Rozdział XV. Operacja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rankiem Isaac i Brian razem udali się pod namiot starego Bena. Lokator czekał na nich przed wejściem i powitał ich ciepłym uśmiechem.

- Jak wam idzie śledztwo, panowie detektywi? - zapytał wesoło.

- Nie pytaj, Ben - odburknął Brian kwaśno. - Isaac jak zwykle wszystko schrzanił.

- To ty nie znalazłeś śladów za stajnią - odgryzł się Isaac.

- To ty się upierałeś, żeby w ogóle ich szukać! No, ale my z interesem przyszliśmy. - Brian zwrócił się do Bena. - Ustaliliśmy, że jeśli bzdurny plan tego kiepa nie przyniesie efektów, przyjdziemy do ciebie po radę, bo wiesz o tej bandzie o wiele więcej od nas.

- Plan wcale nie był taki zły - odparł Ben. - Słyszałem tę waszą rozmowę. O ile będziecie się trzymać tego pomysłu i wszystkim wciskać, że nie robicie postępów, będzie dobrze. A, i z tego co pamiętam, zgodziliście się na jeszcze jeden punkt umowy. Isaacu, czy przeprosiłeś już Briana?

- Po moim trupie! Nie będę przepraszał tego ślepca, który zadeptał wszystkie ślady za stajnią.

- Umowa to umowa. Jeśli chcecie ode mnie pomocy, musicie najpierw być uczciwi wobec siebie nawzajem - nalegał Ben, groźnie marszcząc brwi.

Isaac spojrzał wilkiem na Briana.

- Przeproszę cię, ale w języku naszego kochanego wiceszefa - burknął. - Tu puta madre, pendejo*!

Brian wzruszył ramionami; nie znał hiszpańskiego. Tymczasem Ben odchrząknął sugestywnie.

- Miałeś go przeprosić, a nie obrażać jego matkę - przypomniał.

Isaac boczył się jeszcze parę chwil, ale wreszcie udało mu się bąknąć jako-takie przeprosiny, które zostały zaakceptowane przez Bena. Brian chciał wprawdzie naciskać, że te przeprosiny miały być piękne, ale pod ostrzałem groźnych spojrzeń Bena natychmiast wycofał żądania.

- Dobrze, to mówcie, z czym przyszliście. Chcecie rady, tak? - zapytał Ben, a oni przytaknęli. - Najpierw powiedzcie mi, co już wiecie.

- Cóż... Nic - przyznał smętnie Isaac. - Tylko tyle, że szef podejrzewa podpalenie.

- Za stajnią nie ma żadnych śladów, nikt nic nie widział - dodał niechętnie Brian.

- Czyli szef wam nie powiedział... Pewnie nie chciał, żebyście się sugerowali - westchnął starzec. - Ale skoro utkwiliście w martwym punkcie, uważam, że powinniście się dowiedzieć. Walter twierdzi, że na miejscu zdarzenia widział przekradającego się Henry'ego Bakera.

- Nie może być! Jego nie przesłuchiwaliśmy, zbyt znaczna persona - przyznał Isaac. - Musimy to naprawić!

- Przesłuchać go chcesz? Tak otwarcie, żeby wiedział, że go podejrzewamy? - Brian prychnął niewesoło. - A co się podziało z "udawajmy, że nasze śledztwo utkwiło w martwym punkcie"?

- No, ale chyba nie ma innego wyjścia...

- Zastanówcie się, panowie - wtrącił Ben. - Co wiecie o Henrym?

- Zawsze wspiera Velazqueza - odparł Isaac, po czym wytrzeszczył oczy. - Nie może być! Ale przecież spłonęła zagroda z koniem Waltera, a Velazquez z Walterem koty darł...

- Trzeba go złapać i zmusić do wyznania winy! - gorączkował się Brian.

- To głupota. Wyprze się wszystkiego, a szef w to uwierzy - odparł Isaac. - Trzeba znaleźć dowody. Ale jak?

Obaj niefortunni detektywi spojrzeli z nadzieją na Bena. Staruszek westchnął i zaproponował:

- Możecie go śledzić. Najlepiej tak, żeby się nie zorientował.

- Tak, to prawda, to dobry pomysł! - ucieszył się Isaac. W następnej chwili sposępniał. - Ale jak to zrobimy? Do namiotu mu nie zajrzymy ukradkiem...

- Zawsze możecie udawać, że się pokłóciliście - odezwał się Ben. - Ale tym razem tak bardzo, że jeden z was postanowił odciąć się od drugiego i zarazem ode mnie. I zgłosi się do Velazqueza, że chce być po jego stronie w tym sporze z Walterem.

- Przedni pomysł! - Isaac wyglądał na wniebowziętego. - Najlepiej będzie, jak Brian pójdzie do Velazqueza z obitą mordą. To doda wiarygodności zdradzie. Zwłaszcza, jak go stłukę na oczach wszystkich.

- Sądzę, mój przyjacielu, że rozsądniej będzie, jak to ty pójdziesz do Velazqueza - odrzekł Brian z lekkim uśmieszkiem.

- Cooo? Że niby ja miałbym robić za zdrajcę? Po moim trupie!

- A ja to niby mogę, tak? I jeszcze mam od ciebie oberwać? - uniósł się Brian. - Poczekaj, a tylko spróbuj mi obić moją twarz! Odpłacę się tak, że twoje dzieci zapamiętają to do piątego pokolenia!

- Powiadasz? No to próbuj! - Isaac rzucił się na niego z pięściami. - Zobaczymy, który z nas na koniec będzie bardziej obity!

Ich coraz bardziej krzykliwa bójka zwróciła uwagę paru przechodzących obok bandytów. Tymczasem stary Ben wzniósł oczy ku niebu i mruknął:

- Tak coś czułem, że tej kłótni to nawet nie będą musieli udawać...

*Tu puta madre, pendejo - (hiszp.) rucham ci matkę, chuju.

***

Tego samego ranka Walter zbudził się wcześnie i wstał z łóżka, jeszcze zanim Lisa przyszła ze śniadaniem. Odsunął zasłonę w oknie, by wpuścić pierwsze promienie słońca, leżącego na wschodnim horyzoncie. W jego blasku przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze.

Z jego ciała zniknęła już większość opatrunków. Szczęśliwie w żadną ranę nie wdało się zakażenie. Mimo to Walter krzywił się, spoglądając na posrebrzaną taflę. Przybyło mu blizn, i to niezbyt atrakcyjnych.

Chętnie zakrył zmienione ciało ubraniami i wyszedł z pokoju. Omal nie zapomniał kul, wrócił się po nie w ostatniej chwili. Mógł już oprzeć na nogach cały ciężar ciała, ale nadal ryzykował skurczami, toteż wolał nie pozbawiać się podpory, zwłaszcza na schodach.

Gdy znalazł się na parterze, do jego uszu dobiegły odgłosy krzątaniny i bardzo cichego śpiewu. Dobiegały z kuchni. Anglik skierował się tam bez wahania, ale na progu nagle przystanął, ogarnięty wątpliwościami. Po co w ogóle tu przyszedł?

Pani Newton wycierała właśnie blat kuchenny bawełnianą szmatą, podśpiewując pod nosem słowa sprośnej piosenki, jaką zwykli wyśpiewywać pijani rolnicy na dożynkowych festynach. Miała okropny głos, a treść utworu zupełnie nie pasowała do jej sposobu bycia. Walter uśmiechnął się delikatnie; ten widok można było w pewnym stopniu uznać za rozczulający.

Lisa skończyła wycierać stół i odwróciła się, by przepłukać szmatę w wiadrze z wodą, jakie stało obok jej nogi. Jej wzrok padł jednak na stojącego na progu mężczyznę i szmata wypadła z jej ręki, a policzki oblały się rumieńcem wstydu.

- Co pan tu robi?! - krzyknęła, usiłując zatrzeć swoje zażenowanie gniewem.

- Dopiero przyszedłem - skłamał Walter. - Uznałem, że skoro mogę już chodzić, to mogę się też na coś przydać.

- Słusznie - mruknęła Lisa, udobruchana. - Ale proszę się nie przemęczać, jeszcze będę pana musiała nieść do łóżka.

- Zrobię wszystko, żeby nie sprawiać pani problemów.

Uśmiechnęła się półgębkiem, i to całkiem życzliwie, bez zwykłego chłodu. Czyżby rzeczywiście jej paskudne usposobienie wynikało wyłącznie z tego, że w głębi duszy obwiniała Waltera i jemu podobnych za śmierć George'a? Anglik miał taką nadzieję, bowiem czuł, jak w jego sercu ożywa chęć, by zdobyć tę kobietę - tym razem już nie dla symbolu, ale dla samego siebie, gdyż nie mógł oderwać od niej wzroku ani myśli. W tym celu musiał jednak zrobić coś więcej, niż tylko zaskarbić sobie jej przychylność.

Ze względu na poparzone nogi nie nadawał się do sprzątania, więc gospodyni zagoniła go do ugniatania ciasta na chleb. Podsunęła mu w tym celu krzesło i poinstruowała, co ma robić i na co uważać. Walter słuchał jej uważnie, nawet z zaciekawieniem, a potem zabrał się energicznie za wyrabianie ciasta.

Ironia losu, pomyślał. Na starym kontynencie nigdy by się czymś takim nie zajął, ponieważ mu usługiwano, a mimo to za nic nie chciałby się tam znaleźć. Miał wrażenie, że w tej zaściankowej, schludnej kuchni, w wioseczce, gdzie niczyj rodowód nie miał znaczenia, a każdy ze wspólnoty miał równe prawa i obowiązki, można było znaleźć o wiele więcej szczerości i uczciwości niż na najlepszych londyńskich salonach. Ba, nawet w bandzie było jej więcej! Walter, który pomimo upływu lat nadal czasem rzucał smętne spojrzenia na wschodni horyzont, dopiero teraz zrozumiał, że już wcale nie tęskni za ojczyzną. Tu, w Stanach, było mu dobrze; mógł rozwinąć skrzydła i żyć tak, jak dyktowało mu serce, bez wywoływania na każdym kroku skandali.

- Widzę, że humor panu dopisuje. - Lisa zauważyła jego mimowolny uśmiech.

- Czemu miałby nie dopisywać? Taki piękny poranek w domu takiej pięknej kobiety!

- Panie Cavendish...

- Proszę się nie oburzać, pani Liso, to niewinny komplement. A tak właściwie to... - Zająknął się. Co go naszło, żeby gadać takie rzeczy? - Chciałem panią przeprosić.

- O, to coś nowego - prychnęła. - Któraś z pańskich licznych przewin ubodła wreszcie pana skamieniałe sumienie?

- Proszę się nie martwić o moje sumienie. Chciałem panią przeprosić, bo sprawiłem pani przykrość. - Zalała go fala uczuć, musiał uciec wzrokiem. Co go napadło? Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się przepraszać krnąbrnej dziewki! - Kiedy mnie pani przyjęła pod swój dach, chciałem panią uwieść... Nie wiedziałem, że jest pani wdową. Powiedziałem niemiłe rzeczy o pani mężu. Teraz czuję się jak głupek.

Lisa odłożyła w kąt miotłę, którą zamiatała podłogę, i podeszła do Waltera, aby sprawdzić konsystencję ciasta. Na szczęście wyglądała na usatysfakcjonowaną.

- Niech pan nie myśli o przeszłości, panie Cavendish - odpowiedziała. - Wszyscy popełniamy błędy. Liczy się to, czy je naprawimy. A pan ma jeszcze szansę odpokutować za swoje grzechy.

Uniósł na nią wzrok z niedowierzaniem. Ona naprawdę tak uważała! Spodziewała się, że on porzuci swój styl życia i odbędzie pokutę!

Już miał się roześmiać, ale wówczas drzwi frontowe, widoczne przez przejście do sieni, stanęły otworem i pojawił się w nich zdyszany pachołek.

- Pani Liso, jest pani potrzebna! - zawołał.

Kobieta natychmiast zostawiła ciasto na chleb i energicznym krokiem wyszła z kuchni. Walter chwycił kule i podążył za nią.

- Co się stało? - zapytała, znalazłszy się w sieni.

- Wichura zerwała dach z plebani. Ojcu Peterowi nic nie jest, ale jednego z chłopców parafialnych przygniotły belki...

- Chłopców parafialnych? Tych, których ojciec wziął cztery lata temu na... pokutę?

Pachołek skinął głową. Lisie odpłynęła krew z twarzy.

- Dawaj do tutaj - powiedziała głucho po paru sekundach wahania. - Zobaczę, co da się zrobić.

Walter zamrugał ze zdziwieniem. Pamiętał dobrze, co poprzedniej nocy opowiedziała mu o tych, których Peter przyjął do parafii na pokutę. Czemu zgodziła się operować jednego z nich?

Tymczasem dwaj inni pachołkowie wnieśli do sieni nosze, na których leżał półprzytomny, niemiłosiernie spocony młody człowiek. Jego powieki drgały, a z rozchylonych ust wychodził chrapliwy oddech mieszający się z cichymi jękami. Głowa kolebała się na boki. Nie trzeba było wykształcenia medycznego, aby zauważyć, że jego lewa noga była pozginana pod nienaturalnymi kątami, i to w kilku miejscach.

- Połóżcie go na stole - poleciła Lisa, wskazując główny stół w jadalni. Pachołkowie wykonali polecenie, po czym zostali odprawieni.

- Mogę coś zrobić? - spytał Walter, podczas gdy ona przyglądała się nodze poszkodowanego. Chwyciła ostry nóż ogrodowy i rozcięła spodnie, aby nie ściągać ich zwykłym sposobem. Kończyna była koszmarnie opuchnięta, w wielu miejscach widniały fioletowe krwiaki i odchodzące od nich czarne żyłki. Gdy kobieta dotknęła jednego ze złamań, ranny wydał z siebie rzężący okrzyk.

- Nie boi się pan krwi? - zapytała Waltera. Anglik pokręcił głową. - W takim razie proszę go trzymać. Tylko mocno.

Po tych słowach wyszła przed dom. Chwilę później wróciła, dzierżąc w dłoniach piłę. Walter poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła, ale nie mógł już się wycofać. Chwycił biedaka za ramiona i przycisnął go mocno do stołu. Pani Newton rozpoczęła operację.

Omal go nie puścił po pierwszym rozdzierającym wrzasku. Ranny wyrywał się, wytrzeszczał oczy i ryczał jak ranny zwierz. W pewnej chwili na plecy Anglika chlustnęło coś ciepłego; przełknął ślinę, by cofnąć mdłości. To musiała być krew.

- Może dać mu brandy? - zaproponował.

- Wtedy się wykrwawi - odpowiedziała Lisa. Walter już więcej nie wtrącał się w jej działania.

Po kilku chwilach wrzaski zaczęły słabnąć, podobnie jak podrygi ciała rannego. Młodzieniec opadł z sił, a jego blada twarz przybrała popielaty odcień. Słabł z bólu i upływu krwi. Walter miał szczerą nadzieję, że Lisa wie, co robi.

Kobieta szybko poradziła sobie z ucięciem nogi i zaczęła pospiesznie zakładać opatrunek. Przy tym ranny już się nie wyrywał, więc Anglik puścił go i pomagał jej w bandażowaniu kikuta. Bandaż błyskawicznie przesiąkał krwią, ale pani Newton nie traciła rezonu. Wreszcie udało jej się zawiązać ciasny opatrunek, który już nie pozwalał na dalszy odpływ krwi.

- Co teraz? - spytał Walter, zdyszany. Zorientował się, że od ładnych parunastu minut stoi na nogach bez kul, i jak dotąd nie dostał skurczy.

- Teraz czekamy - odpowiedziała Lisa, po czym osunęła się na krzesło. - Stracił dużo krwi. Nie wiem, czy przeżyje.

- Zawsze można spróbować transfuzji - zaproponował Anglik, ale ona pokręciła głową.

- Patrick nie ma żadnej rodziny. Obca krew może go zabić - wyjaśniła.

Walter również usiadł, czując mętlik w głowie. Nadal nie zeszła z niego adrenalina i emocje, jakie towarzyszyły operacji. Jego wzrok padł na Lisę i zabłąkał się w okolice jej dekoltu. Pochylała się w przód ze zmęczenia, co podkreślało zarys jej pełnego biustu. W następnym momencie zwrócił uwagę na ogromne plamy krwi na jej białej sukni, rękach, a nawet włosach, i skarcił się w duchu. Ta kobieta właśnie uratowała osobę, która mogła być mordercą jej ukochanego męża, jak on śmiał tak na nią patrzeć?

Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie i zalała go fala wstydu. Lisa spodobała mu się od razu, ale dopiero gdy dowiedział się, że jest mężatką, postanowił ją uwieść i upokorzyć, aby udowodnić sobie i całemu światu, że wszystkie kobiety to niewierne i podłe istoty. Od tamtego czasu minęły dwa miesiące. Jak wiele się zmieniło! Walter miał ochotę zapaść się pod ziemię, ale nie ze względu na swoją żądzę i durne zachowanie, tylko dlatego, że po raz pierwszy od wielu lat zrozumiał, że się pomylił. Co do niej i co do siebie.

***

Zgrzytając zębami, Isaac przyłożył płat surowego mięsa do wielkiej śliwy pod okiem. Krew kapała mu z rozciętej wargi, jej zaschnięte esy-floresy zdobiły również jego policzek, tuż pod dwoma długimi zadrapaniami.

Ruszył przez obozowisko, złorzecząc w myślach, aż dotarł pod namiot Velazqueza. Meksykanin siedział przed wejściem i powoli, z namaszczeniem ćmił fajkę. Na oczach Isaaca wypuścił z ust serię kółek z dymu.

- Co cię tu sprowadza, bajarzu? - zapytał, gdy gość podszedł bliżej.

- Niesprawiedliwość i sromota, ot co! - odpowiedział Isaac. Wcale nie musiał się starać, by brzmieć szczerze.

- Widzę. - Andre znów pociągnął z fajki. - Mawiają, że znowu pokłóciłeś się z Brianem, ale tym razem na poważnie.

- Tym razem? My zawsze kłócimy się na poważnie! - Isaac rozsierdził się, ale zaraz potem stłumił wzrastające emocje. Miał tu inne zadanie. - Ale mniejsza o to. Dzisiaj mi się przelało!

- I czemu przychodzisz z tym do mnie?

- Bo mam dosyć tego złośliwego gnoja! I starego Bena, który zawsze staje po jego stronie. Słuchaj, Andre, może ja nie jestem jakiś oczytany, ale wszyscy wiemy, że drzesz koty z Cavendishem, a Ben to jego największy sojusznik. Przyjmij mnie do swojego grona! Mogę ich dla ciebie szpiegować, usługiwać, sabotować ich działania...

Velazquez roześmiał się na cały głos.

- I co ja mam z tobą zrobić, co? - chichotał. - Na co mi twoje usługi?

- No... już powiedziałem. - Isaac podrapał się po zadrapanym policzku. - Mogę szpiegować, sabotować...

- Ty? Ty miałbyś dać sobie radę z tak delikatnymi zadaniami? Nie rozśmieszaj mnie!

- Wiceszefie, proszę, daj mi szansę! Może mógłbym jakoś udowodnić swoją przydatność?

Andre spojrzał na niego z politowaniem.

- Naprawdę sądzisz, że zmiękczysz mnie pochwałami, i to tak tanimi? Cóż, jesteś dość zabawny, to ci przyznam. No dobrze, powiedzmy, że dam ci szansę. Przynieś mi jakąś bardzo wartościową informację, a wtedy jeszcze raz rozważę twoją propozycję. A, i zorientuję się, jeśli ją wymyślisz.

Isaac przygryzł wargę. Był w posiadaniu bardzo wartościowej informacji, ale czy mógł tak po prostu ją zdradzić? Co było ważniejsze: utrzymanie sekretu czy zdobycie łaski Velazqueza? Gdyby wybrał łaskę Velazqueza, Brian miałby kolejny argument co do jego gadulstwa...

- No, czego tu sterczysz? - warknął Meksykanin. Isaac podniósł na niego wzrok.

- Wiceszefie, ja już mam informację, którą powinieneś poznać - wyznał.

- No, słucham?

- Bykogłowy nie zarządził śledztwa w sprawie podpalenia stajni bez powodu. Ma nie tylko podejrzenie, ale też podejrzanego. Cavendish na miejscu zdarzenia widział Harry'ego Bakera.

Andre powoli pokiwał głową, momentalnie poważniejąc.

- Dziękuję ci, Isaac - odpowiedział. - Przyjdź do mnie wieczorem. Znajdę ci jakieś zadanie.

Isaac skłonił się w pas.

- Dziękuję uniżenie, wiceszefie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro