Rozdział XXXIX. Tragedia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Najgorsze nieszczęścia, jakie mogą spotkać człowieka, dzielą się z grubsza na dwa rodzaje: takie, które widać z daleka i człowiek sam jest sobie winien, że ich nie powstrzymał, czy to z głupoty, czy z naiwności, czy z innych sobie tylko znanych powodów; oraz takie, które spadają na człowieka zupełnie niespodziewanie i nijak nie da się im zapobiec. Te pierwsze zazwyczaj pogrążają człowieka w bezgranicznym poczuciu winy, żalu i złości na samego siebie. Drugie zaś budzą w nim iskrę buntu, każą wnosić ręce do nieba i pytać: jakże to tak? za cóż to?

Obydwa rodzaje mają jednak to do siebie, że są równie nieodwracalne i druzgocące.

Był poniedziałek, od przyjazdu Waltera do Henry's Home minęły równe trzy tygodnie. Od czterech dni Anglik mieszkał z powrotem na plebanii. Jak co dzień, przyjechał rankiem do klasztoru Jezuitów i wraz z bratem Inigo zabrał się do pracy. W sobotę zdołali otynkować i pomalować jedną z siedmiu ścian, teraz więc wzięli się za kolejną. Na niecałe pół godziny przed pierwszą przerwą na posiłek skończył im się tynk w wiadrze.

- To chyba sobie posiedzimy - stwierdził Walter. - Już nie ma sensu iść po więcej przed przerwą.

Inigo spojrzał na niego spode łba.

- A chcesz skończyć wcześniej? - spytał chytrze.

- Hmmm... Chyba mnie przekonałeś.

- To siedź tu, ja pójdę po tynk.

- I co mam tu robić, patrzeć, jak schnie farba? - Anglik wskazał na świeżo pomalowaną ścianę. - We dwoje przyniesiemy więcej i na dłużej wystarczy.

- W takim razie chodźmy.

Kiedy wyszli z zakrystii, Jezuita zagaił:

- Niedługo weźmiemy się za malowanie sufitu. Postawię nam nowe rusztowanie, tym razem z barierkami po obu stronach. W razie gdybyś miał tą swoją wielką łapą wybić dziurę w cegłach.

Walter parsknął pod nosem.

- Myślę, że nawet ja nie byłbym w stanie tego dokonać.

- Nigdy nie mów nigdy!

Obeszli niemal ukończony budynek i znaleźli się w skąpanym w słońcu ogrodzie. Sporo zakonników kręciło się przy klombach i grządkach, porządkując je i pieląc. Z rusztowania przyległego do przedniej ściany kościoła i dzwonnicy dobiegały głośne rozmowy i rechot budowniczych, wśród których znalazło się też kilku Jezuitów, tak jak Inigo wprawionych w murarskim fachu. Atmosfera była wyjątkowo przyjazna.

- Ech, szkoda, że już po porze deszczowej - westchnął Inigo, patrząc na bezchmurne niebo. Na szczęście słońce nie prażyło już tak mocno jak latem.

- W deszczu trudno się buduje - zauważył Walter.

- Wiem. Ale... Z tego, co mi kiedyś mówiła moja była kochanka, Pilar i Inez uwielbiają deszcz. Uważają złą pogodę za romantyczną, wyobrażasz to sobie? - Jezuita zaśmiał się bez krzty wesołości. - Tak pewnie jest, jak się człowiek wychowa na pustyni.

- Bardzo za nimi tęsknisz, prawda?

- Bardzo. - Rysy Inigo ściągnęły się w cierpieniu. - Obiecałem sobie, że kiedy skończymy budować kościół, odwiedzę je, nawet jeśli mojemu bratu nie będzie się to podobało.

- A co jeśli... - Były bandyta nie dokończył, ponieważ nagle rozległ się trzask drewna i rozdzierający wrzask człowieka.

Obaj jak na komendę odwrócili się twarzą do kościoła. Rusztowanie załamało się pod jednym z braciszków, który teraz leżał na ziemi i jęczał straszliwie, trzymając się za nogę. W jego głosie było coś znajomego.

- Carlos! - krzyknął Inigo w tym samym momencie, w którym Walter zorientował się, kto to. Uszkodzone rusztowanie ponad rannym mnichem nagle zaczęło się niebezpiecznie przechylać. - Trzymaj się! Już po ciebie idę!

- Inigo, stój! - zawołał Anglik, ale nie zdołał go zatrzymać. Zakonnik puścił się pędem i, zanim ktokolwiek inny zdołał dotrzeć do Carlosa, wziął rannego Jezuitę na ręce.

Zdążył zrobić tylko jeden krok, nim rusztowanie runęło, zakrywając ich obu chmurą czerwonego pyłu.

- INIGO!!!

Wraz z Walterem na miejsce wypadku zbiegło się paru innych mnichów i robotników. Pospiesznie odgarniali strzaskane deski, kaszląc i łzawiąc od pyłu. Gdzieś od strony budynku gospodarczego nadbiegał przejęty przeor.

Jęki Carlosa pozwoliły odnaleźć dwójkę niefortunnych mnichów w gruzowisku. Samemu Carlosowi nie stało się nic poza złamaną nogą, jedynie nabył kilku siniaków. Natomiast Inigo został przygnieciony przez cztery belki.

- Tutaj! Do mnie! Szybko! - wychrypiał Walter. Z pomocą dwóch innych w parę chwil usunął belki.

Z ust Inigo wydobywał się świszczący, urywany oddech. Jego klatka piersiowa była na poły zmiażdżona, a w kąciku ust powiększała się kropla czarnej krwi.

Przeor Jose odepchnął gromadzących się gapiów i opadł na kolana zaraz obok Waltera.

- Bracie... - Dotknął policzka Inigo. - Proszę, nie zostawiaj nas.

- Wezmę go - szepnął były bandyta.

- Dokąd? Niechże chociaż umrze na poświęconej ziemi!

- Wcale nie musi umierać! - Walter podniósł oszalały wzrok na przeora. - Znam kogoś w Henry's Home, kto go poskłada. Wezmę go i uratuję, nawet jakbym musiał z wami walczyć!

Starszy z braci znów spojrzał na młodszego, a jego sępią twarz wykrzywiło wzruszenie.

- Weź go - zgodził się. - Cavendish, uratuj mojego brata, a twoje winy będą ci przebaczone.

Walter chwycił go za ramię i znacząco kiwnął głową. Następnie ostrożnie wziął nieprzytomnego przyjaciela na ręce i podszedł z nim do Mersey. Po drodze mijał zakonników, którzy ustawili się w szpaler. Ich beznamiętne na co dzień twarze teraz zdobiły smutek i niedowierzanie.

Anglik ułożył Inigo w siodle przed sobą i pospieszył Mersey ku Henry's Home. Klacz, jakby rozumiała, co się dzieje, niosła wyjątkowo szybko, a zarazem łagodnie, bez większego kołysania. Po około półtorej godziny dotarła do wioski.

- Liso! - krzyknął Walter, zajeżdżając na podwórze. - Liso, błagam, potrzebuję pomocy!

Ostrożnie zsiadł z konia i zdjął zakonnika z siodła. Wówczas drzwi do domu otwarły się i pani Newton wybiegła na podwórze.

- Co się stało?!

- Wypadek na budowie. - Walter podszedł do niej z Inigo na rękach. - Uratuj go, błagam... Tylko ty możesz to zrobić...

Lisa przyjrzała się rannemu i zacisnęła usta.

- Wnieś go do środka. Zrobię, co w mojej mocy.

Anglik spełnił polecenie i ułożył Jezuitę na stole, na którym kiedyś Lisa operowała jednego z chłopaków kościelnych. Kobieta rozcięła nożem habit i zdjęła go z ciała Inigo. Walter odwrócił wzrok, gdy jego oczom ukazały się sinozielone plamy i czarne kłębowiska wylewów podskórnych.

- Walter - odezwała się cicho pani Newton. - Przepraszam, ale jego nie da się już uratować.

- Co? Nie... Liso, musisz go ocalić. Tylko ty potrafisz!

- Nikt nie potrafi. Zmiażdżone płuca, naruszone serce, żebra przerobione na żwir. Przykro mi. To cud, że nie umarł już w drodze.

- Nie... - Walter padł przed nią na kolana. - Proszę cię, uratuj go! Jeśli tak bardzo mnie nienawidzisz, zabij mnie, ale jemu nie odmawiaj pomocy!

- To niemożliwe. Chciałabym go uratować, ale te obrażenia są śmiertelne. Nawet szpital nic by nie poradził.

Walter zerwał się na równe nogi, dysząc ciężko.

- Obiecałem... Obiecałem im, że go uratujesz! Błagam, spróbuj chociaż!

Kobieta pokręciła głową i spuściła wzrok.

Tymczasem Inigo zakaszlał. Anglik natychmiast znalazł się obok niego i chwycił go za rękę.

- Wszystko będzie dobrze, bracie - wykrztusił przez łzy. - Pani Newton cię uratuje.

- Nie... - wychrypiał Jezuita. - Słyszałem was. Wiem, że odchodzę.

- Nie pozwolę ci odejść, Inigo!

- Daj spokój... Każdy kiedyś umiera. - Zakaszlał boleśnie. - Żałuję, że wstąpiłem do zakonu. Chciałem być taki jak mój brat... Powinienem był się ożenić i mieć rodzinę.

- Byłeś wspaniałym zakonnikiem! Gdyby nie ty, ja... byłbym o wiele gorszym człowiekiem.

- Moje dziewczynki... - Inigo znów zakaszlał i z ust pociekła mu stróżka krwi. - Pilar i Inez. Powiedz im... Niech wiedzą, kto był ich ojcem. Niech wiedzą, że tatuś zawsze je bardzo kochał.

- Powiem, obiecuję...

Zakonnik nagle podniósł głowę, spojrzał na Waltera w pełni przytomnym wzrokiem i chwycił go z żelazną siłą za nadgarstek.

- Hacjenda pana de la Cruz, południe Sonory - wycharczał. - Enriqueta Gonzalez... To ona jest matką. Jest tam ochmistrzynią. Musisz ich znaleźć!

- Znajdę. Możesz spać spokojnie.

Mnich opadł z powrotem na plecy. Drżącą ręką zdjął z szyi łańcuch z krzyżem.

- Daj im to... - wyrzęził. - Niech pamiętają... I ty... Pamiętaj mnie, Walt...

Głowa Inigo opadła bezwładnie na bok, a z ust buchnęła kolejna fontanna krwi.

- Nie! - Walter przytulił się do jego zmiażdżonej piersi. - Inigo, błagam, nie zostawiaj mnie! Nie zostawiaj mnie!

Zapłakał rozdzierająco, rozpaczliwie, jak jeszcze nigdy w życiu. Nie znał zakonnika zbyt długo, ale był to pierwszy człowiek, z którym Walter zaprzyjaźnił się bezinteresownie w obie strony, bez żadnego skażenia w relacji. Nie był w stanie pojąć, jak to się mogło zdarzyć - nie wyobrażał sobie swojego życia bez żartobliwego Jezuity o smutnej przeszłości.

- Boże... - wyjęczał słabo - dlaczego wziąłeś jego, a ocaliłeś Carlosa?! Ty nieczuły skurwysynu!

Walter zerwał się i pogroził pięściami w stronę sufitu.

- Mnie, bandytę mogłeś zabrać! Carlosa mogłeś zabrać! Czemu zabrałeś Inigo?!

Nie uzyskawszy odpowiedzi, padł na kolana i zawył jak ranny bawół. Wtedy jednak z tej otchłani niezrozumiałego, niezasłużonego cierpienia wynurzył się dotyk - ciepły, miękki dotyk na jego głowie, ślący po ciele kojące fale spokoju. Pani Newton przeczesywała palcami jego włosy.

Walter zapłakał słabo, jak dziecko oderwane od matki. Lisa objęła go ramionami i przycisnęła jego twarz do swojego fartucha, który szybko nasiąkł łzami. Inigo przyglądał się temu martwymi oczami, z subtelnym uśmiechem zastygłym na zakrwawionych ustach.

***

Dzień po pogrzebie brata Inigo do domu pani Newton zajrzał Archie Parton. Lisa uśmiechnęła się na jego widok. Miała już gotową odpowiedź dla niego - zamierzała przyjąć jego oświadczyny. Musiała się jak najszybciej uwolnić od uczuć do tego kłamliwego, agresywnego człowieka, który niemal zdołał ją oszukać swoją przemianą na lepsze.

- Witaj, Archie! - zawołała. - Napijesz się czegoś? Zjesz?

- Nie, Lizzy... Chciałem porozmawiać - odpowiedział mężczyzna tonem tak przybitym, że Lisa aż poczuła się nieswojo.

- Czy coś się stało? - zapytała łagodnie.

- Tak. Zrobiłem coś strasznego i bardzo tego żałuję.

- Co takiego? Nie może być aż tak źle, jak myślisz! - Uśmiechnęła się ciepło. - Chodź, siadaj. Naleję ci trochę jarzębinówki, żeby ci było łatwiej to z siebie wydusić.

- Dziękuję, Liso. Nie mogę przyjąć twojej gościny - odparł Archie. - Posłuchaj mnie. Ja... Okłamałem cię.

- Kiedy? Jak mi się oświadczałeś?

- Nie, później. Pamiętasz, jak przyłapałaś mnie i Waltera podczas bójki? To ja zacząłem.

Kobieta zmartwiała. Spojrzała mu głęboko w oczy nic nierozumiejącym wzrokiem.

- To ja kazałem mu stąd wyjechać i zabroniłem mieszać ci w głowie - kontynuował Archie ze skruchą. - A kiedy odmówił, rzuciłem się na niego. Potem ty wyszłaś, a ja... a ja zwaliłem na niego winę, bo chciałem, żebyś go przegnała.

- Archie... czy ty się słyszysz?! Jak mogłeś zrobić coś takiego?! - krzyknęła Lisa, czerwieniejąc na twarzy.

- Wybacz mi... Nie. Nie mam prawa o to prosić. - Mężczyzna spuścił głowę. - Po prostu próbuję choć trochę naprawić mój błąd.

Lisa zacisnęła pięści i wzięła kilka głębokich oddechów.

- Nie wierzę, że ci zaufałam - warknęła lodowato. - Wynoś się i nie wracaj tu więcej! I zapomnij o mnie. Nigdy nie zostanę twoją żoną.

- Liso...

- Dla ciebie "pani Newton". Odejdź stąd, zanim stracę cierpliwość.

- To łajdak! - krzyknął Archie. - Proszę bardzo, przegnaj mnie, znienawidź, ale jeszcze popamiętasz, jeśli znowu wpuścisz go do swojego życia!

- Łajdak - wycedziła Lisa przez zęby. - I myślisz, że jesteś od niego lepszy? Nawet on miał więcej honoru od ciebie! Idź precz!

Archie odwrócił się i gniewnym krokiem wymaszerował z jej domu. Tymczasem kobieta z całej siły machnęła ręką, stracąjąc wszystko z parapetu. Pusta karafka i dwie doniczki roztrzaskały się głośno o podłogę.

Nie mogła uwierzyć, że dała się nabrać na to oszustwo. Przyjęła za pewnik, że słowo uczciwego rolnika jest więcej warte niż słowo byłego bandyty. Byłego bandyty, który w ogóle nie protestował, jakby godził się z tym, że przypadnie mu wina za coś, czego nie zrobił.

Lisa pomasowała skronie, czując nagle ból głowy. Musiała odszukać Waltera i przeprosić go za to, że uwierzyła Archiemu. Zaprosić go z powrotem do swojego domu...

Przeklęła w duchu, gdy na samą myśl poczuła w brzuchu motyle. Nie miała przed tym ucieczki, zakochała się w tym szubrawcu na zabój. Ale czy był sens z tym walczyć? W końcu Walter już tyle razy pokazał, że naprawdę chce się zmienić.

Wyszła z domu i szybkim krokiem skierowała się na plebanię. Dopiero pod drzwiami zorientowała się, że Walter pojechał przecież do hacjendy, na której pracowała matka córek Inigo, i nie wróci jeszcze przez dobre dwie godziny. Mimo to zapukała i, wpuszczona przez gospodynię, weszła do środka.

- Pani Lisa! - zawołał na jej widok ksiądz. - Miło panią widzieć!

- Dziękuję. Jak się ojciec czuje?

- O wiele lepiej. Już przeszły te ataki kaszlu. Nadal miewam gorączkę, ale poprawia mi się. Nie mogę się doczekać, aż znowu będę mógł odprawiać mszę!

- Dobrze to słyszeć. - Lisa usiadła na zydlu przy łóżku.

- Co panią do mnie sprowadza?

- Chyba... Chyba potrzeba mi spowiedzi, ojcze.

- Mów zatem. Ale nie kłopocz się z wymienianiem grzechów, po prostu powiedz, co leży ci na sercu.

Kobieta westchnęła. Co właściwie chciała powiedzieć? Sama tego nie wiedziała.

- Nie wiem, co robić - przyznała. - Pan Parton przyszedł do mnie w odwiedziny. Myślałam, że zostanie moim mężem, już się szykowałam, żeby przyjąć oświadczyny, a on mi wtedy powiedział, że mnie okłamał. I że niesłusznie wygoniłam pana Cavendisha, bo to nie on zaczął bójkę.

- I co pani zrobiła, pani Liso?

- Kazałam mu iść precz i więcej nie pokazywać mi się na oczy. Ach, co ja zrobiłam? Miałam wyjść za niego za mąż!

- A kochała go pani?

- No, nie...

- Więc bardzo dobrze pani zrobiła. Po co się unieszczęśliwiać?

- Ale co mam zrobić teraz? - Lisa załamała ręce. - Tak po prostu przyjąć pana Cavendisha z powrotem? Związać się... z bandytą?

- Niech pani kiedyś otworzy Biblię na losowej stronie. Założę się, że obojętnie, jaka strona się otworzy, znajdzie pani jakiś cytat o przebaczeniu i drugich szansach. Że póki człowiek żyje, nie jest za późno, aby się zmienić.

Pani Newton pokornie spuściła wzrok.

- Więc mówi ksiądz, że to dobry pomysł?

- Tego nie wiem. To mimo wszystko pani decyzja. Ale niech pani wie, że jeśli pójdzie pani za głosem serca, ja będę w tym panią wspierał. Już trochę poznałem tego chłopaka, zrobił się z niego szczery i współczujący człowiek. A panią kocha nad życie.

- Walter mnie kocha? - Wbrew sobie, Lisa się zarumieniła. Wiedziała, że mu się podoba, wiedziała, że chciał ją zdobyć, ale miłość? To się wydawało nieprawdopodobne.

- Nad życie, pani Liso. Nad życie - odparł ojciec Peter.

Pani Newton uśmiechnęła się mimowolnie. Być może jednak los zaplanował dla niej jeszcze jakieś okruchy szczęścia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro