić.

Ps. serdecznie polecam kawałek w mediach, to jeden z tych kawałków.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro