1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Czarnowłosa kobieta przemierzała uliczki Pragi, wesoło nucąc. Jej śnieżnobiała skóra kontrastowała żywo z ciemnym ubiorem, ale to jej oczy były tym, co sprawiało, że serca przechodniów stawały. Wydawały się błękitne, ale kiedy patrzyłeś w nie dłużej, doświadczałeś olśnienia, widząc, że ten błękit składa się z małych odłamków odcieni lilii, zieleni, kobaltu, szarości i bieli. Wydawała się szczęśliwa, kiedy beztrosko mijała kolejne sklepy, wystawy, nie zwracając najmniejszej uwagi na deszcz, który zaczął padać rzęsistymi kroplami, mocząc to senne tej jesieni miasto.

– Panienka nie potrzebuje parasola? – Przygarbiony mężczyzna w płaszczu zaoferował jej swoją ochronę.

Uśmiechnęła się uprzejmie.

– Woda znaczy życie – odparła wesoło.

Mężczyzna zmierzył ją spojrzeniem szarych tęczówek i pokręcił głową.

„Wariatka" – skwitował w myślach, patrząc, jak odchodzi. Jej cienki, czarny płaszczyk był już prawie całkowicie przemoczony, a w październiku łatwo było o hipotermię.

Kobieta nie zwracała uwagi na zdziwione, oceniające wręcz spojrzenia innych pieszych. Szła żwawym krokiem do znanej tylko sobie destynacji, nie przestając nucić wesołej melodii. Mała, czarna torebka majtała raz do przodu, raz do tyłu przy każdym ruchu jej bioder. Włosy przyklejały się jej do twarzy, wpadając w najgłębszą czerń z możliwych, sprawiającą, że człowiek myśli o krukach i bezgwiezdnej nocy.

Kiedy przemierzała ciemną uliczkę, nieopodal doków rozległ się huk. Motor pędził szybkim tempem, prosto na nią. Nie była widoczna w swoim ciemnym odzieniu, bez odblasków, na uliczce pozbawionej światła, jak gdyby sami Bogowie o niej zapomnieli. Przystanęła.

Czekała.

Motor zbliżał się z zatrważającą prędkością.

Kiedy był na tyle blisko, że przerażony kierowca mógł ją zauważyć, zrobiła krok do przodu.

Nie zdążył nawet krzyknąć.

Poczuła przenikliwy ból łamanych kości i posmak żelaza w ustach. Świat zaczął ciemnieć, kiedy doczołgała się do chłopaka i zdjęła jego kask.

– Dlaczego? – wychrypiał, dusząc się własną krwią.

– Idę na randkę – zdradziła słabo, aczkolwiek jakby wesoło. Jego oczy rozszerzyły się, kiedy z jej tęczówek buchnął fioletowy blask. Uśmiechnęła się kocio i złożyła pocałunek życia na jego ustach.

Wtedy ciemność stała się kusząca. Przymknęła powieki, oczekując swojego ukochanego.

Otworzyła oczy i wstała. Zmierzyła swoje pokiereszowane ciało, leżące na jezdni wzrokiem. Młody chłopak powoli podniósł się na nogi. Patrzył przerażony na nią, a raczej na to, co z niej zostało. Widziała wątpliwości, które nim targają, gdy zastanawiał się, czy wyciągnąć telefon i zadzwonić po pomoc. Pokręciła głową i podeszła do niego, skupiając się, aby przyzwać energię, najczystszą moc, jaką posiadała, te, z której wszystko powstało.

– Odejdź – wyszeptała mu na ucho, łapiąc za barki. Nie mógł tego poczuć, ale wiedziała, że jest podatny na sugestie.

Jak każdy śmiertelnik.

„Szkoda, że tego samego nie można powiedzieć o nim" – westchnęła, przypominając sobie o swojej miłości.

„Gdzie on tak właściwie jest?"

Gdyby miała na sobie zegarek, zaczęłaby odmierzać czas.

Chłopak zdążył w panice odjechać, a on dalej się nie pokazywał.

Usiadła na krawężniku, bardziej z nawyku – przecież dusza nie znała zmęczenia mięśni, zakwasów i fatygi. Czekała.

Po nieokreślonej chwili zobaczyła to. Mgła, która zaczęła rozpierzchać się nad zimnym asfaltem, była jak smukłe palce, które wędrowały w jej kierunku, aby delikatnie pogłaskać jej policzek. Uśmiech rozświetlił jej twarz, której żaden żyjący nie mógł dojrzeć. Podniosła się zgrabnie i ruszyła niecierpliwie w kierunku miejsca, do którego nie docierał najmniejszy promień światła księżyca. Ciemność zdawała się kłębić, żyć, wołać ją, kiedy poczuła jego zapach, jak ozon przed uderzeniem pioruna. Chłopak wyszedł z cienia. Jasne, prawie białe włosy opadały miękkimi falami aż do jego bioder. Brązowe oczy, które sprawiały, że myślała o czasach, które spędziła z Aztekami skąpana w promieniach słońca, patrzyły na nią z irytacją.

– Musisz przestać – zagrzmiał, powietrze stało się cięższe.

Kiedy szedł w jej kierunku, poły brązowego płaszcza rozchylały się na boki, ukazując szczupłą sylwetkę odzianą w jasne bryczesy i białą koszulę.

Bez wahania podbiegła w jego kierunku i rzuciła się w przód w skoku godnym dzikiego kota. Objęła jego szyję rękoma, a uda zaplotła o talię. Jego zimno wnikało w głąb jej duszy jak największa pieszczota.

– Tęskniłam – wytłumaczyła się całkowicie bez żalu i wcisnęła nos w zagłębienie między szyją a barkiem, zaciągając się mocniej zapachem letniej burzy.

– Złaź. Ze. Mnie – wycedził gniewnie.

– Po moim trupie – wyszeptała sugestywnie.

Mężczyzna ściągnął ją z siebie używając sporej dozy siły. Życie była silna, kiedy chciała.

Spojrzał w jej oczy, tak smutne, kiedy oderwał jej ciało od swojego i westchnął głęboko. Ciężko było mu ją tak odpychać, ale nie mógł jej dać tego, czego pragnęła.

– Weź mnie ze sobą – powiedziała hardo. Właśnie na to czekał, zawsze go o to prosiła, a on przecież nie mógł.

Kochał ją.

A tam, skąd pochodził, nie było miejsca na takie światło, ciepło, radość.

Umarłaby tam w bardziej dosłowny sposób niż ten, który próbowała na nim wymusić.

– Nie – powiedział, tak samo jak robił to już miliony razy.

Życie regularnie próbowała. Skakała z mostów, stawała w płomieniach, każdy z jej pomysłów był na swój sposób... Oryginalny. Jeśli Śmierć byłby szczery, przyznałby, że ogląda jej starania z pewną dozą ciekawości. Był zaintrygowany tym, co wymyśli następnym razem i za każdym razem wyczekiwał tego momentu, gdy poczuje, jak ta nić napięta między nimi od pierwszego dnia jego stworzenia, przywoła go.

Czarnowłosa ułożyła pełne usta w zaciśniętym grymasie, rozszerzając oczy, próbując sprawić, aby zobaczył, jak dużo bólu jej sprawia.

– Wiesz, że nie mogę – jęknął i przeczesał jasne włosy dłonią, szarpiąc się z własnym sercem.

– Dam sobie radę, obiecuje – naciskała, łapiąc za poły brązowego płaszcza i przyciągając go do siebie.

– Nie dasz – burknął. Był o tym przekonany, nie miał zamiaru ryzykować.

– To chodź ze mną! – krzyknęła jak rozwydrzone dziecko. Miała dość, tyle lat minęło, podczas których tylko mijali się, dotykając przelotnie, pragnąc wreszcie doczekać momentu, w którym mogliby zostać ze sobą już na zawsze.

– Przerabialiśmy to już. Jeśli przyjmę twoją ofertę i pójdę z tobą, kto zajmie się umarłymi? Kto poprowadzi ich dusze? – Mężczyzna tracił cierpliwość, jeśli miałby serce, to pewnie dudniłoby w jego piersi nieznośnie.

– Nie obchodzi mnie to! – upierała się. Jasnowłosy pokręcił głową.

– Nieprawda. Jeśli ludzie by cię nie obchodzili, nie wskrzesiłabyś tego motocyklisty. Myślałaś, że nie poczuję, że był tu ktoś jeszcze? Jestem śmiercią – wyszeptał, nachylając się ku jej szyi.

Pachniała jak słońce, kwiaty i motyle. Przymknął oczy, starając się upchać wszystkie żądze, próbujące dojść do władzy głęboko w sobie.

Byli w impasie, jak zawsze.

Miłość po prostu nie była im przeznaczona.

Obydwoje zastanawiali się nieraz nad tym, jak do tego doszło.

Czy to nie był najokrutniejszy żart Bogów?

Śmierć pokochał Życie i to z wzajemnością, ale nigdy nie mogli być ze sobą. Jeśli chociaż odważyliby się złączyć w pocałunku, zachwialiby równowagę wszechświata. Albo Życie umarłaby, albo to Śmierć stałby się żywy, a każda z tych teoretycznych sytuacji doprowadziłaby do rozpadu tego, co nazywamy światem. Przynajmniej w teorii, bo w to wierzyli obydwoje.

Ktoś powiedziałby, że mogliby spytać Bóstwo, ale Bóstwa odeszły ósmego dnia, pozostawiając swoją kreacje samej sobie.

– Masz u mnie dług. Pamiętasz, ostatnio kazałeś mi czekać na siebie tydzień? – przypomniała, po czym wydęła pełne usta, które nawet przez moment zadrgały w emocjonalnym grymasie. Jasnowłosy uniósł jedną brew.

Doskonale pamiętał. Zostawił ją w zawieszeniu pomiędzy światem żywych i umarłych, licząc na to, że zastanowi się, zanim kolejny raz dokona aktu autodestrukcji. Kochał ją widzieć, ale nienawidził, gdy cierpiała.

– Nie jest wystarczająco duży, abym zabrał cię ze sobą – stwierdził chłodno. Życie uniosła jeden kącik ust, a on już wiedział, że dziewczyna coś kombinuje.

– W takim razie daj mi jeden dzień – zaproponowała z uśmiechem. Jego brązowe oczy analizowały ją, próbując wychwycić podstęp.

– Jeden dzień na co? – zapytał.

– Daj mi jeden dzień, aby pokazać ci, co tracisz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro