Rozdział XXVI. Wyścig

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tor corocznego wyścigu Green Champ wyznaczały rozmieszczone co dziesięć metrów paliki, połączone zieloną taśmą. Trasa miała kształt elipsy obiegającej Brimmfield, ze startem i metą zarazem przylegającymi do najbardziej reprezentacyjnej dzielnicy miasteczka. To tam zgromadziło się najwięcej widzów, w tym tych najznamienitszych. Wybudowano drewniane trybuny i całą tymczasową infrastrukturę rozrywkową - stoiska z jedzeniem, sztuczki, wróżby, pamiątki i zakłady bukmacherskie. Co ubożsi miłośnicy wyścigów konnych ustawiali się wzdłuż pozostałej części toru, gdzie oczekiwali na zawodników na stojąco, smagani zakurzonym wiatrem i przypiekani słońcem, które prażyło tego dnia bezlitośnie.

Jonathan Spencer zapłacił sporą sumkę za miejsce dla siebie i córki w pośledniejszej części trybun. Sam szczyt zajmowali, rzecz jasna, najbogatsi przedstawiciele burżuazji z Brimmfield - trzech właścicieli fabryk wraz z rodzinami, kuzynostwem i powinowatami. Ich siedziska rozbrzmiewały szelestem wielobarwnych tiuli, jedwabi czy aksamitów, delikatnym szmerem orientalnych wachlarzy i wystudiowanym kobiecym śmiechem. Ledwo starczyło miejsca dla paru zamożniejszych farmerów z okolic. Prócz tego zachował się jeden rząd honorowy dla zawodników, którzy wystawiali swoich dżokejów. Znaleźli się tam Bell, Timothy i trzech innych dostatnio odzianych mężczyzn.

W dole tymczasem wrzała zabawa. Robotnicy z miasta obstawiali swoje ostatnie centy w zawodach strzelania do celu, pulchne nianie kupowały zabawki i słodycze swoim młodocianym podopiecznym, którzy gromadzili się pod prowizoryczną sceną, gdzie występował iluzjonista, grajkowie zbierali datki, a w jednym miejscu nawet urządzono "wyścig" dla dzieciaków na patykach ze sztucznymi końskimi głowami na końcach.

Festyn pełną gębą, pomyślał Walter, zbliżając się do hałaśliwych trybun.

Banda przyjechała na wyścig w całości - w obozowisku pozostał tylko Fred, który nie lubił tłumów. Prowadził Bykogłowy, zaraz za nim Walter i Ben. Gdy dotarli do Brimmfield, dochodziła dziesiąta rano. Choć wyścig miał się rozpocząć w południe, okolica już wrzała tłokiem i podnieceniem. Na ich widok zapanowało lekkie poruszenie, jako że byli dla Brimmfield nowością.

Zostawili konie przy wspólnej zagrodzie, po której snuło się już kilkanaście wierzchowców przyjezdnych z daleka. Walter jechał na jednym z koni Bykogłowego - dwa dni wcześniej oddał Mersey ludziom Bella, aby mogła zostać umieszczona wraz z innymi końmi wyścigowymi. Zauważył ją teraz w odległym boksie i serce aż mu podskoczyło z radości.

Bandyci rozpierzchli się po atrakcjach. Niektórzy dołączali do zawodów strzeleckich i chełpili się umiejętnością trafienia w podrzuconą monetę, inni z radością oglądali kuglarskie sztuczki i zajadali się festynowymi słodyczami. Wszędzie, gdzie poszli, naturalnie robiło się pusto i cicho, ponieważ matki i starsze piastunki odsuwały się dyskretnie wraz z dziećmi od niepokojących obcych. Paru z bandy dogadało się natomiast z niektórymi miejskimi robotnikami, tragarzami czy murarzami; sami często wywodzili się z takich właśnie zawodów, zanim postanowili pójść na rozbój. Walter domyślał się, że wkrótce ruszy rekrutacja pełną parą i szeregi bandy zasilą pobliźnione, brodate draby z Brimmfield. Z jakiegoś powodu ta myśl wydała mu się odrażająca.

W międzyczasie do idących razem Bena, Bykogłowego i Waltera podszedł spokojnie pan Liberty Bell wraz ze swoim ospowatym zbirem ze szczeciniastą bródką. Bandyci dowiedzieli się już jakiś czas temu, że imię tego nieprzyjemnego osobnika brzmiało Ralph.

- Rozumiem, że jest pan poinformowany co do zasad wyścigu - odezwał się do Anglika, gdy skończyli wymieniać powitania i inne formułki grzecznościowe.

Walter kiwnął głową. Wiedział, że czekają go trzy okrążenia, podczas których właściwie wszystkie chwyty są dozwolone. Mógł się spodziewać prób staranowania czy wypchnięcia z siodła, uderzeń biczem, bycia schwytanym na lasso, w najgorszym wypadku nawet noża w plecy - Tylko strzały nie mogły padać, bo dżokejom nie wolno było nosić broni palnej. Co jednak nie powstrzymywało widzów, którzy też przecież mogli się dołączyć do tego szaleństwa, ale to już Walter dopowiedział sobie w myślach i miał nadzieję, że przesadza. Przecież gdyby ten wyścig co roku kończył się jatką, już dawno by zakazano organizowania go.

- To bardzo ważne, aby koń był przystosowany do sytuacji stresujących - kontynuował Bell. - Jest pan pewien tej klaczy?

- Jak żadnej innej.

- Ja również jestem pewien Mersey - wtrącił dowódca. - Znam się na koniach. To bardzo krzepka czarnulka.

- Mam nadzieję. - Farmer uśmiechnął się, ale trudno było stwierdzić, czy był to uśmiech drwiący, czy szczery. - Cóż, życzę miłej zabawy. I powodzenia, panie Cavendish.

Uchylił kapelusza i odszedł z powrotem w stronę trybun. Ralph na odchodne poczęstował rozmówców swojego pana ohydnym grymasem, a następnie podążył jego śladem.

- Niepokoi mnie ten drab - mruknął Ben. - Ma w sobie coś morderczego.

- Myślę, że właśnie dlatego Bell go zatrudnia - odparł Walter z humorem. - Rozchmurz się! To ja się dzisiaj powinienem zamartwiać. Ty korzystaj z festynu.

- Jakoś mi nie w smak zabawa, kiedy wiem, ile zależy od tego, jak ci pójdzie.

Anglik poklepał starego medyka po ramieniu. Wiedział, że zawsze może na niego liczyć. Staruszek okazywał mu wsparcie wtedy, kiedy Walter zupełnie go nie oczekiwał, a nawet nie wiedział, że może go potrzebować. Dla pozostałych bandytów mógł być groźnym przybocznym dowódcy, ale dla Bena stanowił tylko kolejne dziecko z trzódki, o którą należy się troszczyć. Medyk przypominał mu ojca zmarłego przed dziesięcioma laty.

Dwie godziny pozostałe do rozpoczęcia wyścigu wlokły się niemiłosiernie. Walter zdążył skosztować pobieżnie wszystkich rozrywek. Nie mógł opędzić się od natrętów, którzy wypytywali go o jego historię jazdy konnej, poprzednie wyścigi, wrażenia, przewidywania co do wyniku wyścigu, a nawet jaką stosuje dietę i czy wykonuje ćwiczenia. Wszyscy inni dżokeje mieli podobnie, ale w przeciwieństwie do niego nie wydawali się tym zirytowani.

W pewnym momencie zobaczył z daleka, że Bykogłowy omawia coś z Timothym, ale nie wziął udziału w tej rozmowie.

Na dziesięć minut przed startem wpuszczono go do boksu z końmi. Walter natychmiast przytulił się do Mersey, która zarżała na powitanie. Wplótł palce w jej grzywę i złączył jej czoło ze swoim. Nie lubił się z nią rozstawać, nawet na parę dni.

- Jeśli mnie zawiedziesz, zginę, maleńka - wyszeptał prosto do końskiego ucha z goryczą w sercu. - Więc jeżeli uważasz, że za to, co zrobiłem Martinowi, zasługuję na śmierć... wystarczy, że pójdziesz spacerkiem.

A potem wyprowadził ją z boksu za uzdę i podszedł do linii startu. Wokół gromadzili się już inni dżokeje wraz z wierzchowcami. Mersey drobiła w miejscu z podniecenia, oczekując sygnału do rozpoczęcia wyścigu. Walter również z trudem powstrzymywał chęć, by krążyć w tę i we w tę jak ćma wokół latarni.

Dla zabicia czasu przyjrzał się swoim przeciwnikom. Było ich w sumie trzynastu - najwięcej, bo aż pięciu, wystawił Liberty Bell. Walter zignorował większość na wstępie, dostrzegając drobne wady w ich postawie czy wierzchowcach. Najgroźniej prezentowała się czwórka zawodników: młody blondyn o niemieckiej urodzie, dosiadający rosłego siwka, Mulat w średnim wieku na drobniutkiej dereszowatej klaczy, na oko trzydziestoletni piękniś z włoskimi korzeniami na gniadym wałachu oraz podstarzały Indianin w europejskim stroju, którego koniem był podobny nieco do Mersey czarny mustang. Niemiec i Mulat byli zawodnikami wystawionymi przez Bella, Włoch - przez jakiegoś miejskiego entuzjastę wyścigów, zaś Indianin - przez Timothy'ego. Walter domyślał się, że to właśnie przed nim powinien się szczególnie strzec.

Do startu pozostała minuta i wszyscy dżokeje siedzieli już w siodłach. Anglik przesunął wzrokiem po placu festynowym - wszelki ruch na nim zamarł, wszyscy bowiem gromadzili się, by zobaczyć start. Następnie spojrzał na trybuny, a tam zobaczył Bykogłowego, zaś zaraz obok niego - Jonathana i Molly. Panna Spencer wpatrywała się w Waltera z uroczą troską, składając dłonie tuż przed mostkiem jak do modlitwy. Mimo swojej potężnej postury i bicepsów wyglądała w tej pozie niezwykle dziewczęco.

Walter puścił do niej oko i uchylił kapelusza. Zaraz potem zaczęło się odliczanie ostatnich dziesięciu sekund. Wraz z okrzykiem "zero" rozbrzmiał ogłuszający strzał z Winchestera, a konie pocwałowały po torze.

Wypatrzeni przez Waltera przeciwnicy mieli dobry start. On sam również; szybko objęli w piątkę prowadzenie, pozostawiając innych zawodników w tyle. Prowadzili Włoch i Niemiec, Indianin jechał łeb w łeb z Walterem, zaś Mulat i jego deresz zostali w tyle, ale tylko o jedną trzecią długości konia. Od samego początku w czołówce było tłoczno, przez co co chwilę ktoś kogoś potrącał, popychał czy płoszył konia.

Prawdziwy zgrzyt nastąpił dopiero na zakręcie. Włoch i Niemiec weszli w niego łeb w łeb, Mulat został dalej w tyle, zaś Indianin natarł ostro na Mersey, niemal ją taranując. Klacz zaczęła trącić równowagę, toteż Walter pociągnął za wodze i zrównał się z Mulatem. Wolał stracić chwilową przewagę niż doprowadzić do wywrotki. To byłby koniec wyścigu.

Indianin jednak nie zamierzał mu pozwolić wrócić na wcześniejszą pozycję. Cały czas zajeżdżał mu drogę. Tymczasem przed nimi pojawił się kolejny zakręt i oto Włoch zajechał drogę Niemcowi, spychając jego zaskoczonego siwka aż na tyły, razem z Walterem i Mulatem. Gdy tylko znów wyjechali na prosty odcinek, Indianin pospieszył swojego mustanga i wkrótce znalazł się obok Włocha, podczas gdy Walter i Niemiec znów zostawili w tyle Mulata.

Anglik wiedział, że oto nadeszła pora nieczystej gry. Nie potrzebował bolesnej pręgi od bicza Niemca na plecach, aby wyczuć moment. Pozwolił przeciwnikowi na jeszcze dwa uderzenia i sam zaatakował - przejechał swoim biczem po chrapach siwka, równocześnie rozkazując Mersey skręcić, tak aby wpaść w bok wrogiego wierzchowca. Biały ogier zarżał i stanął dęba, oślepiony bólem; świst pędu powietrza w uszach Waltera pochłonął siarczyste przekleństwo, które wydostało się z ust Niemca. Jeden przeciwnik został wyeliminowany. Wprawdzie nie odpadł z wyścigu, ale już nie miał szansy nadrobić odległości.

Byli w połowie długiego odcinka prostej. Jakieś sto metrów dalej majaczył kolejny zakręt, tym razem łagodny. Walter spiął piętami boki klaczy, w nadziei, że zdąży wbić się pomiędzy Indianina i Włocha, zanim do niego dotrą. Zabrakło mu jednak czasu.

Za zakrętem widać już było trybuny. Czwórka prowadzących minęła je w szalonym pędzie, a za nimi reszta zawodników, z których dwóch zdążyło już odpaść z powodu kontuzji. Rozpoczęło się drugie okrążenie.

Walter usłyszał jakiś hałas za sobą i szybko zerknął przez ramię - to Mulat ścierał się z Niemcem. Zacisnął zęby. Nie powinien był lekceważyć przeciwnika na białym koniu. Chwilowo jednak należało się skupić na jadących przed nim Włochu i Indianinie, którzy równocześnie weszli w pierwszy zakręt.

Zaraz po tym zakręcie Włoch wysunął się na prowadzenie. Indianin, co dziwne, nie próbował z nim walczyć. Walter postanowił chwilowo nie ingerować; trzymał się przed Mulatem i Niemcem, ale za Indianinem i Włochem. Miał jeszcze czas, aby wywalczyć sobie pierwsze miejsce, na razie należało przejrzeć strategię najbardziej niebezpiecznego przeciwnika. Obserwował zatem jego zmagania z Włochem z wielką uwagą.

Za kolejnym zakrętem otwarła się najdłuższa prosta, podczas której można było rozwinąć maksimum prędkości. Włoch ewidentnie dał się porwać potrzebie pędu, ponieważ oddalił się od Indianina o dobrych siedem metrów. Jego gniadosz wydawał się frunąć ponad trawą.

Co było do przewidzenia, wierzchowiec opadł z sił na samym początku trzeciego okrążenia. Potknął się i wywrócił, wysadzając jeźdźca z siodła, a tak niefortunnie, że jadący z tyłu Niemiec, zaaferowany walką z Mulatem, wpakował się ze swoim siwkiem prosto na niego, rozpoczynając istny karambol. Tak oto w czołówce wyścigu pozostała tylko trójka zawodników: Walter, Indianin i Mulat.

Anglik zrównał się z Indianinem. Obaj spojrzeli na siebie nawzajem i rzucili sobie lekkie uśmiechy, pełne uznania, ale i wrogości. Sekundę później byli już bez reszty skupieni na wyścigu.

To była trudna, ale wyrównana walka. Ktoś obserwujący z zewnątrz zapewne nie dostrzegłby jej niuansów, ponieważ nie uciekali się do gwałtownych, spektakularnych gestów, a raczej drobnych potrąceń, szturchnięć czy przyspieszeń. Żadna z tych rzeczy nie była poważnym zagrożeniem dla drugiej strony, lecz obaj mieli pełną świadomość, że jeśli na moment stracą koncentrację, wynik zawodów będzie przesądzony. Dlatego mknęli w absolutnej ciszy, jak dwa posągi przytwierdzone do grzbietów galopujących koni.

Im bliżej byli mety, tym bardziej zażarta robiła się walka. To jeden wysuwał się na prowadzenie, to drugi, a ich drobne utarczki stały się mocne i bolesne. Walter powoli zaczynał czuć coraz silniejszy stres; wciąż nie wymyślił, jak się pozbyć Indianina, a od mety dzieliły go dwa zakręty.

Po kolejnym zakręcie Mulat nagle przyspieszył i wyminął ich w pędzie, obejmując prowadzenie. Walter i Indianin wymienili spojrzenia. Rozumieli się bez słów - to zwycięstwo mogło należeć tylko do jednego z nich, nie do kogoś, kto przez cały wyścig trzymał się z tyłu. Osaczyli go z dwóch stron i zaczęli okładać biczami, aż dobrowolnie wycofał swojego konia i zajął miejsce zaraz za nimi, pokrwawiony i przerażony.

Zaraz potem dwaj prowadzący weszli w ostatni zakręt i ich oczom ukazała się meta.

I właśnie wtedy Mersey się potknęła.

Nie przewróciła się, ale na moment zmyliła krok, przez co Indianin natychmiast wysforował się naprzód.

- Wio! Wiooo! - zachęcał swojego karosza, okładając go piętami obu stopy i biczem. Walter zacisnął zęby; nigdy w życiu nie uderzyłby Mersey, nawet jakby miało go to kosztować życie.

Tak jak teraz.

Do mety pozostało jeszcze dwadzieścia metrów, ale on już widział, że przegrał. Przegrał, a do tego zginął. Równie dobrze mógł już się poddać, toteż puścił wodze i rozluźnił się, opuszczając nogi swobodnie po bokach konia.

W wówczas Mersey, którą od mety dzieliło nie więcej niż pięć metrów, z całej siły wybiła się z tylnych nóg i skoczyła jak pasikonik. Jej przednie kopyta zaryły w ziemię tuż za linią mety na pół sekundy przed tym, jak przejechał przez nią karosz Indianina.

Wiwaty były ogłuszające. Zagrały trąbki, ludzie pozrywali się z miejsc i bili brawo, a bandyci Bykogłowego strzelali w powietrze. Wkrótce dołączyli się do nich ludzie Bella, który przecież, bądź co bądź, odniósł sukces. Panna Molly zaś spojrzała prosto w oczy zwycięscy i odwróciła wzrok, a na jej policzkach pojawiły się rumieńce.

Walter zeskoczył z siodła i nogi ugięły się pod nim; nie zdążył jednak upaść, ponieważ wpadł w objęcia Rogera i Freda. Zaraz potem uściskał go Ben. Po nim zaś podszedł Bykogłowy, rozpromieniony, i położył rękę na ramieniu ulubieńca.

- Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz - powiedział. - Jesteś moim asem w rękawie, Cavendish. Pod każdym względem.

Walter uradował się szczerze. Było mu lekko na duszy jak nigdy. Przyjął gratulacje od Isaaca i Briana, a potem także innych członków bandy. Wychodziło na to, że każdy chciał osobiście pogratulować mu wygranej, ale on na to nie zważał. Całą jego uwagę pochłonęli Jonathan i Molly, którzy podchodzili do niego z uśmiechami na ustach.

- Chcieliśmy bardzo podziękować...

Walter nie czekał na podziękowania ani gratulacje Jonathana. W dwóch krokach znalazł się przy Molly, po czym podniósł ją i pocałował w usta, mocno, bezwzględnie, przy wszystkich. Dziewczyna straciła dech, ale nie odsuwała się. Gdy postawił ją z powrotem na ziemi, wycofała się za plecy ojca, czerwona jak burak.

Bandyci wybuchnęli aplauzem, klepali go po plecach i gwizdali, robiąc głupie miny. O dziwo nawet Jonathan wydawał się zadowolony z takiego obrotu spraw.

***

- Nie tak się umawialiśmy, cholerny Indiańcu - warknął Timothy.

Bykogłowy westchnął ze zmęczeniem jak nauczyciel, do którego dziesiąty z kolei dzieciak podchodzi z tym samym pytaniem.

- Dlaczego wy wszyscy, jeśli macie do kogoś problem, nagle uważacie za istotne, żeby wspomnieć jego rasę? Poza tym jestem Indianinem tylko w połowie.

- Ty mi się tu nie wykręcaj, tylko pakuj manatki.

- Dlaczego? Członek mojej bandy wygrał wyścig.

- Ale jako zawodnik Bella!

- No i co z tego? Nie umawialiśmy się, że wystawię zawodnika, tylko że członek mojej bandy wystartuje w wyścigu. Wystartował i wygrał.

- To nie może tak działać!

- A jak? Pomyśl sensownie, Timothy. Wygrałem. Ustąpisz wybraną przeze mnie połowę swojego terenu albo będzie wojna.

Timothy zacisnął zęby, aż linie szczęki mu się uwydatniły.

- Bierz swoją połowę terenu i nie pokazuj mi się więcej na oczy - zasyczał. - Ale zapłacisz mi za to. Obiecuję.

Bykogłowy uśmiechnął się i uchylił kapelusza.

- Wszystko w swoim czasie - stwierdził ogólnikowo. - A teraz pozwolę sobie powiedzieć: do widzenia. Mam na głowie ważniejsze sprawy, niż ta rozmowa.

Timothy odszedł bez pożegnania, wściekły jak osa. Bykogłowy zaś powrócił do wiwatującego wianuszka bandytów utworzonego wokół Waltera, który pił już piątą kolejkę piwa z rzędu.

- Hej! - zawołał.

- HEEEJ! - odpowiedziano mu, wznosząc pięści i kufle.

- Mamy zabezpieczoną przyszłość, panowie! Jutro objedziemy nasze nowe ziemie i zobaczymy, jak dobrze można się na nich obłowić.

- HEEEJ!

- A dzisiaj będziemy się bawić! Całe Brimmfield wasze, tylko nie zróbcie burdy. Na razie nie jesteśmy w konflikcie z tutejszy mi stróżami prawa, więc ich nie prowokujcie.

Do wiwatu dołączyło się parę klepnięć po plecach i wylewnych podziękowań, kierowanych zarówno do dowódcy, jak i Waltera. Chwilę później tłumek się rozbiegł i ruszył na podbój nowego miejsca, pragnąc muzyki, alkoholu i kobiet. Walter natomiast powiódł za nimi wzrokiem, po czym podszedł do Bykogłowego. Minę miał poważną.

- Co teraz? - zapytał.

- Teraz musimy się szykować. Timothy tak łatwo nie odpuści. Uzbroi się i uderzy na nas, kiedy tylko wzrośnie w siłę.

- Warto mu było wydzierać ten teren?

- Oczywiście. Kiedy go zgnieciemy, staniemy się dominującym graczem w tym rejonie. Wszyscy będą się nas bać, nawet stróże prawa.

- Myślisz, że Bell stanie po naszej stronie?

- Nie jestem tego pewien. Przypuszczam, że on sam chciałby zająć nasze miejsce. Jest tu dłużej, więc będzie zły, że ktoś chce to wygryźć. Dlatego tym szybciej powinniśmy znaleźć zabójców Indian, żeby mieć przynajmniej ich poparcie.

- Pozwól mi się tym zająć - poprosił Walter.

Dowódca spojrzał na niego ciepło.

- O nikim innym nie myślałem - odparł. - Sprawa jest twoja.

Walter skłonił się lekko w podzięce, czując dreszczyk ekscytacji. Właśnie tego było mu potrzeba - nowych wyzwań i perspektyw. Rozpalające go do czerwoności uczucie, jakim wciąż darzył Lisę, powoli schodziło na dalszy plan. Może nawet uda mu się wygasić je zupełnie.

***

Na ranczu Spencera zapanowała dziwna, pełna napięcia atmosfera. Coś wisiało w powietrzu, przenikało wszystkie kąty, osiadało na półkach razem z kurzem i trzaskało okiennicami razem z wiatrem, by wreszcie zmaterializować się, czy raczej urzeczywistnić, jako sieć niedomówień pomiędzy ojcem a córką. Żadne z nich nie chciało podjąć rozmowy na doskonale obojgu znany temat, toteż unikali się i zasłaniali wymówkami, by nie ciągnąć w nieskończoność rozmów o niczym, które wydawały się jeszcze gorsze niż cisza. Życie na ranczu zamarło w stanie nieustannego przyczajenia, oczekiwania na grom z jasnego nieba. Na szczęście nie musiało czekać długo.

Następnego dnia po wyścigu Green Champ, w porze poobiedniej, do Spencerów przyjechał Walter i oznajmił, że zabiera Molly na przejażdżkę. Nikogo to nie zaskoczyło. Dziewczyna rzuciła ojcu wystraszone spojrzenie, ale widząc brak oporu z jego strony, zgodziła się. Stajenny - na szczęście nie Vince, który miał tego dnia wolne - osiodłał jej jabłkowitą klacz i oto ranczo opuściła dwójka jeźdźców.

- Dokąd mnie zabierzesz? - spytała dziewczyna z lekką nieśmiałością w głosie.

- A dokąd chcesz? Mam w głowie parę miejsc, ale chętnie zobaczę twoje ulubione - padła odpowiedź.

- W takim razie jedźmy do Deszczowego Gaju. Poprowadzę nas.

Molly skręciła ostro na zachód. Walter pognał za nią. Puścili konie w galop przez prerię, w której teraz przeważały już zeschnięte żółte źdźbła, okazjonalnie tylko przetykane pasmami zieleni. Na niebie nie dało się zobaczyć ani jednej chmury, ale mimo to nie było gorąco - wiatr chłodził powietrze.

Walter jechał na jednym z ogierów Bykogłowego. Jego własna klacz miała po wyścigu delikatnie nadwyrężone ścięgno, toteż chwilowo wolał jej nie forsować. Miał przeczucie, że w najbliższym czasie może potrzebować umiejętności Mersey.

Zaczynało się już późne popołudnie, kiedy dojechali na miejsce. Słońce strojnie pozłacało łany traw i bylin, a z drzew zagajnika wydobywało najcieplejsze, najszlachetniejsze odcienie zieleni. Eleganckie długie cienie zapraszały do środka, pod sklepienie koron, w zasnuty ledwo widoczną mgiełką świat półmroku i szelestu skapującej wody. Walter rozpoznał kilka gatunków wiecznie zielonych drzew, które byłyby czymś normalnym w wilgotnejszych rejonach Nevady czy Arizony, albo nawet Meksyku, ale ich obecność w Kansas budziła zdziwienie. Zwłaszcza że wydawało mu się, iż gdzieś w oddali za zasłoną mgły dostrzega nawet liany.

- Czemu "Deszczowy Gaj"? - zapytał przyciszonym głosem. Atmosfera tego miejsca nie zachęcała do frywolnego zachowania.

- Tak to nazwali Indianie. Wierzyli, że to gaj, gdzie swoje drzewa hoduje Wielki Duch. To tropikalna wyspa pośrodku prerii, bo pod ziemią przebiega gorąca rzeka. Na samym środku jest gorące jezioro, z którego cały czas uchodzi para, a potem skrapla się i skapuje z liści jak deszcz. W dawnych czasach Indianie odprawiali tu rytuały płodności. Młode pary uważały to za bardzo romantyczne miejsce.

- Ty też tak uważasz?

Molly speszyła się.

- Ja po prostu myślę, że tu jest bardzo ładnie - odpowiedziała wymijająco.

Znajdowali się nieopodal rezerwatu Komanczów. Walter domyślał się, że to samo podziemne źródło zasilało Świętą Grotę, i na samo wspomnienie przeszedł go dreszcz. Miał nadzieję, że przynajmniej w tym zagajniku opary nie będą odurzające.

Kiedy tylko wjechali między pnie, odczuli zmianę powietrza. Tu było cieplej i bardziej wilgotno, jak w prawdziwym lesie równikowym. Każdy dźwięk odzywał się dziwnym, głuchym pogłosem. Walter miał wrażenie, że w całym lesie słychać każdy odgłos wydany w dowolnym jego miejscu, za to żaden dźwięk nie wychodzi poza jego obręb i żaden nie dociera z zewnątrz. Nagła ciemność i prawie całkowity brak prześwitów pomiędzy gałęziami drzew potęgowały to wrażenie izolacji i obcości.

Kap, kap, kap... Krople spadały w liści, a w zaroślach coś syczało i wydawało trele. Powtarzany echem rechot żab brzmiał jak przyciszone rozmowy w obcym języku. Im dalej od prerii, tym gęstsza i cieplejsza robiła się mgiełka. Pnie drzew oplatał bluszcz, nieraz tak rozrośnięty, że jego gałązki obsypane liśćmi i białymi kwiatami o słodkim zapachu tarasowały całymi gąszczami drogę, poprzetykane do tego licznymi pajęczynami. Walter przyłapał się na tym, że każda wijąca się łodyga wzbudza w nim czujność; nie raz dostrzegł przemykające w mroku wężowe cielsko.

Wreszcie dotarli nad jeziorko. Kopyta zapadały się w grząskim gruncie, a powietrze było przesycone duszącym zapachem lilii. Molly zsiadła z konia i zdjęła buty, po czym boso ruszyła do brzegu, zapadając się do pół łydki w błoto.

- To bardzo zdrowe błoto - wyjaśniła. - Dobrze działa na skórę i odpręża.

Walter wzruszył ramionami i poszedł w jej ślady. Błoto było ciepłe i przyjemne. Dziewczyna prowadziła go ku wodzie, nie zważając na to, że brudzi sobie cały dół sukienki.

- Cieszę się, że mi to pokazałaś - powiedział, gdy stanęli obok siebie. Parująca woda chlupotała tuż pod ich stopami, zapraszając do kąpieli.

- To najpiękniejsze miejsce jakie znam - odparła. - Jedyne godne zwycięzcy Green Champ.

- Podobał ci się wyścig?

- Nie, nie lubię dręczenia zwierząt. Ale twoje zwycięstwo było imponujące, zwłaszcza że ani razu nie użyłeś bicza.

- Ja też nie lubię dręczenia zwierząt. Ciekawe, czy mamy też inne wspólne rzeczy.

Spojrzał na nią znacząco. Molly opuściła wzrok, a jej twarz przybrała buraczkowy odcień. Wciąż uciekała myślami od tego, co miało tu nastąpić, choć oboje doskonale o tym wiedzieli.

- Jeśli chcesz, możemy wracać - wyszeptał Walter prosto do jej ucha. - Nie zamierzam ci w niczym uchybić, panno Spencer.

- Nie... zostańmy.

W tym momencie była zbyt odurzona myślą, że zwycięzca Green Champ zwrócił uwagę na nią, za dużą i nieładną córkę ranczera, by myśleć o konsekwencjach.

Walter uśmiechnął się lekko; wszystko poszło zgodnie z planem. Wygrał wyścig i zdobył dziewczynę, a teraz czekało go ekscytujące śledztwo. Wewnętrzna pustka powinna mu na jakiś czas całkowicie odpuścić, zapełniona dziesiątkami nowych wrażeń i emocji.

Kiedy jednak zanurzył się wraz z Molly w gorącą wodę i przylgnął do jej nagiego ciała, nie poczuł zupełnie nic. Wziął ją właściwie z obowiązku, bez przesadnej chęci czy przyjemności. Później zabawiał ją rozmową i zbierał dla niej lilie, doskonale grając rolę zrelaksowanego kochanka, oczarowanego jej wdziękami, i wkrótce po zmroku odstawił ją do domu. Koło północy wrócił do obozowiska i chwycił flaszkę brandy, którą opróżnił duszkiem, jak sam twierdził, na lepszy sen. Mimo to do samego rana spał niespokojnie, dręczony koszmarami i niesmakiem, czy też obrzydzeniem do własnej osoby.

Klątwa Martina działała i absolutnie nie zamierzała mu odpuszczać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro