Rozdział XVII. Wycieczka w przeszłość cz. 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Londyn, 10 lat wcześniej

Powóz zatrzymał się przed rezydencją w stylu neogotyckim. Rozległy ogród pochłaniał pożar jesiennych barw, bezskutecznie poskramiany ręką ogrodnika uzbrojonego w łopatkę i nożyce. Obojętnie jak bardzo by się kto nie starał utrzymać równych linii ułożonych kolorami żywopłotów, klombów i drzewek, natura niszczyła jego pracę każdym podmuchem wiatru, zdzierając barwne liście z gałązek i rozsypując je niby confetti po miękkim dywanie murawy i ścieżkach wysypanych białymi kamykami. Wyrastające ponad ten raj akwarelisty ciemne zabudowania rysowały się posępnie na tle szarego, zaciągniętego chmurami nieba.

Rezydencję okalał wysoki żeliwny płot o ozdobnych wykończeniach, zaostrzonych na szczycie, aby zniechęcić potencjalnych włamywaczy. Obecnie jednak wejście na teren ogrodu byłoby dziecinnie proste, jako że szeroka, dwuskrzydłowa brama wjazdowa stała otworem. Czekała w niej dostatnio ubrana kobieta, wkraczająca w wiek średni, której blada twarz kryła się w cieniu ociekającego deszczem parasola.

Mżawka, siąpiąca od rana z nielicznymi przerwami, akurat ustała, kiedy otworzyły się drzwiczki powozu i wysiadł z nich na oko piętnastoletni chłopiec o ogniście rudych włosach i ponurym wejrzeniu zielonych jak wiosenna trawa oczu. Młodzieńczy wąs sypał mu się gęsto na górną wargę. Ubrany był w prosty surdut, bardziej mieszczański niż szlachecki, a na ramiona miał zarzucony ekstrawagancki płaszcz z wilczego futra. Na jego głowie siedział głęboko nasunięty na czoło czarny cylinder.

Stangret zsiadł z kozła i zaczął wynosić bagaże młodocianego pasażera - było tego cztery ogromne walizy. Tymczasem kobieta złożyła parasol i niepewnie podeszła do chłopca.

- Walter - odezwała się nieśmiało - mój synku...

- Ojciec nie żyje, matko - odparł chłopiec bezbarwnym, płaskim tonem.

- Tak... Słyszałam o tym. Umarł we śnie, nieprawdaż?

Iskra gniewu błysnęła w niesamowicie zielonych oczach.

- To kłamstwo.

- Nie, to prawda. Musisz to zaakceptować, Walterze.

- Na własne oczy widziałem...

- Ćśś, wiem, synku - przerwała mu matka. - Wiem, co widziałeś, ale dla własnego dobra musisz o tym zapomnieć. Twój ojciec umarł we śnie, rozumiesz?

- Nie będę powtarzać tych bredni!

- Och, Walt... - Podeszła go niego i otoczyła go ramionami. Chłopiec nie odwzajemnił uścisku. - Wiem, że to dla ciebie trudne, ale życie toczy się dalej. Twoje życie, mój synku. Po co miałbyś je niszczyć dla kogoś, kogo i tak już z nami nie ma?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, kontynuowała:

- Przecież wiesz, że teraz będziesz mieszkać ze mną. W Londynie panują zupełnie inne zasady niż w Cheshire. Tu samo życie płynie inaczej, i jeśli chcesz się do niego włączyć, musisz zapomnieć o wszystkim, co dotychczas przeszedłeś. Zrobisz to dla mnie, co? Dasz mamie szansę?

Chłopiec zadrżał, najpierw delikatnie, ale potem całym ciałem. Widać było, że z trudem powstrzymywał płacz. Oczy obejmującej go kobiety również zwilgotniały. I być może któreś z nich powiedziałoby coś, co przełamałoby lody pomiędzy nimi, ale wówczas wtrącił się stangret:

- Lady Cavendish, skończyłem zanosić bagaże panicza. Czy życzy sobie pani coś jeszcze?

- To będzie wszystko, Philipie, dziękuję - odpowiedziała kobieta, na powrót opanowana. Odsunęła się od syna, który również powstrzymał łzy. - Chodź, Walterze. Pokażę ci twój nowy dom.

Poprowadziła chłopca szeroką ścieżką na ganek. Młodzieniec rozglądał się uważnie po ogrodzie i budynkach, a jego usta co rusz wyginały się w smutną podkówkę i zaciskały z gniewu. Posiadłość była imponująca, ale to nie tutaj spodziewał się zastać swoją matkę.

- Ojciec opłacał ci mieszkanie w kamienicy, zaraz obok szpitala - zauważył z wyrzutem. - Czemu mieszkasz tutaj, tak daleko od jakiegokolwiek doktora? I skąd wzięłaś pieniądze na taki dom?

- Ach, to bardzo proste. Już nie mam problemów z płucami, wyleczono mnie. A ten dom należy do mojego przyjaciela, który przyjął mnie pod swój dach.

Walter zatrzymał się w pół kroku.

- Skoro wyzdrowiałaś, czemu nie wróciłaś do domu? - zapytał chłodno.

- Miałabym porzucić Londyn dla tej leśnej rudery? - Lady Cavendish wydawała się oburzona. - Tyle razy prosiłam Williama, żeby przyjechał tu z tobą, bo tak bardzo za wami tęskniłam, ale on zawsze odmawiał! Nigdy tego nie rozumiałam. Jak tu chwilę pomieszkasz, Walterze, też zapomnisz o tamtym zapyziałym dworku. W Londynie można czerpać z życia całymi garściami.

- Nigdy! - krzyknął chłopiec. Głos załamał mu się w połowie słowa. - Nigdy nie zapomnę o mojej ojcowiźnie! I nigdy nie przyzwyczaję się do miasta! Jak tylko dorosnę, wracam do Cheshire i już nigdy nie zobaczę tego przeklętego Londynu, gniazda tych żałosnych, zdradzieckich, podstępnych Wettynów!

Kobieta przypadła do syna i niezbyt delikatnie pociągnęła go za rękę ku domowi.

- Jeśli chcesz żyć, musisz się nauczyć trzymać swoje uwagi dla siebie. Nie jesteś w Cheshire! Tu za takie poglądy można zapłacić głową.

- W Cheshire też...

- Nie będziemy rozmawiać o śmierci Williama, Walterze. To i tak cud, że ciebie nie spotkała żadna kara. Dzięki mnie będziesz miał szansę uniknąć losu ojca, ale teraz musisz mi zaufać i słuchać wszystkich moich poleceń. - Spojrzała mu w oczy. - Teraz wejdziemy do środka, a ty będziesz grzecznym, uśmiechniętym paniczem, który odzywa się tylko pytany i nie wyraża żadnych poglądów politycznych. Jasne?

Usta chłopca wygięły się w pogardliwym uśmieszku.

- Skoro tak bardzo sobie tego życzysz... matko.

Nie dałoby się zawrzeć w tych słowach więcej goryczy.

***

Rezydencja lorda Benedicta Delaneya od wewnątrz robiła znacznie przytulniejsze wrażenie. Halle, antresole i klatki schodowe były utrzymane głównie w drewnie, na podłogach leżały bordowe dywany, a na ścianach wisiały trofea myśliwskie, staroświeckie szable i strzelby oraz gobeliny przedstawiające mityczne bestie, sceny polowań i krwawe bitwy. Wszechobecna bejca i arabeski przyczyniały się do pewnej ociężałości wystroju; poza tym w przerwach od boazerii pojawiała się marmoryzacja, zaś z sufitów zwieszały się ogromne, bogato zdobione złotem i srebrem żyrandole. Pokoje przejściowe oddzielały od siebie opadające monumentalnymi fałdami muślinowe kotary z indyjskimi haftami ze złotych nici, pereł i kamieni szlachetnych. W największej sali na parterze domu, głównej izbie biesiadnej, w oczy rzucał się przestarzały, ociekający zdobieniami kominek w stylu rokoko.

Komnaty mieszkalne i wychodzące z nich balkoniki urządzono w o wiele lżejszym stylu. Dominowały pastelowe kolory i dyskretne srebrne okucia. Koronkowe firanki nie blokowały światła wpadającego przez duże okna w białych futrynach, którego wykwintne plamy w kształcie kwiatów i esów-floresów kładły się pozłotą na wytapetowanych ścianach. Na lokatorów spoglądały z nich egzotyczne ptaki ukryte w gąszczu dalekowschodnich roślin. Obrazu dopełniały dyskretne sztukaterie i mebelki w stylu secesyjnym; toaletki w barwach buduarowego różu i adamaszkowe obicia przeplatały się z lipowym drewnem i miękkimi kremowymi wykładzinami.

Młodocianego panicza zaprowadzono od razu do komnat przygotowanych na jego przybycie. Były to trzy pokoje - izba dzienna, sypialnia i toaleta. Izba dzienna była z nich największa, urządzono ją na wygodny duży salon. Szerokie, miękkie fotele z jasnymi obiciami otaczały owalny stół, a do ściany okiennej przylegał balkon z białą balustradą. W mniejszej o połowę sypialni, oprócz podwójnego łoża z tiulowymi zasłonami, stały komódka, stoliczek nocny, biurko z przystawionym do niego krzesłem oraz drzwiczki do niedużej garderoby. Toaleta była z nich najmniejsza, na każdej ścianie wisiały ogromne lustra, a na środku stała mosiężna wanna na czterech podpórkach.

Służący rozpakowali bagaże Waltera. Sam chłopiec stał pośrodku największego pokoju i rozglądał się wokół zagubionym wzrokiem. Co rusz jakiś sługa podchodził i pytał, czy mu czego nie trzeba, ale panicz każdego z nich odprawiał. Wkrótce później ogłosił, że chce zostać sam, i wszyscy służący usunęli się cichutko z widoku.

Chłopiec pokręcił się chwilę po wielkich, przeraźliwie pustych komnatach, a potem wyszedł na balkon, nie bacząc na chłodny wiatr, który targnął jego długimi włosami. Przed nim roztaczał się widok na najbardziej reprezentatywną część Londynu, parki i wille w gustownym stylu. Kręte uliczki dzielnicy robotniczej, zazwyczaj widoczne z balkonu, nikły za tabunem jesiennej mgły, pożółkłej od smogu. Cichy, deszczowy zmierzch zakradał się nieśmiało do miasta, ukryty za szczelną zasłoną chmur.

Kilka minut później do drzwi balkonowych zapukał młody służący, mniej więcej w wieku Waltera.

- Kąpiel gotowa, paniczu - oznajmił.

Cavendish obrócił się raptownie i przeszył sługę ostrym jak sztylet spojrzeniem.

- Nie prosiłem o to - warknął.

- Pańska matka dała nam wyraźny rozkaz. Panicz ma się umyć i przebrać, a potem zejść na kolację do sali biesiadnej. Zostanie pan przedstawiony gospodarzowi, lordowi Delaneyowi.

Chłopiec stał przez chwilę bez ruchu, a jego rysy stwardniały jak marmur. Po kilkunastu piekielnie długich sekundach ciszy skinął lekko głową i pozwolił się zaprowadzić do łaźni.

Gorąca woda, której kłęby buchały z wanny, pachniała olejkiem waniliowym. Tylko ktoś chcący popisać się swoim majątkiem zdobyłby się na taki gest. Jak dotąd gospodarz nie wzbudził w Walterze pozytywnych odczuć - wspierał królową Victorię, wziął na utrzymanie zamężną kobietę i do tego afiszował się bogactwem.

Panicz wszedł do wanny i odprawił służących; wolał umyć się sam. Kiedy skończył, wytarł się starannie ręcznikiem i wyszedł z łaźni, owinąwszy go sobie wokół bioder, aby poszukać jakichś ubrań. Ku jego zdziwieniu w salonie stał już sługa z przygotowanym kompletem.

- Lady prosi, aby panicz ubrał to na wieczerzę - powiedział.

Walter zacisnął usta. To jeszcze nie był czas na bunty i rządzenie się. Pozwolił służbie nałożyć na jego ramiona białą koszulę, do której dopięto rozchylony kołnierzyk, żółtą kamizelkę z delikatnym czerwono-zielonym haftem i długi, granatowy frak z rozciętymi połami. Następnie zawiązano mu pod szyją szary krawat i wpięto w niego dwie złote szpilki, a w butonierce umieszczono złoty zegarek. Obrazu dopełniły granatowe spodnie zapinane nad kostką na złoty guzik i czarne buty na koturnach.

Gdy go ubrano, przyszedł balwierz, aby ułożyć mu włosy. Cmokał i narzekał, widząc ich długość, a kiedy Walter odmówił ścięcia ich, załamał ręce. Ostatecznie postanowił sporządzić młodemu Cavendishowi nieco przestarzałą fryzurę z symetrycznymi lokami po bokach i przedziałkiem na środku. Na szczęście, ponieważ nie wychodził nigdzie poza teren rezydencji, chłopiec nie musiał ubierać melonika ani rękawic.

Tak wyszykowanego, sprowadzono go do ulubionego dining roomu gospodarza. Była to owa przestronna sala z rokokowym kominkiem. Przy głównym stole siedziało już pięć osób - jego matka oraz czterech mężczyzn.

Lady Cavendish zasiadała u szczytu stołu wraz z gospodarzem. Lord Delaney okazał się prawdziwym londyńskim fircykiem w ekstrawaganckim stroju; przemawiał właśnie do swojej towarzyszki, stosując przy tym idealnie wystudiowaną gestykulację. Tona makijażu na twarzy i aż zbyt intensywnie czarna farba do włosów nieudolnie usiłowały ująć mu lat. Trzej pozostali goście - mężczyzni, a raczej chłopcy w wieku od piętnastu do dwudziestu lat - musieli być jego synami. Wskazywały na to rysy twarzy i podobny poziom zmanieryzowania.

Zauważywszy nowego gościa, gospodarz wstał i podszedł do niego energicznie.

- Miło mi nareszcie poznać syna czarującej Sary - powiedział, wyciągając do niego rękę. - Od dziś mój dom jest twoim domem, młodzieńcze. Czuj się jak u siebie.

Walter nie uścisnął podanej mu dłoni. Zamiast tego oszczędnie skłonił głowę.

- Lordzie Delaney - mruknął.

Benedict opuścił rękę, rozczarowany, ale zaraz potem wrócił mu rezon i wskazał Walterowi miejsce przy stole na wprost swoich synów.

- Proszę tam zasiąść, kolację czas zacząć! Alfonsie - zwrócił się do stojącego w rogu lokaja - każ im wnosić posiłek. Jesteśmy głodni.

Na początek na stole wylądowała rybna przystawka. Potem wniesiono zupę cebulową na piwie, ulubiony przysmak Delaneya, a następnie drugie danie w postaci pieczeni wołowej z ziemniakami. Na deser podano czekoladowy pudding.

Synowie gospodarza jedli w milczeniu, podczas gdy sam lord Benedict i lady Cavendish usilnie próbowali wciągnąć Waltera w pogawędkę.

- Jak ci się podoba stolica, Walterze? - spytał fircyk ze sztuczną serdecznością. - Z pewnością musiał być dla ciebie dużą odmianą po tamtej zapyziałej prowincji...

Walter schował twarz w szklance z rozwodnionym winem, aby ukryć grymas wściekłości.

- W ogóle mi się nie podoba - odpowiedział po chwili. - Ludzie są nieszczerzy, a ulice brudne. W Cheshire było o wiele więcej zieleni i ładniejsze domy.

- Synku, zapewniam, zapomnisz o tamtej dziurze, jak tylko skosztujesz uciech wielkiego miasta - szepnęła speszona lady Cavendish.

- Widać, że ten młody człowiek został wychowany w duchu miłości do rodzimej ziemi. Tego nie należy ganić - odparł łagodnie lord Delaney. - Poza tym niedawno stracił ojca, nic dziwnego, że trudno mu przywyknąć do nowych warunków. To był taki nieszczęśliwy wypadek...

- To nie był wypadek - warknął Walter, już nie kryjąc złości.

- Walter! - krzyknęła Sara.

- Zapewniam cię, młody człowieku, że śmierć twojego ojca była przypadkowa - dodał chłodno Benedict. - Im szybciej się z tym pogodzisz, tym lepiej. Inaczej królowa Wiktoria...

Tego Walter nie wytrzymał. Odsunął się od stołu i zerwał na równe nogi z taką siłą, że przewrócił krzesło.

- To nieprawda! Widziałem to na własne oczy! Wszedłem do jego gabinetu, a on leżał na podłodze i piana wypływała z jego ust! Został otruty, wiem to! Otruty przez waszego ukochanego księcia Alberta!

Sara Cavendish pobladła, jakby miała zaraz zemdleć. Benedict wbił w Waltera przeszywające spojrzenie.

- Uważaj, jak się wyrażasz o Jego Wysokości, młokosie. Słyszałem, jakie poglądy miał twój ojciec. Skrzywdził cię swoim wariactem. Nie powtarzaj jego błędów, a możesz daleko zajść w życiu. Mnie znają na dworze. Mogę ci załatwić dobrą pozycję w londyńskiej socjecie, ale musisz wyzbyć się tych bezsensownych uprzedzeń.

- Nigdy...

- Walt, kochanie, proszę, posłuchaj Benedicta - zapłakała lady Cavendish.

- Dlaczego? Dlatego że łaskawie przyjął mnie do swojego domu, kiedy już zamordowano mi ojca? Mimo że powinniśmy się wprowadzić do mieszkania, które ojciec ci opłacał? - wysyczał chłopiec.

- Nie... - Sara otarła łzy koronkową chustką. - Dlatego, że niedługo będzie twoim przybranym ojcem.

Walter zamarł i wbił w matkę nic nierozumiejący wzrok.

- Ja i lord Delaney jesteśmy zaręczeni - wyjaśniła kobieta po chwili ciszy. - Chcieliśmy zaczekać do ślubu, aż skończę okres żałoby, ale niestety nie możemy. - Spuściła wzrok i dotknęła swojego brzucha. - Ze względu na twojego nowego braciszka.

Chłopiec zamrugał oczami, z zaskoczenia zapominając zamknąć usta. Gospodarz, widząc konsternację nowego domownika, przejął inicjatywę:

- Wybaczę ci twoje dzisiejsze zachowanie, bo wiem, że twój ból jest świeży. Ale od jutra żądam od ciebie takiego samego posłuszeństwa, jak od reszty moich synów. W zamian będziesz się cieszyć takimi samymi względami jak oni.

Ale Walter nie patrzył na niego, tylko na swoją matkę.

- Ty... - wykrztusił z trudem - ty... ty dziwko! Więc to dlatego nigdy nas nie odwiedzałaś?! Dlatego nigdy nie odpisywałaś ojcu na listy?! Bo przez ten cały czas, kiedy on łożył na twoje utrzymanie, pamiętał o tobie, dochowywał ci wierności i upijał się z żalu, że nie ma cię obok, ty byłaś z innym mężczyzną?!

- Jak się zwracasz do matki?! - huknął lord Benedict. - Nie będę tolerować takiego impertynenctwa w moim domu!

- Walterze, popełniłam wiele błędów - przyznała Sara, pociągając nosem. - Ale jestem tylko człowiekiem. Nie byłam dobrą żoną i żałuję tego. Małżeństwo z Benedictem będzie moją drugą szansą. Tym razem będę przykładną żoną i matką. Wiem, że cię zaniedbałam, mój synku, ale proszę, pozwól mi to naprawić! Tym razem nie zawiodę...

Młody Cavendish pokręcił głową. Łzy cisnęły się i do jego oczu, lecz był zbyt dumny, by pozwolić im cieknąć po policzkach. Przełknął ślinę i parę razy zamrugał powiekami. Następnie skłonił się w najbardziej dworski sposób, w jaki potrafił, mówiąc:

- Lordzie Delaney, Lady Cavendish... dziękuję za obiad.

A potem po prostu wyszedł z sali, pozostawiając na stole nietkniętą pieczeń, zaś wokół niego - twarze pełne oburzenia, zaskoczenia i rozpaczy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro