Rozdział XIX. Polowanie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cyprysowy las był widny, cienisty i tak intensywnie zielony, że aż trudno było uwierzyć, iż ledwo kilkanaście kilometrów dalej ziała ogniem krwiście czerwona skalista pustynia. Odurzający zapach igliwia wypełniał nozdrza trzech jeźdźców galopujących pomiędzy drzewami. Krajobraz w ich oczach zmieniał się w smugi w kolorze kremowej żółci światła słonecznego, malachitowej zieleni koron i we wszelkich odcieniach brązu, od beżu poprzez karmel po niemal czerń. Miękka ściółka tłumiła stukot kopyt.

- Na co my tu właściwie będziemy polować? - zapytał Walter. - Na ptaki i króliki moglibyśmy i w kotlince. A mięso jaguara nie należy do najsmaczniejszych.

- Bykogłowy miał na tej swojej antycznej mapce zaznaczony wodopój antylop - odpowiedział jadący obok Roger. Podążający zaraz za nimi Fred przytaknął niemo.

- I myśli, że po czterdziestu latach dalej tu przychodzą?

Roger skrzywił się kwaśno.

- Żebyś ty go słyszał, jak go o to samo zapytałem. "Dla zwierząt czas płynie inaczej niż dla ludzi, u nas mogły już powstać i upaść kolejne cywilizacje, podczas gdy one jedyne co, to odkryją nową żyzną łąkę". Ale pewnie ma rację, o ile nie przepłoszył ich jakiś wyjątkowo uparty drapieżnik.

- Miejmy nadzieję - westchnął Walter.

Wkrótce później zwolnili do stępa. Las wokół stał się cichy i tajemniczy, każdy cień zdawał się skrywać skarby lub niebezpieczeństwa, zaś każda ledwo widoczna kręta ścieżyna, ginąca wśród drzew, zapraszała, by nią podążyć i odkryć sekrety znajdujące się na jej końcu. Co możnaby tam znaleźć? Gniazdo przepiórek? Legowisko watahy wilków? Prastare drzewo, ojca lasu? Dziki ostęp tak odizolowany od świata, że żyjące w nim zwierzęta nigdy wcześniej nie widziały ludzi i podejdą bez lęku na jedno skinienie? Cudowne źródło krystalicznej wody, która leczy wszystkie choroby ciała i duszy? Mityczne istoty wprost z indiańskich wierzeń, przeklęte cmentarzyska, opuszczoną chatę szamana? A może po prostu ludzi, gotowych zaoferować przyjaźń i miłość na całe życie?

W każdym z trzech umysłów roiły się inne marzenia, gdy patrzyli na te otwierające się za każdym kolejnym cyprysem nieskończone szlaki donikąd. Jechali więc w milczeniu, oddając się wyobraźni, wsłuchani w ćwierkot ptaków i szelesty zarośli. Delikatne podmuchy wiatru, przesiąkniętego zapachem wilgotnej ziemi i fermentujących szyszek, składały ciepłe pocałunki na ich spieczonych słońcem i mrozem twarzach.

Znaleźli się na dnie płyciutkiego wąwozu pomiędzy dwoma rozległymi, przysadzistymi wzgórzami, o zboczach tak płaskich, że ledwo dało się zauważyć ich nachylenie. Wąwóz wił się leniwie, jakby wyższe prawa natury nakazały mu być serpentynującą rozpadliną, lecz on zdecydował się wypełnić te rozkazy najmniejszym możliwym kosztem. Być może kiedyś, w dawnych czasach gdy Ziemia była młoda, istotnie stanowił imponujący monument sił natury, lecz teraz był tylko miernym rowem biegnącym w stronę dość rozległego stawu, do którego z trzech stron spływały małe strumyczki. Jego obecność już z daleka zapowiadał powiew chłodu i zleżałej wilgoci.

Zieleń cyprysów i błękit nieba odbijały się w spokojnej toni, od czasu do czasu zakłócane jedynie drobnymi zmarszczkami powstającymi od wiatru. Od tej strony, od której przyjechali Walter, Fred i Roger, brzegi porastały wysokie szuwary, lecz po przeciwnej stronie znajdowało się łagodne, łyse zejście nad wodę. Roger niemo wskazał je palcem - to tam miał być wodopój antylop.

Zostawili konie w gęstwinie kilkadziesiąt metrów od brzegu. Walter pogłaskał po pysku Mersey i nakazał jej, by siedziała cicho. Klacz wstrząsnęła łbem na znak, że rozumie. A przynajmniej tak to interpretował.

Ciemne kwiatostany trzcin kołysały się na wietrze ponad bladozielonymi szablami liści. Kiedy bandyci weszli pomiędzy nie, zimna, błotnista woda nalała im się do butów, a uszy zaatakowała kakofonia rechotu żab i cykania świerszczy. Walter rozgarniał łodygi rękoma; gdy w pewnej chwili spojrzał na swoją prawą dłoń, zobaczył, że była cała oblepiona pajęczynami. Przed oczami śmignął mu wściekle zielony pasikonik, a po fragmencie tafli, widocznym pomiędzy trzcinami, majestatycznie sunął długonożny nartnik.

- To teraz czekamy - szepnął Roger, który przycupnął obok w kępie situ. Dwa komary chodziły mu po policzku, ale ten, jak prawdziwy łowca, nawet nie zwrócił na nie uwagi.

- Kiedy tu będą?

- Jeśli nie zmieniły nawyków przez ostatnie czterdzieści lat, to za jakiś kwadrans.

- Mamy czas - mruknął Walter.

Znowu czekanie bez ruchu, przemknęło mu przez myśl. Jak klątwa, zawsze musiał pakować się w takie zadania.

Czas upływał im we względnej ciszy. Siedzący za Walterem i Rogerem Fred co chwila zmieniał pozycję z szelestem, mrucząc przy tym coś do siebie. Nie nadawał się do zasadzek - podobnie jak Walter, nienawidził siedzieć w miejscu, ale u niego objawiało się to napadami niespożytej energii i agresji. Rwał się do czynu, nie wypuszczał z dłoni noża i co chwilę wykonywał nim próżne cięcia, jakby nie mógł już się doczekać, aż zanurzy to ostrze w ciele żywej istoty.

Od czasu do czasu ponad płaską powierzchnię stawu wybijały się, trzepocząc, małe, srebrne rybki. Dwukrotnie Walter zaobserwował stada ptaków raptownie zrywające się do lotu, a potem śledził wzrokiem ich czarne chmary szybujące po bezchmurnym błękicie. W pewnym momencie do wody weszło też nieduże stadko długonogich czapli, ale szybko zostały spłoszone przez buszującego po krzakach lisa.

- Coś się nie pojawiają - sarknął Anglik, gdy minęła już niemal godzina.

- Możemy poczekać jeszcze trochę... - odpowiedział Roger.

- A mnie się już nie chce czekać - burknął Fred. - Wracajmy! Nie będzie ich tu.

Po tych słowach zaczął wycofywać się ze swojej kryjówki. Parł przez zarosła jak taran, zostawiając szeroki pas doszczętnie zmiażdżonych trzcin i sitów. Samotną ropucha uskoczyła mu z drogi z żałosnym kumknięciem.

Roger patrzył jego śladem z zaciśniętymi ustami. Rozdarcie miał wypisane na twarzy. Walter wybawił go z opresji, mówiąc:

- Może zrobię mały zwiad? Z naszej trójki mam najwięcej doświadczenia w skradaniu. Jak nie zobaczę w okolicy żadnego zwierzaka zmierzającego do wodopoju, wrócimy do Kiiya Tū i każemy szefowi zmienić tę cholerną mapę.

Obaj bandyci zgodzili się na ten plan. Walter opuścił pasmo szuwarów i z radością rozprostował kości. Nie miał większej nadziei, że znajdzie zwierzęta, ale sam już nie mógł wytrzymać siedzenia bez ruchu w zimnej wodzie. Zdecydowanie wolał polowania na Starym Lądzie, konne, z nagonką, urządzane z rozmachem dla najbogatszych. Typowe dla dzikiego zachodu podchody, skradanki i godziny wyczekiwania, pojedynek człowieka ze zwierzęciem na spryt i cierpliwość, też miały swój urok, ale on łaknął akcji i adrenaliny w żyłach.

Sprawnie obszedł staw i zaczął rozglądać się za odciskami. Ku swojemu zdziwieniu, istotnie odkrył mocno zatarte ślady licznych kopyt antylop na drugim brzegu. Niewiele myśląc, podążył za nimi.

Teren po drugiej stronie stawu był bardziej pofałdowany, wzgórza pięły się na większą wysokość, a parowy i doły miały bardziej strome zbocza. Drzewa rosły też rzadziej, tu i ówdzie pojawiały się skąpane w słońcu przesieki i pożółkłe łączki, nad którymi przetaczały się całe tabuny motyli we wszystkich kolorach tęczy.

Ślady stawały się świeższe, jakby stado antylop było w trakcie odwrotu od wodopoju. Czyżby przyszli nad staw zaraz po tym, jak one skończyły z niego korzystać? Na samą myśl o takim pechu Walter zazgrzytał zębami.

Szlak wiódł na dno parowu, po bokach którego wznosiły się strome skarpy z beżowej ziemi, z których wystawały opiaszczone korzenie drzew. Anglik zdecydował się pójść górą. Wspiął się na skarpę i podążał wzdłuż parowu, ukryty za pasmami ciernistych zarośli i młodych drzewek. W miarę, jak szedł, ściany parowu stawały się coraz wyższe, a dno coraz szersze. Soczyście zielona trawa na dnie leżała niemal w poziomie, stratowana przez dziesiątki małych kopyt.

Wreszcie drzewa rozstąpiły się przed Walterem i jego oczom ukazał się hipnotyzujący widok. Ze szczytu skarpy, którą teraz należałoby już nazwać urwiskiem, wyrastała wysoka biała skała, zagrzebana w ziemi głęboko, głębiej niż dno parowu - jej mały fragment występował z fasady urwiska na kilkadziesiąt centymetrów na całej jego wysokości. Zaraz za skałą brzegi parowu uciekały raptownie na boki, tworząc szeroką trawiastą kotlinę. Na samym jej środku tłoczyła się niezliczona ilość brązowych, obłych ciałek na cienkich czterech nogach, z rogatymi główkami pochylonymi do źdźbeł trawy. Jak na tak olbrzymie zbiorowisko zwierząt, zaabsorbowane przeżuwaniem antylopy zachowywały się niezwykle cicho. Od czasu do czasu jedynie rozlegało się beczenie młodych lub dudnienie pojedynczych kopytek.

Walter oparł się dłonią o białą skałę i przyglądał się temu w niemym zachwycie, z lekko rozchylonymi ustami. Jeszcze nigdy nie widział stada antylop. Wiedział, że powinien wrócić się po przyjaciół lub samemu zacząć strzelać, ale chwilowo nie mógł oderwać wzroku od pasących się w kotlince zwierząt. Były takie podobne do znanych mu z Anglii kóz, a jednocześnie tak inne, egzotyczne i tajemnicze. W tej krótkiej chwili bezwzględny arizoński bandyta, który przed laty stracił tytuł lordowski i szansę na zaistnienie w europejskiej socjecie, poczuł się, jakby dotykał jaźnią czegoś większego niż człowiek i ludzka cywilizacja.

Z tego nietypowego, acz upajającego stanu wyrwał go głuchy warkot za jego plecami. Włoski na karku w jednej chwili stanęły mu dęba. Płynnym ruchem dobył rewolweru, odbezpieczył zamek i obrócił się na pięcie. Muszka i szczerbinka niemal samoistnie znalazły się w linii z łbem podkradającego się doń jaguara. Ślina skapywała z kłów drapieżnika, a jego żółtawe futro w ciemne plamki zlewało się z tłem w postaci pożółkłych traw i plam łysej ziemi.

Palec Waltera dotknął spustu, ale w tym samym momencie poczuł gwałtowny, szarpiący ból w łydce i noga ugięła się pod nim. Pocisk z hukiem opuścił lufę, ale przeleciał tuż nad głową jaguara, raniąc go w ucho. Drapieżnik ryknął z wściekłości i rzucił się na upatrzoną ofiarę, ale nie zdołał jej dopaść.

Z kępy cyprysów wyskoczył ogromny, ciemny kształt i zderzył się w locie ze zwierzęciem, zbijając go z trajektorii. Zderzone istoty potoczyły się z rykiem i jazgotem po szczycie skarpy. Zatrzymały się kilka metrów dalej i wybawca Waltera, którym okazał się Fred, znalazł się nad drapieżnikiem. Krwiożerczym rykiem przekrzyczał odgłosy jaguara, po czym zaczął na oślep dźgać nożem jego klatkę piersiową. Przy każdym dźgnięciu wydawał z siebie kolejne ochrypłe okrzyki, a krew tryskała na jego ręce, tors i twarz. Gdy zwierzę przestało się ruszać, Fred jeszcze kilkukrotnie ryknął mu prosto w pysk, a następnie oblizał ostrze noża.

Tymczasem Anglik zamachał rękami, z trudem balansując na szczycie urwiska. Skurcz nie odpuszczał, a zdrowa noga znajdowała się o wiele zbyt blisko krawędzi. Kiedy już miał spaść na dno parowu, w ślad za Fredem spomiędzy drzew wypadł Roger i chwycił go za rękę. Walter padł jak długi na ziemię i desperacko wczepił w nią palce, dysząc jak po maratonie. Każdy łyk powietrza wydawał mu się słodki jak ambrozja, każde uderzenie własnego serca - cudownym darem od losu.

- Ale bydlę! - Roger gwizdnął. Fred wyszedł już z amoku i powoli, spokojnie zdejmował skórę z jaguara. - Ty toz człowieku, masz pecha.

- Skąd się tu wzięliście? - zapytał cicho Walter.

- Pytaj jego. - Roger machnął dłonią w stronę Freda, ten był jednak zbyt zaabsorbowany skórowaniem jaguara, by to zauważyć. - Nie mógł usiedzieć. Stwierdził, że coś za długo cię nie ma i namówił mnie, żebyśmy poszli twoimi śladami.

Anglik zerknął w stronę swojego wybawcy. Wzdrygnął się, widząc świeże wciąż strugi krwi na jego ciele i ubraniach. Tymczasem Fred zostawił na chwilę skórowanie zwierzęcia i wyciągnął do Waltera zakrwawioną dłoń, żeby pomóc mu wstać.

- To za uratowanie Rogera - wyjaśnił.

Walter wstał, ale od razu się zachwiał. Nie mógł stanąć na przykurczoną nogę. Roger podparł go ramieniem.

- Daj sobie czas... - szepnął, ale Anglik przerwał mu szczekliwie:

- Nie! Podprowadź mnie do skały.

Roger posłusznie pomógł mu dotrzeć do skały, o którą ten oparł się całym ciężarem.

- A teraz przyprowadź moją klacz - zażądał.

- Walter, powinieneś trochę odpocząć...

- Przyprowadź ją! Jeśli kiedykolwiek byłeś moim przyjacielem, zrobisz to dla mnie.

Roger otworzył usta, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. Rozmyślił się jednak i pokiwał głową. Następnie odszedł do lasu, zostawiając Waltera samego z Fredem, który wrócił do przerwanej wcześniej czynności.

Anglik zagryzł dolną wargę. Choć sam nie potrafił w to uwierzyć, łzy cisnęły mu się do oczu. Przypomniał sobie, jak Lisa wspominała, że jego poparzone nogi mogą już nigdy nie wyzdrowieć do końca. I chyba tak się właśnie stało. Nie umiał sobie wyobrazić gorszego losu.

Antylop już nie było w kotlince, uciekły w popłochu na odgłos strzelaniny. Przez pociemniałymi i zwilgotniałymi oczami bandyty jawiło się jedynie puste pole stratowanej trawy.

***

- Jak ci nowi greenhornowie*, Johnny, bardzo dają ci w kość? - zapytał wesoło Ben, przechodząc obok placyku ćwiczebnego. Poranny trening już się skończył i rekruci z Henry's Home odeszli do swoich dziennych obowiązków, a odpowiedzialny za ich trening Johnny sprzątał placyk.

- A, nawet mnie nie denerwuj - westchnął młodzik z Blackhill. - Strzelać nie umieją, pracować nie chcą, i tylko pytają kiedy będą mogli zabijać i ile dostaną pieniędzy. I mnie łączą z kimś takim!

- Byłeś dokładnie taki sam na początku.

- Wypraszam sobie, Ben, ja greenhornem nie jestem.

- Czyżby? - Siwobrody uśmiechnął się z lekceważeniem. - Może i nie jesteś już najświeższy, ale do dobrego westmana brakuje ci jeszcze z dziesięciu lat życia, gołowąsie. Udawanie starego wygi nie zmieni rzeczywistości, a może cię kiedyś zgubić.

- Skoro tak mówisz - burknął Johnny i powrócił do zbierania łusek po nabojach. - Jeszcze do tego ten Velazquez. Cały czas mu nadskakują, koniecznie chcą, żeby ich chwalił. Żadnej godności!

W rzeczywistości wcale nie był zły na staruszka. Ben już taki był, każdemu dogadywał i radził, jakby wszyscy w bandzie byli jego wnuczętami, ale nikt nie potrafił się na niego o to złościć. Poza tym nikt nie był tak głupi, żeby wchodzić w konflikt z obozowym medykiem.

Tymczasem Ben zaśmiał się i poszedł dalej. Poklepał po ramieniu jakiegoś bandytę, który cerował rozprute siodło, i zatrzymał się nad sadzawką. Pochylił się, by nabrać wody do kubka. Gdy upił lodowatego płynu, jego pomarszczone oblicze rozjaśnił błogi uśmiech.

Właśnie wtedy podbiegł do niego zdyszany Brian.

- Musimy porozmawiać, Ben. Isaac coś planuje, a ja nie wiem co.

- Więc chodźmy w jakieś ustronne miejsce - odpowiedział medyk.

Brian podążył za nim do namiotu, nie szpitalnego, tylko prywatnego, sypialnego namiotu Bena. Okazał się wyjątkowo skromnie urządzony. Staruszek przycupnął na zydlu i wskazał Brianowi taki sam.

- O co chodzi? - zapytał.

- Odwiedziłem dzisiaj Isaaca, a on na mnie dalej zły. Myślałem, że po prostu ma humorki, jak zwykle, ale przesadził... poza tym mrugnął do mnie. Czemu dalej ciągnie tę szopkę? Przecież już się wydało...

- Nie, nie wydało się - przerwał mu Ben. - Rozmawiałem z Isaakiem. Velazquez odwiedził go przed tobą i dalej mu ufa.

- Ale... Ale jak ten drab tego dokonał?!

- To proste, udawał, że tamtej nocy przyszedł powiedzieć Velazquezowi coś niesłychanie ważnego, co nie mogło zaczekać, ale stanął mu na drodze skorpion. Zaraz potem przyszedłeś ty i Bykogłowy z informacją, że wiecie, że to Harry podpalił stajnię. Velazquez jest przekonany, że Isaac chciał mu właśnie o tym donieść, że dowódca się dowiedział.

- Co za zmyślny drań! W czepku urodzony! - Brian roześmiał się szczerze, ale szybko spoważniał. - Tylko czemu on to robi? Przecież sprawcę już znaleziono.

Ben powoli pokręcił głową.

- Nie do końca, Brianie. Może i Velazquez nie wydał rozkazu, żeby podpalić stajnię, ale to z jego winy się wydarzyło. Młody i głupi Harry po prostu dał się omotać. A teraz już go nie ma, został za to stary chytrus, który nie da się tak łatwo oskarżyć i zabić. Stary chytrus, który właśnie stracił przez nas człowieka. Z pewnością szykuje się do kontruderzenia, ale takiego, po którym Walter już się nie podniesie. Dobrze mieć na taki czas kogoś zaufanego w jego szeregach.

Brian spuścił głowę. Rozumiał w pełni, co powiedział Ben, i nie podobało mu się to. Nieraz marzył o tym, aby Isaac na dobre zniknął z jego życia, ale teraz, kiedy to mogło się faktycznie stać, poczuł smutek, a także obawę, że jego przyjaciel po prostu nie podoła zadaniu. Co jednak mógł zrobić?

Stary medyk musiał zauważyć jego przygnębienie, ponieważ poklepał go po ramieniu i powiedział:

- Nie martw się. Jeśli ktoś da radę utrzeć nosa Velazquezowi, to jest to Isaac. No i ty, oczywiście.

Oblicze Briana pojaśniało, a Ben już wiedział, że spełnił swoje zadanie. Kimże bowiem byłby medyk, który nie potrafiłby wyleczyć także stroskanego ducha?

*Greenhorn - żółtodziób.

***

Kiedy Walter, Roger i Fred wrócili do obozu, zbliżał się już wieczór. Mimo to Anglik wynegocjował pozwolenie, aby jeszcze tego dnia pojechać do Henry's Home. Bykogłowy nawet nie chciał o tym słyszeć, ale Walter wziął go na stronę i powiedział coś przyciszonym głosem. Roger i Fred przyglądali się temu z oddali. Nie usłyszeli ani słowa, ale zobaczyli, jak dowódca uśmiecha się radośnie i klepie Waltera po ramieniu. Chwilę później rudowłosy bandyta opuścił kotlinkę na grzbiecie Mersey i w łagodnym świetle zapadającego zmierzchu pogalopował do wioski.

Kiedy dotarł na miejsce, panowała już noc i rude dymy domowych palenisk przesłaniały rozgwieżdżone niebo. Jak zwykle, jego przybycie zaanonsowało szczekanie licznych psów.

Ominął z daleka dom Lisy Newton i zatrzymał się przed gospodarstwem starego Henry'ego Pecka. Ten musiał zauważyć jego przyjazd, gdyż stanął na progu, ledwie Walter zdążył zeskoczyć z siodła.

- Gość w dom, Bóg w dom - oznajmił ciepło, po czym podszedł do Anglika, podpierając się drewnianą laską. - Co pana sprowadza?

Wówczas Walter powiedział dokładnie te same słowa, które przekonały Bykogłowego, by pozwolił mu na ten wypad:

- Potrzebuję kobiety. Na jedną noc. Takiej, przy której zapomnę o Bożym świecie.

- Proszę wejść do mojej gościnnej sypialni. Sprowadzę panu Dolores - obiecał Peck. Bandyta podziękował mu skinieniem głowy.

Sypialnia gościnna pana Pecka odpowiadała wystrojem wyobrażeniom Waltera co do wnętrza domu najstarszego - i najbogatszego - mieszkańca Henry's Home. Koronkowe firany i zasłony z karmelowego atłasu wisiały w oknach, ściany pokrywała droga dębowa boazeria, kunsztowne pobejcowane meble miażdżyły swym ciężarem haftowany dywan, a na szerokim dwuosobowym łożu leżała puchowa pościel w poszewkach z białego perkalu. Na ścianie nad łóżkiem wisiał jakiś pejzaż marynistyczny, a na prawo od wejścia zawieszono dwie jelenie głowy z pysznym porożem.

Długo nie musiał czekać. Już po kilku minutach do sypialni weszła młoda Meksykanka o jamajskich kształtach i wspaniałych czarnych lokach po pośladki. Wyzywająca czerwona suknia bez pleców, z rozcięciem po lewej stronie od połowy uda w dół, zdawała się ledwo trzymać na jej rozgrzanym ciele w kolorze ochry palonej. Na każdej innej kobiecie pstrokata, ciężka biżuteria wyglądałaby tandetnie, lecz jej jedynie dodawała egzotycznego uroku.

- Co cię zasmuciło, mój przystojniaku? - spytała zalotnie. - Możesz mi o wszystkim opowiedzieć, nikt się tego nie dowie. Pomogę ci.

- Nie potrzebuję gadaniny.

- W takim razie co mogę dla ciebie zrobić? Jestem tu po to, żeby ci pomóc... - Przybliżyła się do niego, nadstawiając dekolt pod jego spojrzenie. Walter nie omieszkał zerknąć, lecz na widok odsłoniętego rowka między jej piersiami nie poczuł zupełnie niczego.

Podniósł wzrok na jej twarz, jej półprzymknięte oczy i zmysłowo rozchylone usta. Dotknął jej policzka, a wówczas ona przylgnęła do jego dłoni, nie przestając patrzeć mu w oczy. Walter nagle oderwał od niej rękę, wstrząśnięty niespodziewanym obrzydzeniem do całej tej sytuacji.

- Nie bądź taka - zażądał.

- Więc jaka mam być?

- Kochaj mnie. Szczerze i porządnie. Nie kokietuj mnie, tylko bądź jak narzeczona, która nigdy jeszcze nie miała mężczyzny.

Dolores natychmiast porzuciła swoją erotyczną grę i usiadła na ozdobnym krześle, uśmiechnięta od ucha do ucha.

- Och, Walterze, to będzie dziecinnie proste! Przecież ja już cię kocham. Czekałam na ciebie od momentu, kiedy pierwszy raz wjechałeś do naszej wioski.

To było kłamstwo, ale zbyt słodkie, żeby w nie nie uwierzyć. Przynajmniej na jedną noc.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro