Rozdział XXIII. Nowi przyjaciele, nowi wrogowie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Molly obudziła się, czując na policzkach pocałunek słońca, i na jej ustach od razu wykwitł błogi uśmiech. Miała naprawdę piękny sen... Dopiero kiedy otwarła oczy i przekręciła głowę, a jej spojrzenie napotkało pogrążonego we śnie parobka, zrozumiała, że to działo się na jawie.

Poprzedni wieczór okazał się naprawdę szalony. Wróciwszy wraz z ojciem do domu, Molly wymknęła się oknem i poszła do stajni, w której został Vince. Chłopak nadal tam był, usiłował pozbyć się ciała Moony'ego. Dla jednej osoby była to wyjątkowo trudna robota. Z początku nie chciał przyjąć zaoferowanej przez dziewczynę pomocy, ale panna Spencer potrafiła być niezwykle uparta. Gdy już wyrzucili ciało konia do rzeki i wrócili na ranczo, oboje byli cali spoceni i umazani krwią. Vince bez większego skrępowania zrzucił z siebie większość ubrań i zaczął się myć przy studni. Molly nie mogła oderwać od niego wzroku.

Kiedy skończył toaletę, zachęcił dziewczynę, aby też się odświeżyła. Obiecał, że nie będzie patrzeć. Kiedy jednak Molly została w samej halce i spłukała krew z rąk, poczuła silne ramiona zaciskające się wokół jej talii, a pisk wyrywający się z jej gardła w zarodku zdusił silny, namiętny pocałunek.

A potem... a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Panna Spencer nie pamiętała nawet, jaką drogą dostali się do jej sypialni - oknem, które zostawiła otwarte, czy zwyczajnie, drzwiami. Resztę nocy za to pamiętała doskonale i nie zamierzała jej nigdy zapominać.

Pragnęła, aby Vince został nie tylko jej pierwszym, ale i ostatnim. Nigdy wcześniej nie była zakochana i szczerze chciała wierzyć, że to szczęście trwa wiecznie.

Tymczasem parobek poruszył się we śnie i po kilku chwilach otworzył oczy. Też w pierwszym momencie wyglądał na zagubionego, jakby nie rozumiał, gdzie się znalazł. Molly spodziewała się ujrzeć radość w jego oczach, kiedy ten przypomni sobie wszystko, ale on tylko zmarkotniał i uciekł wzrokiem.

- Co się stało, kochany? - spytała słodko.

- Nie powinniśmy byli tego robić. Twój ojciec mnie wypędzi, a ciebie ukarze surowo i wyda za pierwszego lepszego...

- Ależ co ty mówisz? Przecież ojciec się nie dowie!

- Żaden sekret nie trwa wiecznie. Zwłaszcza że teraz, panno Spencer, to ja już nie będę umiał trzymać rąk przy sobie.

- I bardzo dobrze! - Pocałowała go. - Nie chcę już nigdy spać bez ciebie.

- To niemożliwe, jeśli nie chcemy tragicznego końca. Przecież wiesz, że nasza miłość nie ma racji bytu.

"Nasza miłość". Jakże cudownie to brzmiało! Tego dnia Molly byłaby gotowa nawet porzucić dom i uciec z Vincem na koniec świata. Wciąż nie potrafiła uwierzyć, że przez ten cały czas on również ją kochał.

- Nie przejmuj się tym, kochany. Coś wymyślimy - obiecała. - Teraz nie ma co o tym myśleć. Jesteśmy tylko ty i ja...

- I moje obowiązki, Molly. Do których muszę natychmiast iść - przerwał jej ze smutkiem w głosie.

- Ale wrócisz do mnie?

- Oczywiście, najdroższa. Kiedy tylko będę mógł.

Opuścił jej sypialnię oknem, tak jak ona poprzedniej nocy. Molly odprowadziła go wzrokiem, jak odbiegał w stronę stajni. Kiedy straciła go z oczu, leniwie, wręcz niechętnie zaczęła się ubierać.

Było już późno, kiedy wyszła ze swojego pokoju. Zdziwiła się, gdy nie zastała swojego ojca w salonie. Wyjrzała przez okno. Jonathan stał przy płocie i rozmawiał właśnie z jakimiś trzema uzbrojonymi jeźdźcami.

Molly zerwała się i z przerażeniem zaczęła rozglądać się za rusznicą, przekonana, że oto wrócili szantażyści. Wreszcie znalazła ją i wypadła przed dom, po czym popędziła w stronę ojca co sił w nogach. Dopiero w połowie drogi zrozumiała swój błąd - ci jeźdźcy byli zupełnie inaczej ubrani i nie zasłaniali twarzy. Mimo to podeszła ostrożnie, z bronią cały czas gotową do strzału.

- Tato? - zawołała z niepokojem.

- Idź, Molly! - odkrzyknął Jonathan. - Nic tu po tobie!

- Ależ proszę jej nie odprawiać - zaprotestował jeden z przybyszów, rosły rudzielec ze złamanym nosem i ciemnozielonymi oczami. Wyglądał groźnie, ale jednocześnie... fascynująco.

- Panowie, z chęcią będę z wami współpracować, ale proszę, nie mieszajcie do tego mojej córki - jęknął gospodarz.

- Proszę się nie martwić, panienka będzie bezpieczna. Nikt nie naruszy jej wbrew woli - obiecał podstarzały Metys, który wyglądał na przywódcę tej trójki. Zaraz obok niego stał stary siwobrody Mulat o twarzy sympatycznego dziadka, zupełnie nielicującej z pięcioma rewolwerami i karabinem, jakie przy sobie nosił.

- Nie dałabym się! - odkrzyknęła butnie Molly. - A co to za umowa?

- To pomoc, którą wymodliliśmy, Molly - wyjaśnił ojciec. - Ci panowie obiecali nas ochronić przed tamtymi bandytami. W zamian będziemy ich przez jakiś czas zaopatrywać w proch i jedzenie.

- We trójkę dadzą radę?

- Jest nas znacznie więcej - odrzekł rudzielec enigmatycznie. - Aczkolwiek i w trójkę dalibyśmy radę pospolitym zbirom.

- Bardzo dziękujemy. - Jonathan ukłonił się lekko, a następnie odezwał się na wpół do przybyszów, na wpół do córki: - Miałem właśnie panom wyjaśnić, dlaczego w ogóle jesteśmy w niebezpieczeństwie. Otóż niedaleko stąd, w pobliżu miasteczka Brimmfield, co roku odbywają się wyścigi konne Green Champ. To, jak to nazwała moja córeczka, dość bandycka inicjatywa. Wszystkie chwyty dozwolone i nieraz startują tam członkowie gangów. No i ja w tym roku postanowiłem sprzedać pięć wierzchowców jednemu z zawodników...

Przybysze pokiwali głowami, najwyraźniej rozumiejąc już, gdzie zmierza ta opowieść. Molly zauważyła, że na wzmiankę o wyścigach konnych zielonooki mężczyzna nieco się ożywił.

- ...no i ktoś ewidentnie nie chce, żebyśmy te konie sprzedawali. Wczoraj przyjechało pięciu zamaskowanych drabów, kazali mi zerwać kontrakt, a jak odmówiłem, to mi zastrzelili jednego z tych koni. Ot, cała historia - dokończył ranczer.

- Może pan liczyć na nasze wsparcie - obiecał Metys. - Wrócimy do naszego obozu i wkrótce kogoś przyślemy. Od tej pory zawsze ktoś od nas będzie tu u was siedział, żeby w razie czego odstraszyć napastników i wyśledzić, skąd przychodzą.

- Jeden wystarczy? - zaniepokoił się gospodarz.

- Wystarczy jak najbardziej. A teraz żegnamy się. Do rychłego zobaczenia.

Molly odprowadziła ich wzrokiem, kiedy odjeżdżali. Ojciec tymczasem podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu.

- A jednak damy sobie radę! - szepnął radośnie.

- Co to byli za ludzie, tato? Wyglądali jak bandyci.

Jonathan westchnął.

- W takiej chwili jak ta nie możemy sobie pozwolić na przebieranie w sojusznikach. Z jednej strony Bell, który już zapłacił za pięć wierzchowców i zapewne opłacił pięciu dżokejów, a z drugiej strony ci zamaskowani.

- Czyli mam rację? Ułożyłeś się z bandytami?

- Nie miałem wyjścia, kochana. Co się stało, już się nie odstanie. Teraz musimy myśleć o przyszłości.

Molly zacisnęła zęby i wbiła wzrok w ziemię.

- Nie jestem pewna, czy to Bóg sprowadził nam tę pomoc, w takim razie - mruknęła.

***

Kiedy Ben, Walter i Bykogłowy wrócili, obóz był już prawie gotowy. Odgłosy rąbania drewna już przycichały, większość namiotów była rozbita, Isaac i Brian montowali ostatnie sztachety zagrody dla koni, klnąc przy tym na siebie nawzajem i wyzywając od idiotów. Na świeżo urządzonym placyku treningowym Johnny prowadził pierwsze w nowym miejscu ćwiczenia z chłopakami z Henry's Home. Wszyscy ostatnimi czasy podziwiali jego zdolności przywódcze, jako że greenhornowie, z początku butni i zacietrzewieni, szybko stali się bardzo posłuszni i cisi. Ben jedynie przebąkiwał od czasu do czasu, że to może być kamuflaż ich prawdziwych zamiarów, ale nikt zbytnio nie zwracał na to uwagi.

Odprowadziwszy konie do stajni, Bykogłowy ruszył spokojnym krokiem do swojego namiotu. Ledwie uszedł parę kroków, zaczepił go Walter:

- Steven, pozwól mi jechać na pierwszą wartę na ranczo.

Dowódca uniósł jedną brew.

- Cóż to, córka ranczera wpadła ci w oko? - zapytał ironicznie.

Anglik spojrzał na niego spode łba.

- Uwierz mi, dziewuchy to ostatnie, co mam teraz w głowie. Po prostu przypuszczam, że ci szatażyści wrócą do nich dzisiaj, najdalej jutro. Chciałbym tam wtedy być.

- Tęsknisz za świstem kul - zrozumiał dowódca.

- Owszem.

- Dobrze, w takim razie pojedziesz tam jako pierwszy. Ale mam do ciebie jedną prośbę. Wiem, że nie myślisz teraz o amorach, ale mimo wszystko spróbuj uwieść tę małą. Nowy flirt dobrze ci zrobi.

- Steven...

- Wiem, co mówię, Walt. Do niczego cię nie zmuszam, ale proszę. Zrób to dla mnie.

Walter odetchnął głęboko i pomasował skronie.

- Skoro nalegasz... niech będzie.

Wkrótce później dowódca ogłosił reszcie bandy zawarcie nowej współpracy z ranczem. Zaraz potem Walter znów osiodłał Mersey, która cichym rżeniem protestowała przeciwko kolejnej podróży, i popędził ją w stronę domu Spencerów. Dotarł do nich koło drugiej po południu. Gospodarz ugościł go pożywnym obiadem z wołowiny i kaszy, lecz jego córki nigdzie nie było widać.

- A gdzie panna Molly? - zapytał Anglik, kiedy skończył jeść. Twarz ranczera momentalnie pociemniała.

- Od mojej córki proszę się trzymać z daleka - warknął.

- Zupełnie nie o to mi chodziło! - bronił się Walter. - Widziałem ją z bardzo ciężką rusznicą. Domyślam się, że umie strzelać. Dlatego chciałbym z nią omówić, co może zrobić w razie ataku na wasze ranczo, żeby się niepotrzebnie nie narażała.

- Skoro tak, to zaraz ją zawołam. - Jonathan wydawał się udobruchany. Następnie wstał od stołu i podszedł do schodków prowadzących na piętro, i zawołał: - Molly! Córeczko, choć do nas. Pan Cavendish chce z tobą porozmawiać.

Po długiej chwili ciszy ze schodów zeszła krępa, potężnie umięśniona dziewczyna, którą Walter widział kilka godzin wcześniej. Miała pospolitą twarz, okrągłe piwne oczy i poplątane włosy, ale mimo wszystko nie dało się nazwać jej brzydką - co najwyżej przeciętną. Nosiła kraciastą koszulę, prostą ciemną spódnicę i obrzeżony falbaną fartuch. Właśnie o takiej żonie marzył każdy farmer, trudno natomiast było ją sobie wyobrazić w roli kochanki włóczęgi, żyjącego na bakier z prawem.

- O co chodzi? - zapytała niepewnie.

- Panno Spencer... - Walter ukłonił się w pas, co wyraźnie ją speszyło. - Nazywam się Walter Cavendish i chwilowo jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo waszego rancza. Muszę porozmawiać na ten temat ze wszystkimi domownikami, żeby w razie zagrożenia każdy wiedział, co robić. W szczególności osoby, które umieją strzelać. A słyszałem, że jest pani obeznana z bronią.

Molly nieśmiało podeszła bliżej. Jej ojciec natomiast chrząknął, poprawił spodnie i rzucił przepraszającym tonem:

- Muszę was opuścić, obowiązki wzywają. Panie Cavendish, jakby pan potrzebował czegoś ode mnie, będę na polach.

I po tych słowach wyszedł, pozostawiając córkę samą z Walterem.

- Panna Molly, zgadza się? - spytał Anglik z miłym uśmiechem.

- Tak, panie Cavendish - odparła dziewczyna sztywno.

- Ach, proszę mnie tak nie tytułować. Walter jestem. - Wyciągnął do niej rękę. Molly uścisnęła ją po krótkim wahaniu, za to z żelazną mocą. Następnie uśmiechnęła się do niego słabo.

- Więc o czym chciał pan rozmawiać, Walterze?

- Prosiłem, żeby mnie nie tytułować. Ale to nie ważne. Chodzi o twoje bezpieczeństwo, Molly. Wiem, że jesteś dobrym strzelcem, ale wasi wrogowie o tym nie wiedzą. To można dobrze wykorzystać, ale i zepsuć przez to sprawę. Dlatego musisz się mnie dokładnie słuchać. Rozumiesz?

Dziewczyna przytaknęła, a Walter kontynuował:

- Jeśli przyjadą tutaj straszyć, to lepiej, żebyś się nie pokazywała. Uznają cię za słaby punkt i to zniszczy możliwe rokowania. Dlatego kiedy pojawi się delegacja, siedź w domu i nie wyściubiaj nosa! Twój talent przyda się na inną okazję.

- Na jaką?

- Na prawdziwy napad, jeśli taki nastąpi. Może się zdarzyć, że banda weźmie ranczo szturmem i przebije się przez obrońców na zewnątrz budynków. Jeśli wedrą się do środka, z pewnością wkroczą do panieńskich komnat. A tam ostatnim, czego będą się spodziewać, to uzbrojona po zęby białogłowa z dobrym celem i zimną krwią. Wtedy możesz uratować swojego ojca, pracowników waszego rancza, a także mnie i moich przyjaciół, którzy będą was bronić.

- Czyli nie wezmę po prostu udziału w walce? - westchnęła Molly, zawiedziona.

- To byłoby marnotrawstwo twojego talentu. I nie tylko talentu. Szkoda by było, żeby zabłąkana kula trafiła tak uroczą pannę.

Uciekła wzrokiem i zarumieniła się. Najwyraźniej nie dostawała wielu komplementów dotyczących wyglądu. Kiedy jednak Walter zbliżył się i podniósł rękę, by dotknąć jej twarzy, Molly cofnęła się o krok i odruchowo objęła ramionami.

- Czy ty się mnie boisz? - zapytał.

- Nie... - bąknęła dziewczyna, co było ewidentnym kłamstwem.

- Nie ma czego. - Walter uśmiechnął się zachęcająco. - Tylko żałośni głupcy bez honoru naprzykrzają się kobietom, a takich nasz dowódca karze bez litości. Nawet jeśli twój ojciec nas rozgniewa, nie wywiąże się z umowy, tobie nie spadnie włos z głowy. Bo przecież nie będzie w tym twojej winy.

Molly podniosła na niego wzrok, wyraźnie pokrzepiona na duchu.

- Jesteś inny - zawyrokowała.

- Inni niż kto?

- Inni, niż myślałam. Ojciec zawsze mówił, że bandyci to okropni zbrodniarze bez sumienia. A ty jesteś... nawet miły.

W normalnych warunkach Walter poczułby satysfakcję, słysząc, że jego ofiara tak szybko złapała przynętę. Teraz jedynie poczuł gorycz. Okłamał tę dziewczynę, i to wierutnie. Był przecież okropnym zbrodniarzem bez sumienia, mordercą i podpalaczem, a sympatia, jaką okazywał tej dobrodusznej istocie, nie była niczym innym jak tylko fałszem, zbudowanym po to, aby zapomnieć o miłości do zupełnie innej kobiety.

Mimo to zamaskował swe rozterki uśmiechem i szarmancko podniósł dłoń Molly do ust.

Sekundę później na podwórzu rozległo się rżenie koni i tętent kopyt, a także kilka strzałów w powietrze. Walter i Molly jednocześnie przypadli do okna. Przed bramę rancza ponownie zajechała piątka zamaskowanych jeźdźców. Anglik na migi dał znać pannie Spencer, żeby została w środku, i wybiegł na werandę. Następnie podszedł do jeźdźców spokojnym, rozkołysanym, pozornie niefrasobliwym krokiem.

- Gdzie ranczer, włóczęgo? - zapytał pierwszy z nich, prawdopodobnie przywódca. - Mamy do niego interes.

- Ma ważne rzeczy do załatwienia. Rozmówicie się ze mną - odrzekł Walter.

- Z tobą? A kim ty niby jesteś? - prychnął przywódca drabów z rozbawieniem.

- Nie ja jestem ważny, tylko ten, od którego przychodzę. To ranczo i jego mieszkańcy znajdują się od tej pory pod protekcją bandy Bykogłowego. Jeśli je zaatakujecie, to będzie oznaczało wypowiedzenie wojny.

Tym razem cała piątka ryknęła śmiechem.

- A kto to jest ten Bykogłowy? - zapytał wysokim, nosowym głosem jeden z pobocznych zbirów.

- Ktoś o wiele potężniejszy niż wasza żałosna zbieranina. Zaatakujcie to ranczo, a się przekonacie.

- Patrzcie na niego! - zawołał przywódca. - Nas wyzywa od zbieraniny i grozi nie wiadomo jakimi siłami, ale jakoś nie widzę, żeby ktoś mu towarzyszył. Jason! Naucz tego kiepa manier.

- Z przyjemnością! - zachichotał ten o nosowym głosie, po czym sięgnął po rewolwer.

Walter był szybszy. Nikt nie zauważył żadnego ruchu z jego strony, nim padł strzał, a Jason skręcił się i zawył z bólu, chwytając się za przedramię.

- Postrzelił mnie! Skurwysyn!

Pozostali też zaczęli sięgać po broń, ale Anglik uprzedził ich, wytrącając kolejnemu strzelbę z ręki kolejnym celnym strzałem.

- Nie radzę - szepnął złowrogo.

- Panowie, dosyć! - Przywódca zamaskowanych zbirów powstrzymał swoich ludzi. - Nie wyglądasz na głupca, rudzielcu. Widzę, że znasz się na rzeczy. Oszczędzę cię tym razem, mimo że postrzeliłeś mi kamrata. Przekaż temu swojemu Bykogłowemu, że jest nam nie na rękę, żeby ktoś ochraniał to ranczo, bo mamy interes do gospodarza. Jeśli będzie chciał o tym pogadać, niech jutro się stawi w samo południe na Złamanym Wzgórzu opodal Brimmfield.

- Z iloma ludźmi?

- Z czterema. Ja też przyjadę z czterema.

- Mam wasze słowo, że to nie pułapka?

Przywódca zamaskowanych zaśmiał się głęboko.

- Słowo - powiedział.

Walter wyciągnął do niego rękę, ale w tym momencie usłyszał za sobą ciężki tupot. Obrócił się i ujrzał pędzącą ku niemu Molly, na szczęście bez rusznicy.

- Nie wierzę - warknął.

- Co to za dziewczyna? - zainteresował się przywódca drabów.

- Taka lokalna... trochę niespełna rozumu, nikt ważny - odrzekł Walter.

- Walter! - krzyknęła z oddali Molly.

- Wszystko w porządku! Możesz wracać, jest bezpiecznie - odkrzyknął.

Dziewczyna zatrzymała się, ale nie wróciła do budynku.

- Na czym to skończyliśmy... - odezwał się przywódca.

- Na rozmowie na Złamanym Wzgórzu. Przekażę to Bykogłowemu - obiecał Walter. - Z pewnością nie omieszka się pojawić.

- Zatem do zobaczenia... pachołku Bykogłowego.

Walter zacisnął zęby.

- Nazywam się Walter Cavendish.

- Dobre imię - stwierdził przywódca. - Ale brakuje mu prawdziwie zachodniego pazura. Zdecydowałeś się sam wystąpić przeciwko pięciu, mimo że to szaleństwo. Co sądzisz o przydomku "Szalony"?

- Już mnie tak kiedyś nazywano. Może być.

- Do zobaczenia więc, Szalony Walterze. Oby twój dowódca okazał się co najmniej tak samo interesujący jak ty.

Zamaskowani jeźdźcy odjechali, a wówczas Anglik podszedł do zbitej z tropu Molly.

- Walter...

- Co ja powiedziałem, że masz robić, jak się tu pojawią?

- Zostać w środku...

- Więc czemu jesteś tutaj?

- Ja... ja usłyszałam strzały i... bałam się, że coś ci się stało - wydukała dziewczyna.

Walter wziął głęboki wdech. Miał ochotę na nią nakrzyczeć i zwyzywać ją od kretynek, ale to mijało się z celem. Zamiast tego przemówił więc łagodnie:

- Miło mi, że taka czarująca panna martwi się o moje życie, ale następnym razem, proszę, słuchaj moich poleceń. Nawet gdyby coś mi zrobili, nic byś nie pomogła. Dałabyś się tylko zabić. A tak, jakbyś mnie usłuchała i zaskoczyła ich w środku, może jeszcze zdążyłabyś wezwać do mnie medyka.

Molly zaczerwieniła się ze wstydu. Walter westchnął i poklepał ją po ramieniu. Nie mógł przecież oczekiwać od kogoś, kto całe życie spędził w gospodarstwie, że zachowa zawsze zimną krew jak stary wyga.

- Problem tymczasowo rozwiązany - powiedział, aby ją pocieszyć. - Wasi wrogowie mają teraz problem z nami, a nie z wami, i to do nas będą przychodzić z pretensjami.

Dziewczyna odetchnęła z ulgą.

- To co zrobicie?

- Postaramy się ich przekonać, że nie warto z nami zadzierać. A jeśli się nie przekonają... to wtedy im to udowodnimy. - Anglik uśmiechnął się groźnie.

- Dziękujemy! - Molly próbowała dygnąć, ale wyszło jej to niezgrabnie. Przez twarz Waltera na moment przemknął głęboki smutek, gdy przypomniał sobie swoją pierwszą rozmowę z Lisą. Ona umiała dygać jak księżna na balu...

Otrząsnął się z myśli i skłonił pannie Spencer.

- Czas na mnie. Z pewnością wasi wrogowie już tu dzisiaj nie wrócą, więc nie ma potrzeby, żebym dłużej tu siedział. Muszę zdać raport mojemu dowódcy.

- Do zobaczenia, Walter. - Dziewczyna uśmiechnęła się do niego delikatnie. - Obyśmy się jeszcze spotkali.

- O, co do tego nie ma wątpliwości. - Anglik uchylił kapelusza. - Nie mógłbym przepuścić okazji do rozmowy z tak urzekającą osobą. Bywaj!

Wsiadł na Mersey i odjechał do obozu Bykogłowego. Molly podeszła za nim do płotu o odprowadziła go rozmarzonym wzrokiem, aż zniknął za horyzontem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro