Rozdział XXI. Pożegnanie z Arizoną

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gdy Walter opuścił namiot dowódcy, skały otaczające kotlinkę opromieniał ceglasty poblask pogodnego popołudnia. Większość trawiastego dna była już skryta w cieniu. Kwiaty powoli zamykały główki, zaś krzewy desperacko wyciągały w górę liście, próbując złapać jeszcze odrobinę słońca, zanim całkiem opuści ich dom. Poza kotlinką nadal panował skwar, lecz tutaj ziemia, nawilżona chłodem źródełka, zaczynała już stygnąć, podobnie jak wilgotne, pachnące zielenią powietrze.

Anglik przysiadł na ziemi opodal przylegającej do stajni zagrody i obserwował konie. Mersey rżała i brykała po całym ogrodzonym terenie; jeden z ogierów Bykogłowego wyraźnie zapałał do niej sympatią i pozwalał sobie na śmiałe zaloty.

Choć rzadko pełnił funkcję stajennego, Walter znał prawie wszystkie konie z imienia. Przyglądał im się teraz spokojnie, szukając w tym widoku ucieczki od niewesołych myśli. Coś jednak nie pozwalało mu się w tym zatracić, zupełnie jakby dostrzegał jakąś ledwie uchwytną nieprawidłowość. Zorientował się wreszcie, co takiego było nie tak, i zmarszczył brwi.

Brakowało ogiera Velazqueza. Samego Meksykanina również nigdzie nie było widać.

Dokąd mógł pojechać o tej godzinie? Gdyby wybierał się do Henry's Home, nie zdążyłby już wrócić przed zmrokiem. Nie było zaś w okolicy żadnych innych miejsc, gdzie mógłby chcieć jechać.

Walter wstał i otrzepał spodnie z piasku. Właściwie, co go to obchodziło? Velazquez mógł ze swoim wolnym czasem robić to, co zechciał. Może po prostu pojechał na polowanie. Albo na dziwki.

Już miał odejść, ale wtedy szybkim krokiem podszedł do niego Isaac. Anglik nachmurzył się - słyszał już o jego zdradzie wobec Bena.

- Walter! Tu jesteś! Boże, wreszcie przyjazna twarz - zawołał półszeptem. - Ben nie ma czasu, bo jakiś chłop dostał zapaści, Briana nigdzie nie mogę znaleźć, chociaż ty się napatoczyłeś.

- Isaac, o czym ty pierdolisz?

- Ach, no tak! Ty nie wiesz. - Zniżył głos jeszcze bardziej. - Ja wcale nie przeszedłem na stronę Velazqueza. Jestem agentem.

- Agentem? Ty? - prychnął Walter.

- Tak, ja! Ale to rozmowa na inną okazję. Dzieje się coś dziwnego. Jakieś dwie godziny temu Andre kazał sobie osiodłać konia i pojechał w te pędy do Henry's Home. Nie wiem, co chce zrobić, ale powiedział, że będzie się bardzo dobrze bawić...

Isaac spodziewał się jakiejś reakcji, ale na pewno nie takiej. Walter wyglądał, jakby go trafił piorun. Momentalnie zbladł jak płótno i zesztywniał, a sekundę później rzucił się biegiem do koni.

- Walter! - krzyknął za nim Isaac. - Dokąd?! Za chwilę będzie wieczór!

Anglik go nie słuchał. Wskoczył na oklep na grzbiet Mersey i popędził ją w stronę wioski. Miał do nadrobienia dwie godziny. Beznadziejna sprawa, skoro przy odpowiednim zacięciu konia Velazquez mógł już być na miejscu.

Jak przez mgłę przypomniał sobie rozmowę z dowódcą zaraz po śmierci Martina. Andre by go nie zabił, tylko najpierw kazał mu patrzeć, jak umiera Stacy. Przeklęty Meskykanin wiedział o Lisie, a to oznaczało, że mógł domyślać się skomplikowanych uczuć, jakie połączyły z nią jego znienawidzonego rywala.

Gnając co sił do Henry's Home, Walter bezskutecznie próbował wyrzucić sprzed oczu obraz płonącego domu pani Newton oraz jej samej leżącej bez życia na podwórzu, z wielką plamą krwi na białej sukni. Albo skręconych z bólu, zwęglonych zwłok w środku, ze śladami przepalonych więzów na kostkach i nadgarstkach...

Wokół niego zapadał zmierzch, wydłużając cienie drzewek jukowych i nasączając czerwoną pustynię głębokimi barwami purpury i ultramaryny, jakby chciał zachęcić nieszczęsnego bandytę do oderwania się od smutnych rozważań i podziwiania krajobrazu. On jednak bezlitośnie poganiał klacz ostrogami, ślepy na piękno otaczającego go świata. Sępy krążące po niebie odprowadzały go złośliwymi okrzykami, a po skalistych jarach i pagórkach toczyło się echo śmiechu hien.

Kiedy dotarł do Henry's Home, słońce opuściło się już nad horyzont. Złoto i szkarłat rozlały się po zachodniej stronie nieba, oblekając otaczające wioskę juki, akacje i platany sepiowym poblaskiem. Zimne podmuchy wiatru co rusz podrywały w górę kłęby kurzu, które czerwieniały w wieczornym świetle jak krwawa mgiełka śmierci. Walter co chwilę odpluwał gorzki posmak, który łapał w otwarte od zadyszki usta.

Dom Lisy mieścił się na skraju Henry's Home, oddzielony od reszty załomem skalnym, wyrastającym ze skarpy, u stóp której leżały zabudowania wioski. Walter zeskoczył z konia w zagajniczku cyprysowym nieopodal i rzucił się biegiem w stronę gospodarstwa, w którym przeżył tyle znamiennych chwil. Po drodze wyszarpnął rewolwer z kabury.

Przyspieszył jeszcze bardziej, kiedy usłyszał strzał. Kilka sekund później rozległ się kolejny. Anglik ryknął z rozpaczy; choć wiedział, że już się spóźnił, nie przestawał biec w stronę domu, wiedziony jakąś desperacką nadzieją, że Meksykanin spudłował.

- LIIISAAA!!! - wydarł się, dopadając płotu.

Zamarł, gdy jego oczom ukazał się niespodziewany widok. Na środku podwórza, tuż obok studni, przy której pierwszy raz ujrzał panią Newton, leżał Velazquez. Charczał, z trudem łapiąc oddech w zakrwawione usta, a w jego klatce piersiowej ziały dwie dziury.

Walter ostrożnie obszedł podwórze. I wtedy ją zobaczył - skuloną za drewutnią, roztrzęsioną, z dymiącym rewolwerem w ręce.

Ona również go zauważyła. Skierowała rewolwer na niego i wrzasnęła z miną zaszczutego zwierzęcia:

- Stój, bo strzelam!

- To ja! - Walter rzucił Colta na ziemię i podniósł ręce nad głowę. - To tylko ja. Mogę podejść?

Lisa oddychała ciężko. Nic nie powiedziała ani nie opuściła rewolweru, mimo to Anglik zdecydował się zaryzykować. Nie opuszczając rąk, przeszedł przez płot i skierował się ku niej powolnymi, drobnymi krokami.

- Podejdę do ciebie, dobrze? Obiecuję, że nic ci nie zrobię - mówił uspokajającym głosem. - Tylko nie strzelaj, dobrze?

Cofała się przed nim, aż poczuła za plecami ścianę. Walter opadł na kolana kilka metrów od niej i zaczął powoli posuwać się w jej stronę. Lisa dygotała jak w febrze, a z jej oczu płynął potok łez. Mimo to twardo celowała do niego z rewolweru.

- Wezmę to, mogę? - Anglik wskazał jej małego Colta.

Syknął, gdy gorąca lufa zetknęła się z jego palcami. Nie zawahał się jednak. Powoli, ostrożnie wyjął broń z jej zdrętwiałych dłoni, zablokował ją i odłożył na trawę.

Lisa opuściła ręce i zaniosła się rozdzierającym szlochem. Walter przysunął się do niej, aby ją objąć. Uderzyła go pięściami, ale nie zważał na to. Przycisnął ją do siebie z całej siły i czekał, aż przestanie się szamotać. Trwało to kilka minut, aż wreszcie zwisła bezwładnie w jego ramionach, łkając bezustannie w jego przemoczoną od łez koszulę.

- Już po wszystkim, Lizzy - szepnął miękko, gładząc ją po głowie. - Już nic ci nie grozi. Możesz płakać do woli.

- Walt... ja... ja nie... ja jeszcze nigdy... nikogo... jeszcze nigdy...

- Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłaś, wiem. Ale on był bardzo złym człowiekiem. Uratowałaś wielu ludzi, pozbywając się go. I siebie przede wszystkim. Albo ty, albo on. Bronić się to nie grzech.

Znów zapłakała głośniej i wczepiła się w niego z całych sił. Walter zanurzył nos w jej włosach.

- Ale co teraz będzie? - wykrztusiła żałośnie. - Zabiłam członka bandy! Przecież wasz dowódca mnie zlikwiduje... jeśli nie całe Henry's Home...

- Nikt nikogo nie będzie likwidować - odparł Anglik kategorycznie. - To ja go zastrzeliłem. Zobaczyłem, że przyjechał do ciebie, żeby zrobić ci krzywdę, i wyzwałem go na pojedynek. Takie rzeczy zdarzają się w bandach. Bykogłowy zrozumie.

- Ale... on był ważny. Nie zabiją cię za to?

- Ja też jestem ważny, Lizzy. Jeśli komuś może ujść na sucho to zabójstwo, to właśnie mi.

Kobieta pociągnęła nosem i odsunęła twarz od jego piersi. Choć zaczerwieniona i napuchnięta od płaczu, nadal wyglądała pięknie - nawet piękniej niż zazwyczaj, teraz, kiedy porzuciła lodowatą maskę i pozwoliła sobie na słabość. Walter delikatnie uniósł dłonią jej podbródek i zmusił ją, aby spojrzała mu w oczy. Szkarłatno-złoty blask zachodu słońca odbijał się w jej niebieskich tęczówkach.

- Nikt nigdy nie zrobi ci krzywdy - wyszeptał twardo. - Nie pozwolę na to, choćbym miał zginąć.

Przez kilka sekund tkwili nieruchomo, zapatrzeni w siebie i otoczenie szmerem zimnego wiatru, który podrywał płowe włosy Lisy do poziomu i sypał je na jej twarz. Wreszcie pani Newton chwyciła go za poły kamizelki, przyciągnęła go do siebie i wpiła się w jego usta gorącym, żarliwym pocałunkiem o słonawym posmaku łez.

Walter oddał pocałunek najłagodniej, jak umiał. Choć pragnienie, aby niemal wchłonąć w siebie całe jej jestestwo, rozrywało jego trzewia, nie chciał skazić tej chwili swoją naturalną brutalnością. Delikatnie muskał palcami jej czoło, policzki i szyję, podczas gdy ona trzymała go kurczowo, jakby nie chciała, by kiedykolwiek od niej odszedł. I on nie chciał się odsuwać - wszystko w nim krzyczało, aby został tutaj i porzucił dla tej kobiety wszystko, co nazywał swoim życiem. Wiedział jednak, że to niemożliwe.

- Lizzy... Muszę wracać do bandy - powiedział półgłosem, kiedy ich twarze się rozdzieliły.

- Nie - odparła słabo. - Nie zostawiaj mnie znowu...

- Muszę. Robię to dla ciebie, Lizzy. Pozwól mi chociaż uratować twoje życie.

Zapłakała cicho, ale nie oponowała. Nie miała wyjścia. Walter pocałował ją jeszcze raz, krótko, pożegnalnie, po czym wstał i podszedł do martwego Velazqueza. Przywołał Mersey donośnym gwizdnięciem. Przerzucił zwłoki przez jej grzbiet i sam siadł zaraz za nimi.

Lisa przez ten cały czas siedziała za drewutnią bez ruchu. Walter podniósł rękę na pożegnanie i odjechał w stronę Kiiya Tū. Ani razu nie obejrzał się za siebie.

***

Czas, który banda Bykogłowego spędziła w przytulnej kotlince na pustyni Sonora, definitywnie dobiegł końca. Kolejna przeprowadzka już od paru dni wisiała w powietrzu - po śmierci Velazqueza stało się jasne, że nie mogą tu zostać ani chwili dłużej.

Walter nie został wezwany na kolejne dwie narady u dowódcy. Od Bena i Rogera dowiadywał się później, co zostało na nich ustalone. Bykogłowy uznał przeniesienie bandy do Arizony za błąd i teraz zdecydował się podążyć za wcześniejszą propozycją Velazqueza, aby spróbować szczęścia na bogatych ziemiach Wielkich Równin, gdzie na farmach pasano absurdalne ilości bydła, a z ziemi wydobywano złoto i ropę.

Jedynymi osobami, którymi nie podobała się decyzja o opuszczeniu Arizony, byli nowicjusze z Henry's Home. Poszli nawet z petycją do dowódcy, aby przynajmniej zaatakował wioskę, zanim nastąpi przeprowadzka, lecz ten odprawił ich z niczym. Za karę kazano ich oćwiczyć.

Bandyci ostatecznie opuścili Kiiya Tū cztery dni po śmierci nieoficjalnej prawej ręki dowódcy. Walter nie zajrzał do Henry's Home, aby pożegnać się z Lisą - nie mógłby stawić jej czoła. Mimo wszelkich przestróg i swoich poprzednich doświadczeń w miłości, zakochał się w niej jak ostatni głupiec. Musiał zabić w sobie to uczucie, zanim ono sprowadzi śmierć na nich oboje. A przecież wiedział, że było odwzajemnione...

Gdy żegnał się z kotlinką, panował jeden z nielicznych pochmurnych dni na Sonorze. Zbliżała się już powoli pora deszczowa, która trwała od późnego lata przez niemal całą jesień. Anglik mógł sobie tylko wyobrażać, jak pięknie wyglądałaby ta surowa, acz urokliwa ziemia w pełni rozkwitu. Po raz ostatni zanużył dłoń w zimnym źródełku i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, zorientował się, że nie jest sam.

- Wszyscy na ciebie czekają, Cavendish - powiedział Steven, stając obok niego przy sadzawce.

- Wiem - odparł Walter zdawkowo.

- Wiesz, dlaczego musimy stąd odejść.

- Tak.

Dowódca westchnął ciężko.

- Nie jesteś w nastroju na rozmowę, co? - mruknął.

Walter wzruszył ramionami.

- Chodź, Walt. - Bykogłowy klepnął go w plecy. - Zabieramy się stąd. Tam, dokąd jedziemy, będziesz miał mnóstwo wrażeń.

To była prawda. Anglik nie zwlekał więcej i przeszedł przez śmierdzący tunel razem z ukochanym, bądź co bądź, dowódcą. Na zewnątrz Mersey powitała go pełnym ekscytacji rżeniem.

- Jedziemy - warknął, wskakując na siodło. - Ahoj, przygodo!

- Ahoj! - odkrzyknęli Ben, Roger, Fred, Isaac i Brian, wyraźnie zachwyceni jego powrotem do formy.

- Na północ! - pociągnął to Bykogłowy, po czym wystrzelił w powietrze. Banda odpowiedziała mu rozentuzjazmowanym rykiem i potrząsaniem pięściami.

I tak oto po nieco ponad dwóch miesiącach banda Bykogłowego opuściła Arizonę.

***

Po pięciu dniach podróży Walter został wezwany przez dowódcę na naradę, pierwszy raz od śmierci Velazqueza. Prócz niego pojawili się Ben, Roger i Johnny, który w międzyczasie przejął trening greenhornów, ponieważ uznano, że zna ich najlepiej.

- Panowie - zaczął mówić dowódca - czas się zastanowić, gdzie osiądziemy tym razem.

- Kolejna przedwieczna mapka? - spytał Roger kwaśno.

- Tym razem aktualna. - Bykogłowy rozłożył mapę na biurku. - W tamtych stanach czas płynie szybciej niż w Arizonie.

Mapa istotnie była aktualna. Tym razem znajdowało się na niej pięć różnych okręgów zaznaczonych ołówkiem. Wszystkie znajdowały się na terenie stanów Kansas i Nebraska.

- Zatem jaki mamy wybór? - spytał Johnny.

- Dość duży. Okolice nowej rafinerii ropy naftowej, ogrom nowych osadników z rodzinami, prawie żadnych stróżów prawa ani utartych reguł. Z wad, to raczej miejsce dla gangów i kieszonkowców niż wielkich band. Jak się tam pojawimy, mieszkańcy mogą się zorganizować.

Dowódca powiódł wzrokiem po zgromadzonych, po czym przeszedł do następnego zaznaczonego miejsca.

- Dolina Skarbów. Nie ja nadawałem temu nazwę, nie krzywcie się. Największy nielegalny targ i sanktuarium dla wyrzutków na Wielkich Równinach. Idealne miejsce na interesy, ale nie na samą bandyterkę. Położone daleko od legalnych osad.

Nikt nie wydawał się zachwycony żadną z tych propozycji, toteż Steven przeszedł do następnej.

- Złoża złota na skraju terytorium Komanczów. Małe zaludnienie, bo niewielu odważa się zadzierać z Indianami. Za to wszyscy bogaci. W okolicy parę pojedynczych rancz, wszystkie obrzydliwe bogate, i jedna, może dwie większe wioski.

Ben kiwnął głową i podkręcił wąsa. To już brzmiało lepiej.

- Bogata w wioski preria, duża ilość bydła. Mieszkańcy są bogaci, aczkolwiek to raczej praktyczne bogactwo, typu drogi sprzęt gospodarczy, futra i jedzenie wysokiej jakości, niż pieniądze czy kosztowności.

Johnny zacmokał i pokręcił głową. Roger i Walter też nie wyglądali na zachwyconych.

- No i ostatnie. - Bykogłowy dotknął palcem kółka najbardziej wysuniętego na północny zachód. - Okolica, w której sam uczyłem się na bandytę, jako chłystek, który się parę lat wcześniej zerwał z rezerwatu Chiricahua. Ziemia mlekiem i miodem płynąca, a raczej srebrem i bydłem. Niestety działają tam teraz co najmniej cztery bandy, więc mielibyśmy mnóstwo rywali.

- To idealne miejsce! Wolę rywalizować z innymi bandami niż ze stróżami prawa! - wyrwał się Johnny.

- Moim zdaniem złoża złota u Komanczów brzmią najlepiej - stwierdził Ben.

- Zgadzam się z Benem - dodał Roger.

Bykogłowy spojrzał na Waltera, a ten skinął głową.

- Komancze - potwierdził.

- Zatem Komancze. Mam nadzieję, że tym razem nie pożałujemy tak szybko tej decyzji - odparł dowódca.

- Ale... - Johnny wyglądał na zawiedzionego.

- Nie martw się, chłopcze. Tam, gdzie jest złoto, zawsze będzie z kim rywalizować, nawet jeśli nie będzie tam tak gorąco, jak na północy - pocieszył go Bykogłowy.

- To tyle, czy do czegoś jeszcze nas potrzebujesz? - zapytał Walter. Zaraz potem zacisnął zęby; nie chciał zabrzmieć tak chłodno. Dowódca, o dziwo, nie wydawał się ani trochę zdziwiony.

- Nie, możecie iść. Jutro o świcie ogłoszę naszą decyzję reszcie bandy.

Czwórka gości wyszła z namiotu, a następnie życzyli sobie dobrej nocy i rozeszli się w swoje strony. Walter wkrótce później położył się spać, ale sen długo nie nadchodził.

Perspektywa nowych przygód nie napawała go... właściwie niczym. Pustka pożerała jego duszę i żadne obietnice adrenaliny i bogactwa nie mogły jej odgonić. Do tego jego pozycja w bandzie robiła się coraz bardziej niepewna. Wprawdzie Velazquez zginął, co usunęło go ze stanowiska, ale pomiędzy Walterem a Bykogłowym powoli zaczynała robić się przepaść. Anglik dopiero teraz zrozumiał, że początki tej przepaści nastąpiły już dużo wcześniej, kiedy z rozkazu dowódcy zabił Martina. Jakaś część jego miała bowiem żal do Stevena, że wydał mu taki rozkaz, i to właśnie ten żal popchnął go w ramiona Lisy, a później - do zrozumienia, że Bykogłowy nim manipulował.

Walter bardzo chciałby móc samemu sobie powiedzieć, że pragnie wyrwać się spod tego wpływu Bykogłowego, a najlepiej cofnąć czas i nigdy pod ten wpływ nie wpaść. Prawda była jednak inna, wolałby zapomnieć o swoim odkryciu i z powrotem uwierzyć w ukochanego dowódcę, albo jeszcze lepiej - żeby wszystkie jego kłamstwa okazały się prawdą. To marzenie jednak nie mogło się spełnić, przez co choć starał się, jak mógł, wrócić do roli najbardziej zaufanego poplecznika dowódcy, ta relacja wydawała mu się skażona i fałszywa. Pozostawało mu cieszyć się poparciem w bandzie, która teraz już jednogłośnie uznała go za nową nieoficjalną prawą rękę Bykogłowego, ale i to z każdym dniem coraz bardziej traciło smak.

Usiłował wierzyć w to, że przybycie na nowe ziemie przeczyści mu głowę i pozwoli zatracić się znowu w szaleństwach i bogactwie. W głębi duszy jednak wiedział, że jego serce, dusza i jakiekolwiek szanse na życie, które mogło przynieść mu wreszcie dozę upragnionej satysfakcji, zostały w Arizonie, u boku pięknej niebieskookiej wdowy.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro