Rozdział XXIX. Oczekiwanie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W starym, porzuconym przed laty domu na odludziu znów zapaliło się światło.

Drzewa pochylały się ku sobie i szeptały głosem wichury: patrzcie, do naszego lasu znów zawitali ludzie! Ciekawe, czy będą spokojnymi farmerami, jak ci, co wznieśli tę budowlę, czy szubrawcami, jacy zazwyczaj tu zaglądają.

Niestety, to drugie przypuszczenie okazało się prawdą.

Dwóch zarośniętych drabów w skórzanych kamizelkach i kowbojskich kapeluszach zaciągnęło do środka półprzytomnego indiańskiego chłopca. Odprowadziły ich pijackie śmiechy niewielkiej grupki bawiącej się na podwórzu wkoło ogniska. Iskry wypluwane przez płomień wzlatywały aż pod niebo, gdzie gasły onieśmielone zimnym, obojętnym światłem gwiazd, które zdawały się drwić z ich nietrwałej, za to żywotnej egzystencji.

Wewnątrz budynku zrobiło się ciszej. Drewniane ściany wytłumiły huk wichury, zmieniając jego dźwięk w delikatny, monotonny szum - echa potężnej siły, której ludzie zabronili wstępu do swoich progów, lecz nie zdołali powstrzymać jej przed łomotaniem w zamknięte drzwi i okiennice.

Bandyci sprowadzili chłopca po kamiennych schodach w dół, gdzie powietrze pachniało stęchlizną, a od ścian bił ziemisty chłód. W blasku kaganka zamajaczyły ciemne drzwi i zardzewiała antaba, a za nimi - podłużne pomieszczenie o niskim suficie. Gdy tylko przeszli przez próg, młody Indianin ożywił się nagle i mimo widocznego osłabienia zaczął wyrywać, krzycząc niezrozumiałe słowa w swoim języku.

Z głębi pomieszczenia nadeszła postać z małym nożykiem do skalpowania w ręce.

- Nie masz się czego obawiać, dziecko - powiedział mężczyzna z nożem w języku Komanczów. - Wystarczy, że nie będziesz się niczemu opierał. Jak masz na imię?

Chłopiec poszarzał z przerażenia, ale znalazł w sobie odwagę, by w ramach odpowiedzi splunąć białemu w twarz. Mężczyzna starł ślinę z policzka, po czym zaśmiał się gardłowo i wymierzył jeńcowi policzek.

- Zapytam jeszcze raz. Jak masz na imię?!

- Młoda Chmura nie ma jeszcze prawdziwego imienia - wyszeptał słabo Indianin. Oznaczało to, że nie przeszedł jeszcze rytuału, w wyniku którego pod wpływem substancji psychoaktywnych zobaczyłby w wizji swoje przyszłe imię, a także przedmiot, który musiałby zdobyć i do końca życia nosić w woreczku na szyi jako talizman.

- Młoda Chmura zatem. Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. - Biały uśmiechnął się groźnie. - Młoda Chmuro, dam ci wybór. Możesz tu oto, w tej piwnicy, stracić skalp i zostać odszczepieńcem. Możesz też przysiądz na honor wszystkich swoich przodków, że wypełnisz nasze polecenia, a wtedy wyjdziesz na wolność i będziesz mógł żyć jak wcześniej w swoim plemieniu.

- Biały pies nie zastraszy syna Czarnej Łapy.

Biały westchnął i zgarbił się, niemal zawiedziony.

- Skoro tak... Trzymajcie go mocno, panowie.

Podszedł do Młodej Chmury i z całej siły chwycił go za włosy. Chłopiec wytrzeszczył oczy z przerażenia, a jego skóra na twarzy pokryła się kropelkami potu. Bandyta przyłożył nóż do jego czoła i powolnym, starannym ruchem przesunął ostrzem wzdłuż linii włosów. Indianin zawył z bólu i jeszcze raz próbował się wyrwać.

- Nie! Niech biały zaczeka! - wykrzyczał.

Bandyta odsunął zbroczony krwią nożyk od twarzy młodzieńca.

- Słucham?

- Ja... Jakie polecenia...? - wydyszał na wpół żywy z bólu Młoda Chmura.

Mężczyzna znów się uśmiechnął, ale tym razem ciepło, normal po ojcowsku.

- Wrócisz do swojego plemienia i powiesz im, że więził cię jeden z ludzi Bykogłowego. Rudowłosy pies, którego niektórzy zwą Szalonym. To on cię porwał i zrobił ci tę ranę. - Wskazał czubkiem noża nacięcie na czole chłopca. - Chciał cię odrzeć z czci. Torturując cię, przechwalał się, jak to zamordował twoich współbraci w rezerwacie i udało mu się napuścić Dwa Niedźwiedzie na farmera Bella. Zapamiętałeś?

- Tak... - wycharczał Indianin głosem pokonanego.

- Przysięgnij na wszystkich swoich przodków, że właśnie to powiesz swojemu ojcu i wodzowi, kiedy cię zapytają, dlaczego zniknąłeś. I że nie wspomnisz ani słowem o nas.

Chłopiec opuścił głowę. Krople krwi spłynęły z rany na jego twarz, nadając jej upiorny wygląd.

- Młoda Chmura... przyrzeka wypełnić polecenia białego wodza. Na wszystkich swoich przodków.

- I proszę. Takie to było trudne? Panowie, wyprowadźcie go i wypuśćcie. I dajcie mu wody na drogę, żeby gdzieś nie padł z wyczerpania.

Jeden z bandytów wyciągnął Młodą Chmurę na zewnątrz, zaś drugi pokręcił głową i zaplótł ramiona na piersi, nie ruszając się z miejsca.

- Nie rozumiem cię, Timothy - przyznał. - Naprawdę wierzysz w przysięgi tego dzieciaka? Nie ma więcej niż piętnaście lat...

- Indianie bardzo poważnie traktują przysięgi na przodków, Jason - odrzekł Timothy. - Nawet młodzież. A nawet jeśli ten jest wyjątkiem, myślę, że wystraszyliśmy go dostatecznie mocno, żeby nie chciał już nigdy z nami zadzierać. Sprawi się.

- Obyś miał rację - mruknął Jason. - W przeciwnym razie będziemy mieli przeciwko sobie aż trzech graczy. Bez trudu się domyślą, że to my wystrzelaliśmy tamte czerwone diabły, żeby padło na Bella, który się połakomił na ich złoto.

- Bądź spokojny, nie połapią się. Moja w tym głowa. - Timothy poklepał podwładnego po ramieniu. - Chodź stąd. Podziemia przyprawiają mnie o dreszcze.

Kroki zastukały na kamiennych schodach, a zardzewiała antaba ze zgrzytem wsunęła się na miejsce. W stęchłej piwniczce znów zapanowała ciemność.

***

Ostatnimi czasy Jonathan miał ręce pełne roboty. Najpierw przygotowania do sprzedaży koni na wyścigi, potem załatwianie zapasów dla bandy, szukanie pomocy dla zrozpaczonej Molly, a teraz jeszcze cała banda zrzuciła mu się na głowę i wprowadziła na jego ranczo. To było zdecydowanie za dużo jak na jednego gospodarza, nawet takiego z całą rzeszą kowbojów i parobków.

To prawda, wiedział, że byli tu, bo mógł nastąpić napad. Z początku nawet go to przeraziło. Ale czas mijał, banda koczowała na jego ziemi już od trzech dni, przygotowując ranczo do obrony, i obawa powoli przygasła, zaś ogrom pracy pozostał. Nie czuł już obezwładniającej trwogi, tylko zmęczenie, wypalenie nerwowe i fizyczne zarazem.

Tyle dobrego, że przynajmniej Molly znów wyglądała promiennie. Włóczyła się nieraz z tym Cavendishem, ale nawet to było znośniejsze niż jej powolne popadanie w obłęd, jakiego wcześniej był świadkiem. Zwłaszcza że facet okazał się przyzwoity, przynajmniej jak na bandytę.

Nadciągał już wieczór, wietrzny i zimny. Cześć bandytów pomagała w różnych pracach gospodarskich - całe szczęście, że Bykogłowy ich do tego oddelegował - a część siedziała wokół dwóch ognisk rozpalonych na podwórzu. Z tego, co Jonathan widział, te ogniska prowadziły pomiędzy sobą pewną rywalizację. Wokół jednego śpiewano nostalgiczne pieśni o samotności wędrowca, zaś wokół drugiego - sprośne przyśpiewki. Obydwie grupy próbowały się nawzajem zagłuszyć.

Rywalizacja zakończyła się, gdy jeden z nich, Brian, z tego co ranczer pamiętał, odnalazł na stryszku gitarę. Parę minut trudził się ze strojeniem dawno nieużywanych strun, a potem zaintonował rytmiczną balladę o trzech poszukiwaczach złota, którzy porzucili swoje zajęcie dla trzech uwodzicielskich siostrzyczek. Głos miał piękny, niski i lekko schrypnięty, a struny gitary drżały pod jego dotykiem z najwyższą delikatnością i mocą równocześnie. Trudno było nie zachwycić się jego śpiewem.

Gdy skończył, bandyci nagrodzili go gromkimi oklaskami i namówili na jeszcze kilka utworów. Brian więc grał, a bandyci bawili się wesoło. Wokół ogniska krążyły butelki brandy i whisky, prosto z dna spiżarki Jonathana, którą już niemal całkowicie osuszyli. Wreszcie śpiewak uznał, że zaschło mu w gardle, i dołączył się do picia, porzucając gitarę pod ścianą najbliższego budynku. Wówczas ktoś zaproponował, żeby posłuchać jakichś opowieści.

Brian, który ciągnął właśnie z butelki, aż się opluł, gdy to usłyszał.

- Tylko nie to! - jęknął, lecz jego sprzeciw utonął w morzu entuzjastycznych potakiwań. - Tylko nie kolejne wymysły tego głupka!

Isaac nie słuchał go i zajął zaszczytne miejsce w kręgu. Jonathan, który od paru dobrych minut zaniedbywał swoją pracę, by posłuchać muzyki, przysunął się bliżej, ciekaw bandyckich opowiastek.

- Jak panowie wiecie, dorastałem w Minnesocie, ale potem wraz z rodzicami przeniosłem się do South Dakota...

- Mówiłeś, że Colorado! - wtrącił Brian.

- Do Colorado tylko w odwiedziny u krewnych! Słuchaj uważnie, jeśli chcesz mnie poprawiać, patałachu!

- Opowiadaj dalej - zachęcił go inny bandyta.

- No dobrze. A zatem, panowie najmilsi, mieszkałem sobie przez parę lat w South Dakota. Nie byliśmy bogaci, ojciec zatrudnił się na farmie pana Garry'ego Leigha jako dozorca parobków, matka jako kucharka, a mnie przypadła rola kowboja.

- Nie byliście bogaci? A podobno mieliście dom w Minnesocie - zadrwił Brian.

- Mieliśmy, ale spłonął, dlatego się wyprowadziliśmy - warknął Isaac.

- Spłonął? A poprzednio opowiadałeś, że wilcze skórki, które położyliście przed kominkiem, dalej tam leżą!

- Brian, do cholery, przestań mu przerywać! - rozsierdził się któryś ze słuchaczy. - Gadaj dalej, Isaac, nie przejmuj się jego pierdoleniem.

- Dziękuję panom. - Isaac skłonił się teatralnie swoim obrońcom. - Wracając, zacząłem robić jako kowboj. Nie miałem w tym żadnego doświadczenia, bo w Minnesocie zajmowaliśmy się uprawą tytoniu i kukurydzy, a ze zwierząt to mieliśmy tylko kury. I jednego świniaka, ale biedny trafił na stół, jak miałem sześć lat. Nieważne. Grunt, że nie miałem pojęcia, co robię, a krówki pana Leigha były narowiste jak baby, gdy ktoś nie zauważy, że noszą nowe kolczyki.

Bandyci ryknęli śmiechem. Kiedy umilkli, Isaac podjął opowieść:

- Pierwszego dnia pracy spotkała mnie niespodzianka, jak się patrzy. Pilnuję krowinek na pastwisku, a tu nagle: muuu! muuu!, i zaczynają uciekać. Ja gonię za nimi, próbuję je zatrzymać, ale wiadomo, jak to jest ze spłoszonymi krowami. Gorzej niż tornado! No ale jadę za nimi, i nagle widzę, co je tak wystraszyło. Przy ścianie lasu coś się ruszało, niby wilk! Ale na moich oczach ten wilk wstał na tylne nogi i odrzucił futro z ramion. To był przebrany Indianin!

Ognisko obiegły westchnienia pełne zgrozy i zdumienia.

- Tak, panowie, Indianin - ciągnął Isaac. - Sjuks z krwi i kości, imieniem Rączy Jeleń. Spytacie, skąd znam jego imię! Otóż powiem wam, że okazał się moim najbardziej niespodziewanym sprzymierzeńcem. Był młody i głupi, zupełnie jak ja. Chciał iść w ślady Siedzącego Byka* i mordować białych. Po tym, jak spłoszył mi stado, napiął łuk i chciał do mnie strzelić... Ale, nagle, jak nie zacznie tańcować, kwiczeć, otrzepywać się! Długo leżał na ziemi i oblazły go mrówki!

Wokół ogniska znów się zaśmiano. Opowiadający kontynuował:

- Zawsze miałem miękkie serce, to i żal mi się chłopaka zrobiło. Podszedłem, żeby mu pomóc. A wtedy okazało się, że większe niebezpieczeństwo na niego czyha. Kiedy on zajmował się mrówkami, niepostrzeżenie podpełzł do niego grzechotnik. A ja wtedy odruchowo, jakby mnie kto uczył, złapałem za kamień i zmiażdżyłem gadu łeb. I tak zyskałem w indiańskim chłopaku przyjaciela.

- A jak żeś się z nim dogadał? - prychnął Brian.

- Po angielsku, a jakże? To był całkiem cywilizowany dzikus. Pracował też jako kowboj, ale na innej farmie. Dopiero niedawno strzeliło mu do głowy, żeby iść w ślady Siedzącego Byka. On też mi zresztą pomógł wytropić i sprowadzić do obory moje spłoszone krowy. Mówię wam, po dziś dzień to najdziwniejsza przyjaźń, jaką kiedykolwiek zawarłem.

Wiele głosów zapewniło Isaaca, że jego historia jest rzeczywiście niezwykła, bowiem rzadko się zdarza, żeby wśród czerwonoskórych znalazł się ktoś, z kim warto się zaprzyjaźnić. Jonathan tymczasem cicho wycofał się w głąb domostwa i powrócił do pracy.

***

- Czarna Łapa jeszcze raz prosi Dwa Niedźwiedzie o rozważenie...

- A Dwa Niedźwiedzie jeszcze raz prosi Czarną Łapę o rozsądek - przerwał szamanowi wódz. - Dwa Niedźwiedzie wie, jaki żal nosi w duszy jego brat. Sam stracił syna. Ale Młoda Chmura odnalazł się i tym należy się cieszyć.

Szaman zacisnął dłonie w pięści i sapnął gniewnie.

- Od kiedy Komancze pozwalają, żeby biali hańbili ich synów i uchodzili bez kary?!

- Czarna Łapa się zapomina. Przecież jego syn nie został pohańbiony. Udało mu się uciec od białych z zachowanym honorem.

- Ale próbowali go zhańbić! Chcieli zdjąć mu skalp! Poza tym to oni zabili wojowników i zrzucili winę na niewinnego farmera. Komancze nie zemszczą się za to?

- Czarna Łapa w tym wieku powinien się wykazywać większą cierpliwością - mruknął wódz z lekceważeniem. - Jeśli Komancze wykopią topór wojenny, to doprowadzi do wojny z białym ojcem w Waszyngtonie. Komancze nie mogą tego zrobić. I nie muszą, bo przecież białe psy powybijają się same pomiędzy sobą.

- Nie przyjdziemy im z pomocą?

- Nie. Dwa Niedźwiedzie obiecał wesprzeć tego, kto rozwiąże zagadkę zabójstw i kradzieży złota. Bykogłowy nas okłamał, więc nie zasługuje na pomoc. Bell również zapłaci za kradzież złota. Niech zniszczą się wzajemnie, a kiedy żaden z nich już nie będzie potężny, odnajdziemy rudego psa zwanego Szalonym i pomścimy krzywdę Młodej Chmury.

Czarna Łapa pokiwał głową, uspokojony. Przez chwilę bał się, że Dwa Niedźwiedzie w swej próżności uzna dotrzymanie słowa danego białym za ważniejsze niż bezpieczeństwo i honor własnego plemienia, ale na szczęście się mylił. Opuścił tipi Dwóch Niedźwiedzi w całkiem dobrym nastroju.

Wiele złego się stało, a Komancze zostali oszukani. Jednej rzeczy jednak nikt nie mógł mu odebrać - był dumny ze swojego syna. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

***

Molly nie wiedziała, dlaczego wybrała akurat stajnię. Może dlatego, że to miejsce już jej się dobrze kojarzyło, a może chciała wymazać z pamięci Vince'a. Nie miała pojęcia; grunt, że nie żałowała tej decyzji.

Leżała na lewym boku i wpatrywała się w lekko rozkołysany promień świecy. Czuła się szczęśliwa, i to bardziej, niż kiedykolwiek w życiu. Radość aż rozpierała ją od środka. Wszystko było lepsze i łatwiejsze, gdy Walter znajdował się obok, tak jak teraz. Leżał za nią i obejmował ją ręką w pasie, z ustami przyciśniętymi do jej szyi. Jego oddech poruszał jej jasnymi włosami, rozrzuconymi po snopku siana, który służył im za poduszkę.

- O czym myślisz? - zapytał po chwili tym rozleniwionym, mamroczącym głosem, który tak uwielbiała.

- O tobie - odparła zgodnie z prawdą. - O tym, jak mi z tobą dobrze.

- Och, Molly...

- Czyż nie jesteśmy szczęśliwi? - Obróciła się twarzą do niego i pocałowała go w usta. - Czy nie chciałbyś, aby to trwało wiecznie?

- Oczywiście! Gdyby to tylko było możliwe...

- Więc ucieknijmy razem.

Po tej śmiałej propozycji w stajni na moment zapadła cisza. Molly wpatrywała się w Waltera z wyczekiwaniem, on w nią zaś - z niedowierzaniem.

- Dokąd? I jak? - zapytał cicho.

- Dokądkolwiek, byle jak najszybciej. Zanim mój dom zostanie zaatakowany. Nikt nie będzie nas ścigać, bo nie opuszczą rancza, żeby w razie czego odeprzeć atak.

Walter podrapał się po głowie. Nie dało się ukryć, że dziewczyna wszystko przemyślała.

- Nie mogę zostawić tu moich przyjaciół - odparł przepraszająco.

- Zależy ci na nich bardziej niż na mnie?

- Molly. - Walter pocałował ją w czubek głowy. - Od początku ci mówiłem, że to, co mamy, to nie jest związek. Podobamy się sobie, ale nie będzie z tego małżeństwa ani dzieci. Ucieczki w nieznane też nie. Ty jesteś córką ranczera, a ja bandytą. Oboje mamy swoje osobne życia i zobowiązania, których nie możemy porzucić dla jakiejś miłostki.

W oczach panny Spencer pojawiła się panika.

- Ale ja się w tobie zakochałam... - wyznała szeptem.

Walter poczuł ucisk w żołądku. Tak wielu mężczyzn na jego miejscu byłoby teraz z siebie dumnych. Tak wielu... ale nie on. Nie on, ponieważ on wiedział, że właśnie zdruzgotał tę niewinną młodą istotę z kretesem. Pozwolił jej, tak wrażliwej i naiwnej, zadurzyć się w najgorszym rodzaju szubrawca.

- Miłość przychodzi i odchodzi, Molly - powiedział cicho. - Nie mogę dać ci tego, czego chcesz.

- Czyli... ty nigdy...? - wykrztusiła przez zaciśnięte gardło, gwałtownie mrugając powiekami.

- Nigdy cię nie pokochałem. Więc nie marnuj na mnie życia.

Molly wyrwała mu się z objęć i zaszlochała żałośnie. Pozbierała z podłogi ubrania i wciągnęła je na siebie niedbale, po czym wybiegła ze stajni. Po drodze omal nie przewróciła świecy.

Na zewnątrz czekała na nią jasna, zimna noc. Woń palonego drewna ciągnęła od dwóch ognisk, a razem z nią odgłosy pijackiego śpiewu. Wszyscy bawili się i radowali; tylko ona cierpiała, i to na własne życzenie. Znowu zaufała człowiekowi, który już raz wystawił ją do wiatru. Miała nadzieję, że jeśli uda jej się zatrzymać go przy sobie, w końcu odnajdzie drogę do jego serca, ale myliła się. On nigdy nie przestał traktować jej jak zabawki. A ona dla niego zniszczyła swoje uczucia do kochanego, wiernego Vince'a, któremu przyrzekła wieczną miłość.

Płacząc histerycznie, przemknęła skrajem podwórza i ukryła się w domu. Na szczęście, w ogólnym rozgardiaszu nikt nie zwrócił na nią uwagi.

***

- Dokąd idziemy? - zapytał Vince z niecierpliwością.

- Zaraz zobaczysz - odparł Jack ponuro. Idący obok Billy zaśmiał się złośliwie, ale zaraz potem umilkł, zgromiony lekceważącym spojrzeniem starszego kolegi.

Vince szybko się zorientował, że prowadzili go do stajni. Nie wiedział tylko, dlaczego. Otrzymał już tego dnia swoją dniówkę i chciał pójść na spacer, zanim położy się spać, ale wówczas podeszło do niego dwóch bandytów - stosunkowo młodych - i kazali mu iść za sobą. Twierdzili, że to coś ważnego, więc parobek się nie spierał.

- Moglibyście coś powiedzieć - mruknął pod nosem, nie otrzymał jednak odpowiedzi.

Dotarli do stajni. Wokół trwała zabawa w najlepsze, bandyci pili i śpiewali przy dwóch ogniskach, raczyli się też opowieściami i muzyką. Vince zawsze unikał takich hałaśliwych zbiegowisk.

Jack machnął ręką na Billy'ego, a ten na rozkaz odchylił deskę w bocznej ścianie stajni. Vince podszedł na wskazane miejsce i zerknął przez powstałą dziurę.

Momentalnie pociemniało mu w oczach, a całe ciało przeszył dreszcz, kiedy ujrzał swoją najdroższą Molly, zupełnie nagą i w objęciach obcego, rudowłosego mężczyzny. Zamrugał kilkakrotnie powiekami, chcąc przepędzić ten obraz sprzed oczu. Ten jednak nie zniknął, więc Vince wbił wzrok w dziewczęcą postać, szukając dowodu na to, że to nie jest Molly, ale jakaś inna, łudząco podobna do niej osoba. Kiedy i te starania zakończyły się klapą, przyjrzał się mężczyźnie. Może było na to jakieś wytłumaczenie? Może Molly coś dolegało, a to był lekarz? Panna Spencer jednak rozwiała jego wątpliwości, składając namiętny pocałunek na wargach nieznajomego.

Vince odsunął się od dziury w ścianie, oszołomiony. Kręciło mu się w głowie, a w mięśniach odczuwał fizyczny ból. Nadal nie do końca mógł pojąć, co tak naprawdę zobaczył.

- Odejdźcie - wychrypiał do bandytów. - Ja... muszę być sam.

Posłuchali, pozostawiając go na uboczu z własnymi myślami. Parobek odszedł od gospodarstwa i kontynuował swój spacer, choć tym razem towarzyszyły mu zupełnie inne uczucia. Ból, zaskoczenie, wściekłość - to wszystko mieszało się i kotłowało w jego głowie, przyprawiając go o pewne otumanienie. Szedł chwiejnie, jak pijany, aż wreszcie przewrócił się i legł w wysokiej trawie.

Ponad nim na gwiaździste niebo obojętnie wzbił się srebrny sierp księżyca.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro