Rozdział XXVIII. Intrygi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Liberty Bell chwycił Ralpha za kołnierz i przyciągnął go do siebie.

- I wszystko im powiedziałeś? - wysyczał.

- A co miałem zrobić?! Mieli mnie w garści!

- Mogłeś powiedzieć, że ta dziwka ich okłamała, tchórzu! - Farmer puścił koszulę przybocznego i odepchnął go od siebie.

- Ale co by to dało? Przecież my nie zabiliśmy tych Indian...

- Co ich to obchodzi? Znaleźli, kogo chcieli. Nie rozumiesz tego? Jeśli w rezerwacie zginęli Komancze, którzy patrolowali okolice złóż złota, to każdy, kto zabrał stamtąd choć grudkę, będzie uznany winnym! Nawet śledztwa nie trzeba będzie przeprowadzać!

- Czyli... - Ralph pomasował swoje gardło. - Oni teraz myślą, że to my zabiliśmy Komanczów?

- Właśnie tak, ty pierdolony idioto. A wszystko przez ciebie. Skoro już musiałeś wypaplać swój udział, mogłeś przynajmniej kryć mnie i swoich kolegów!

Ralph podrapał się po głowie.

- Ja bardzo przepraszam...

- I na co mi niby twoje przeprosiny? Wynoś się! Nie chcę cię widzieć.

Mężczyzna kilka razy otwierał usta, jakby chciał coś powiedzieć, po czym je zamykał, jakby rezygnował; w końcu zgarbił ramiona i udał się w stronę drzwi, powłócząc nogami. Tam jednak zatrzymał go głos przełożonego:

- Właściwie, to tu zostań. Jest coś, do czego możesz mi się przydać. Jeśli postradasz życie, nie będę płakać, a jeśli wyjdziesz z tego cało i z sukcesem, może ci wybaczę to, co dziś zrobiłeś.

Po tych słowach Liberty wyszarpnął skądś kartkę, chwycił za pióro, umoczył je w atramencie i zaczął pisać. Skończywszy list, posypał kartkę piaskiem dla wysuszenia atramentu, a następnie wręczył ją Ralphowi.

- Zanieś to Timothy'emu.

- KOMU?

- Głuchy jesteś?! Timothy'emu, naszemu ulubionemu arcywrogowi. Wygląda na to, że ten jeden raz możemy sobie nawzajem pomóc.

- T-tak jest, szefie. Już idę.

Ralph pospiesznie opuścił sadybę swojego pana. Gdy znalazł się już w znacznej odległości, otworzył list, który mu wręczono. Nikt mu przecież nie zabronił go przeczytać. Ralph nie miał wykształcenia, ale przynajmniej potrafił coś nie coś odczytać, a nawet zapisać, toteż po kilku dłuższych chwilach udało mu się odcyfrować całą wiadomość:

"Drogi przyjacielu

Zanim mnie wyśmiejesz i ukatrupisz posłańca, chciałbym, żebyś przeczytał ten list. Mam dla ciebie propozycję. Mimo wielu animozji pomiędzy nami, zgadzamy się co do jednego: teren wokół Brimmfield powinien należeć do nas. A przynajmniej do jednego z nas. Nie do jakiegoś Bykogłowego. Kim on w ogóle jest? Pojawił się znikąd, zagarnął twoje terytorium, a mnie próbuje wyrugować, zwalając na mnie winę za jakieś morderstwa w rezerwacie Komanczów. I oto moja propozycja: połączmy siły, wypędźmy tego greenhorna tam, skąd przyszedł, i wtedy bijmy się dalej pomiędzy sobą, dopiero kiedy nie będzie nas trzech. Ten Bykogłowy ma za dużo ludzi, żebyśmy sobie z nim dali radę w pojedynkę, do tego walcząc między sobą. Przemyśl to dobrze, zanim mi odmówisz.

Bell".

Ciekawe, pomyślał Ralph. Nigdy się nie spodziewał, że jego szef poważy się na sojusz z Timothym. Czasy jednak się zmieniały i wymagały dostosowania. Każdy głupiec mógłby tyle zrozumieć.

Nie ociągając się dłużej, mężczyzna wsiadł na konia i pogalopował w stronę lasu, w którym zazwyczaj kryli się ludzie Timothy'ego. Nie znał dokładnej lokalizacji, ale nie musiał - wiedział, że zostanie złapany gdzieś po drodze. Pozostawało mieć nadzieję, że nie zabiją go od razu, bez szansy na pokazanie ich przywódcy pisma.

***

Żaden ze wskazanych przez Ralpha mężczyzn nie przyznał się do zabicia Indian. Ludzie Bykogłowego nie spodziewali się niczego innego - Po zostawało im ustalenie, który z nich kłamie. W końcu przy każdym z nich znaleziono złoto.

- Po prostu wydajmy Czarnej Łapie całą czwórkę - zaproponował Roger, którego Walter wtajemniczył w sprawę.

- Oszalałeś? To śledztwo to moje jedyne źródło frajdy! - zażartował Walter.

- A dziewczyna? - wtrącił Bykogłowy.

- Ach... Racja. - Anglik zdążył już zapomnieć, że miał uwieść Molly, i nawet mu się to udało.

- Tak czy siak jest jeszcze jedna opcja - kontynuował dowódca. - Wydajmy Czarnej Łapie Bella. Przy okazji pozbędziemy się konkurencji. A w końcu dał swoim ludziom przyzwolenie na szaber złota.

Walter skrzywił się. Miał nadzieję, że uda mu się znaleźć konkretnego sprawcę. Nigdy wcześniej tego nie robił i wreszcie czuł ekscytację. Wiedział, że jeśli porzuci sprawę przed doprowadzeniem jej do końca, pozostawi to nieprzyjemną pustkę w jego głowie.

Siedzieli we trójkę w namiocie Bykogłowego i omawiali bieżące sprawy. Wcześniej był z nimi Ben, ale musiał zająć się sprawami swojej lecznicy. Spotkanie i tak miało się ku końcowi, Roger siedział jak na szpilkach, bo spieszno mu było do Freda, który zaziębił się ostatnio i co jakiś czas miewał gorączkę. Walter wiedział o tym i dlatego starał się nie przeciągać rozmowy.

- Dowódco, można wejść?! - zawołał z zewnątrz głos Briana.

- Jasne! - odkrzyknął Bykogłowy.

Brian wsunął się do namiotu i powiedział:

- Przyjechał ten ranczer Spencer. Mówi, że chce się widzieć z Walterem.

- Ze mną? - zdziwił się Anglik. - O co może mu chodzić?

- Nie dowiesz się, póki się nie przekonasz - stwierdził dowódca. - No, i tak już nie mamy nic do obgadania. Idźcie, dowiedzcie się.

Jako że był już wieczór, Walter i Roger życzyli Bykogłowemu dobrej nocy, po czym wyszli z namiotu. Czekający na nich Jonathan wyglądał na zafrasowanego. Błądził po obozowisku nerwowym spojrzeniem i bezustannie obracał w palcach swój bezkształtny kapelusik. Na widok Cavendisha lekko pobladł i przełknął ślinę, jakby żałował, że ten stawił się na wezwanie.

- Dobry wieczór, panie Spencer. - Walter podszedł do niego i ciężko objął go ramieniem w barkach. Ranczer aż skurczył się w sobie. - Co pana do mnie sprowadza?

- M-musimy porozmawiać, panie Cavendish.

- Przecież rozmawiamy. No, słucham. Co panu leży na wątrobie?

- Chodzi... - Spencer wziął głęboki wdech na uspokojenie i kontynuował mocniejszym głosem: - Chodzi o Molly.

- Och, czarująca panna Spencer... Czy coś jej się stało? - Walter zniżył głos. - Nie jest chyba w ciąży?

- Słucham?! Nie... skąd... - Jonathan poczerwieniał. Widać było, że walczył z samym sobą aby nie strącić ręki Anglika z barków i nie posłać go do stu diabłów. - Widzi pan... Ona jest smutna.

- Smutna! A cóż ja na to poradzę? Niewiasty tak mają, smucą się z byle powodów. Proszę kupić jej nową biżuterię, na pewno pomoże.

- Pan sobie raczy kpić?

- Ależ skąd! Po prostu nie widzę związku pomiędzy moją osobą a smutkiem panny Molly.

Jonathan milczał przez chwilę, najwyraźniej zbierając myśli.

- Bo... zaraz po wyścigu był pan dla niej... taki uprzejmy - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Molly była wtedy bardzo szczęśliwa. Ale potem już się pan nie pokazał i moja dziewczynka cierpi. Nie chce jeść, nie rozmawia ze mną, całymi dniami tylko płacze w poduszkę. Pomyślałem, że mógłby pan... odwiedzić ją... i porozmawiać... może to by coś pomogło...

- Walter! - zawołał ze śmiechem Roger. - To do ciebie niepodobne, zaniedbywać panienki, które łakną twojej uwagi.

Walter również się zaśmiał i kilkakrotnie klepnął przerażonego ranczera w plecy. Parunastu najbliższych bandytów oderwało się od swoich czynności, aby przysłuchiwać się tej rozmowie.

- Zazwyczaj ojcowie każą mi trzymać się z daleka od ich córek! Widać, czasy się zmieniły - zawołał Anglik. Jego słowa zostały nagrodzone falą śmiechu. - No nic, życzenie ojca to rzecz święta. Proszę się nie obawiać, przy mnie pańska córka może płakać co najwyżej z przyjemności. Z największą chęcią złożę jej wizytę, ale lepiej, żeby pana nie było w pobliżu.

- Dziękuję - wymamrotał ranczer ze wzrokiem wbitym w ziemię i przygarbionymi ramionami.

- Jeszcze mi podziękował!... No nic, panie Spencer, proszę wsiadać na konia. Jedziemy do pańskiego domku. Panowie, życzcie mi powodzenia!

Walter pomachał do bandytów, którzy odprowadzili go gwizdami i zachęcającymi okrzykami. Chwilę później obozowisko opuściło dwóch jeźdźców.

***

Jack siedział pod drzewem, ukryty przed oczami reszty bandy, i zbijał bąki. Nie chciał nikomu wchodzić w drogę, bo jeszcze zagonionoby go do jakiejś pracy. On zaś nie lubił marnować pogodnych letnich dni na gotowanie, doglądanie rannych czy rąbanie drewna. Zdecydowanie wolał posiedzieć w cieniu rozłożystego dębu z fajką w zębach.

Zmarszczył brwi, gdy usłyszał odgłos szybkich kroków i dyszenia. Ostrożnie wyjrzał zza pnia dębu. To Lewis biegł ku niemu od strony obozowiska i rozglądał się energicznie.

- Tutaj! - zawołał cicho Jack.

- Jack! No nareszcie, wszędzie cię szukałem. Co cię tu wywiało?

- Potrzeba odrobiny świętego spokoju. Mów, co cię sprowadza.

- Mam wieści, Jack. I to jakie! - Lewis siadł obok starszego kolegi i spojrzał na niego błyszczącymi oczyma. - Ten stary knur z rancza przyjechał dzisiaj do nas... I w obecności wszystkich poprosił Cavendisha, żeby przeleciał jego córkę!

Jack parsknął śmiechem.

- To rzeczywiście przednia historia - przyznał. - Co za obrzydliwy, żałosny staruch.

- Mi tu nie o ploteczki chodzi.

- To o co?

- Pomyśl, Jack. Widziałeś tę dziewczynę z parobkiem. Teraz Cavendish zacznie ją pierdolić. Wiesz, co się stanie, jeśli jej poprzedni kochaś dowie się o nowym?

Jack zachłysnął się powietrzem.

- Pojawi się ktoś, kto będzie chciał usunąć Cavendisha z powodu zupełnie niezwiązanego z nami. Lewis, jesteś genialny!

Uściskał kolegę serdecznie i poklepał go po plecach.

- To teraz musimy znaleźć tego parobka i dopilnować, żeby się dowiedział - zdecydował. - To nasza pierwsza realna szansa. Zawołaj pozostałych, Lewis. Musimy obgadać to wspólnie.

Lewis wstał i odbiegł w stronę namiotów, aby przyprowadzić Billy'ego i Boba. Jack znów został sam i oparł głowę o korę dębu, po czym zaciągnął się fajkowym dymem. Pierwszy raz od dawna czuł się szczerze szczęśliwy. Nadchodziła niepowtarzalna szansa, aby pomścić mistrza Velazqueza.

***

Ułożone w kanciastą podkowę zabudowania rancza zamajaczyły przed Jonathanem i Walterem w szybko zapadającej ciemności. Okolica pachniała lawendą i rozbrzmiewała rechotem żab - pan Spencer z nostalgią wspomniał poprzedni taki wieczór, ostatni przed katastrofą, jaka ich spotkała. To wówczas pod jego ranczo podjechał Timothy wraz z czterema ludźmi.

- Moja córka jest dla mnie bardzo ważna. - Nawet nie zauważył, kiedy zaczął się zwierzać. - Bardzo przypomina matkę, moją Amandę... Teraz myślę, że za długo trzymałem ją pod swoimi skrzydłami. To już nie dziecko. Powinienem był znaleźć dla niej męża.

- Na to nigdy nie jest za późno, panie Spencer. Może to pocieszyłoby ją bardziej niż moja wizyta?

- Zobaczymy... Chwilowo jestem zdesperowany, bo widzę, że mi dziecina marnieje w oczach. Dziękuję, że zgodził się pan przyjechać.

Walter prychnął. Miał na końcu języka odpowiedź, że cała przyjemność po jego stronie, ale tutaj, z dala od obozu, gdzie byli tylko we dwójkę, jakoś przeszła mu ochota na sarkazm.

- Ot, i jesteśmy na miejscu - oznajmił ranczer, osadzając konia. - Ja... Ja może wybiorę się na przejażdżkę. Nie obchodzi mnie, co pan zrobi z Molly, tylko błagam, niech ją pan pocieszy. Nie chcę więcej widzieć łez na jej twarzy.

Anglik zeskoczył z Mersey i zadarł głowę, by spojrzeć gospodarzowi w twarz. Oczy miał niespotykanie poważne.

- Jest pan odważnym człowiekiem, panie Spencer. Może nie w bojowym sensie, ale społecznym na pewno. Nie bał się pan narazić na śmieszność i wytykanie palcami dla szczęścia swojej córki. To godne podziwu.

Jonathan zaniemówił. Patrzył na Waltera jak na zupełnie innego człowieka.

- Nie będę mydlić panu oczu - kontynuował bandyta. - Wtedy, po wyścigu, uwiodłem Molly. Zrobiłem to z samolubnych powodów, dla zabawy. To... nie było dobre. Panna Molly na to nie zasługiwała. Nie mogę zaoferować, że ją pokocham i poślubię, ale obiecuję, że postaram się przynajmniej przemówić jej do rozsądku i pocieszyć.

- Dziękuję, panie Cavendish. Po prawdzie cały czas żałowałem, że po pana pojechałem, ale widzę, że to jednak nie był błąd. Jest pan szlachetny jak na bandytę.

- Nie jestem. - Walter poważnie pokręcił głową. - Jestem szubrawcem bez sumienia. Takie życie wybrałem i nic nie zdoła tego zmienić.

Nie czekając na odpowiedź, zostawił Mersey i wszedł do głównego budynku. Jonathan przyglądał mu się jeszcze przez chwilę, ale potem odjechał, powierzając mu swój najdroższy skarb - dom, który postawił własnymi rękami, i jedyną córkę. Walter aż czuł ciężar tego niespodziewanego zaufania na barkach, gdy wspinał się po schodach na piętro domu.

- Tato? To ty? - zapytał słaby kobiecy głos.

Walter zatrzymał się w pół kroku i rozejrzał. W mroku przed nim majaczyło kilka par drzwi, ale żadne nie były otwarte.

- To ja, Molly. Przyjechałem do ciebie - odpowiedział głośno.

Usłyszał szczęk łańcucha, po czym jedne z drzwi poruszyły się i otworzyły. Dopiero teraz zauważył zmyślną antabkę na łańcuszek, która pozwalała uchylić drzwi tylko na kilka centymetrów, jednocześnie uniemożliwiając otwarcie ich na całą szerokość.

Z otwartych drzwi wylała się na korytarzyk kałuża nadspodziewanie jasnego, zimnego światła księżyca, które musiało wpadać przez okno do pokoju. Na progu stanęła wysoka postać w długiej sukni z bufiastymi rękawami, czarna na tle tego lodowatego blasku.

- Walter? - wyszeptała gorączkowo.

- Tak, to ja. Wpuścisz mnie?

Molly rzuciła się ku niemu biegiem i skoczyła na niego, aby go objąć, omal nie spychając go ze schodów. Ledwo odzyskał równowagę, a poczuł jej dłonie w swoich włosach i usta na swoich ustach, spragnione, błagające, pełne pasji.

Delikatnie, acz stanowczo odsunął ją od siebie.

- Siądźmy gdzieś, gdzie będzie jaśniej - zaproponował.

Dziewczyna zaprowadziła go do sypialni. Tu zamknęła za nimi drzwi i skrzesała iskrę, przy pomocy której zapaliła trzy świeczki na małym świeczniku przy łóżku. Pomarańczowa poświata dodała rumieńców jej bladej twarzy i odbiła się w jej przygaszonych oczach, naznaczonych głębokim cierpieniem. Siadła następnie na łóżku, cała drżąca z ekscytacji i oczekiwania. Walter na ten widok poczuł gulę w gardle.

- Już myślałam, że o mnie zapomniałeś - powiedziała z wyrzutem. - Że mnie tylko wykorzystałeś i tak naprawdę wcale cię nie obchodzę. Co ci tyle zajęło?

- Bardzo ważne śledztwo. Musieliśmy znaleźć kogoś, kto pomordował Komanczów z rezerwatu. Rozumiesz, nie mogłem myśleć o przyjemnościach...

Skwapliwie pokiwała głową.

- Ale teraz już możesz, prawda? Skoro tu jesteś, to znaczy, że wam się udało?

- Cóż...

- Och, Walterze, jestem taka szczęśliwa! Czekałam na ciebie cały ten czas, myślałam, że umrę! Proszę, nie porzucaj mnie tak więcej! Jestem cała twoja, wyłącznie twoja, jeśli chcesz, mogę iść za tobą do bandytów i...

- Molly - przerwał jej - nie po to tu przyszedłem. Chcę, żebyś wyrzuciła mnie z głowy.

- Ale... jak to? Nie podobam ci się? - zapiszczała, na poły z żalu, na poły z oburzenia.

- Podobasz mi się, ale ja tylko cię skrzywdzę. Nie ożenię się z tobą, nie założę rodziny...

- To nic! Po co mi ślub? Po co rodzina? Chcę tylko twojej miłości, Walt!

Walter wstał z krzesła, na którym przysiadł na czas rozmowy.

- Nie, Molly. Nie chcesz mojej miłości. Dla twojego dobra lepiej, żebyś wyrzuciła mnie z głowy. Twój ojciec poprosił mnie, żebym ci przemówił do rozsądku, więc to robię. Nie zniszcz dla mnie swojego życia.

- Nie!!! - krzyknęła, widząc, że bandyta zbiera się do wyjścia. - Nie możesz mi tego zrobić! Nie odtrącaj mnie!...

Zsunęła się z łóżka na podłogę, na klęczki, i chwyciła go za nogawkę spodni, zanosząc się płaczem. Nie było w tym widoku nic pociągającego. Walter nie rozumiał mężczyzn, którzy pragną, aby kobiety tak właśnie zabiegały o ich miłość.

- Wstawaj - wykrztusił przez zaciśnięte gardło. Nie mógł znieść tego, że to z jego winy stała się tak żałosna.

- Nie! Jeśli mnie porzucisz, nie będę miała po co żyć!

- Molly, podnieś się. - Walter ujął ją za ramiona i powoli podniósł z podłogi. - Nie możesz tak. Opanuj się.

Mamrotała coś jeszcze, lecz on jej nie słuchał. Podprowadził ją do łóżka i ułożył na nim wygodnie. Molly pociągnęła go za sobą. Z początku Walter był zbyt zaskoczony, by się bronić; potem po prostu z tego zrezygnował. Już dostatecznie skrzywdził tę dziewczynę, żeby jej jeszcze odmawiać odrobiny pożegnalnych czułości. I tym razem nie czuł nic; a wręcz, co gorsza, zaczął odczuwać wstręt do siebie i tego, co robił. Każda sekunda spędzona z Molly w zbliżeniu właściwym ludziom, których łączy miłość, a nie ta jej karykatura, napełniała go obrzydzeniem.

Jednak gdy skończyli, w jego myślach niespodziewanie zapanował dziwny spokój. Odetchnąwszy głęboko, spojrzał na nagą dziewczynę obok siebie. Jej skóra lśniła od potu w blasku świec, a na twarzy miała najszczęśliwszy uśmiech, jaki Walter kiedykolwiek widział - uśmiech zdolny roztopić najbardziej zatwardziałe serca.

To w tamtym momencie zdecydował, że będzie ją regularnie odwiedzać. Tyle przynajmniej mógł dla niej zrobić, po tym jak odebrał jej szansę na zwyczajne życie wiejskiej kobiety.

***

Po kilku dniach Walter zgodził się przerwać śledztwo i wydać Komanczom Bella. Teraz, gdy zajęły go codzienne wizyty u Molly, która bezustannie zaciągała go na romantyczne spacery czy przejażdżki, noclegi w dziczy przy ognisku, i zachęcała go do opowiadania o bandyckich przygodach, nie odczuwał już takiej palącej potrzeby, aby znaleźć konkretnego mordercę. Osobiście pojechał wraz z Bykogłowym do rezerwatu i przekazał Czarnej Łapie, że kradzieży i morderstw dokonali, za jego zgodą, ludzie Liberty'ego Bella. Na szczęście Indianie byli usatysfakcjonowani taką odpowiedzią.

Kolejnego dnia, ku ich zdziwieniu, szaman przyjechał do obozu. Bykogłowy wezwał Waltera, Rogera i Bena na spotkanie z nim.

Smagły, odziany w zwierzęce skóry i obwieszony rytualnymi ozdobami z rogów, kości, zębów czy skóry zwierząt Indianin wyglądał osobliwie w otoczeniu namiotów białych ludzi. Mimo to nie wydawał się czuć ani trochę nie na miejscu - podszedł do Bykogłowego i jego towarzyszy władczo, z dumą wpisaną na pomarszczonej twarzy.

- Czarna Łapa przybywa do białych braci na polecenie Dwóch Niedźwiedzi - oznajmił na powitanie. - Jego serce raduje się, widząc ich w dobrym zdrowiu.

- My też się cieszymy - odparł dowódca ostrożnie. - Co sprowadza do nas naszego czerwonego brata? Jeśli Czarna Łapa jest głodny, możemy go poczęstować pieczonym królikiem...

- Nie trzeba. Czarna Łapa ma wiadomość dla bladych twarzy. Czy wszyscy tutaj są zaufani?

- Owszem - potwierdził Bykogłowy. - Niech Czarna Łapa mówi.

- Zwiadowcy wysłani przez wodza Dwa Niedźwiedzie śledzą poczynania farmera Bella. Donieśli, że zawarł sojusz z człowiekiem, którego nienawidzi, Timothym. Razem zbroją się i zamierzają napaść na Bykogłowego.

- Nonsens! Oni nawet nie wiedzą, gdzie obozujemy - prychnął Roger.

- Ale wiedzą, gdzie uderzyć tak, żeby bolało - odrzekł Walter dziwnie zgrzytliwym głosem. - Ranczo Spencerów.

Bykogłowy spojrzał w oczy przybysza z wyraźną powagą.

- Jeśli zwiadowcy się nie pomylili, Dwa Niedźwiedzie uratował wiele żyć, posyłając Czarną Łapę z tą informacją. Nigdy o tym nie zapomnimy.

- Blade twarze odnalazły zabójców Komanczów. Dwa Niedźwiedzie tylko zwraca przysługę.

- Czy będziemy mogli liczyć na wsparcie waszych wojowników, jeśli zostaniemy zaatakowani?

- Każdy przyjaciel Komanczów może liczyć na ich pomoc w potrzebie. Powiedziałem.

Szaman pożegnał się i odjechał z powrotem do rezerwatu. Zaraz potem banda Bykogłowego zaczęła przygotowania do obrony rancza.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro