NIE WSZYSTKO SREBRO, CO SIĘ ŚWIECI [ONE-SHOT; "CÓRKI DANCINGU"]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wisła była brzydka. Bałtyk też był brzydki. Najbrzydszy był jednak ten zasrany Sopot, acz zawsze istniała możliwość, że przez Złotą przemawiało zwykłe uprzedzenie i w rzeczywistości żadne z wymienionych nie raziło szarością, brudem ani smrodem. W końcu od zawsze przejawiała skłonności do negowania, patrzenia spode łba, okazjonalnie nawet warczenia w stanie bynajmniej nie drapieżnym. Najwyraźniej poza ogonem nie miała nic złotego: ani włosów, ani serca, ani — już nie — siostry, istnego promyczka wśród mętnych toni. Sama w sobie stanowiła bezdenną czarną dziurę niezadowolenia oraz tłumionych frustracji, acz osobiście wolała twierdzić, że nigdy nie zachowywała się inaczej; że po prostu zabrakło Srebrzystego światła równoważącego brak złota w Złotej. Oczywiście inni mogliby się nie zgodzić — między innymi dlatego nie żałowała jakoś szczególnie pozostawienia ich daleko w tyle. W innym życiu. W jeszcze brzydszej, ponurej Warszawie z burego betonu. Sopot miał przynajmniej molo — a nawet półtorej! — które nie jebało mułem, więc dało się zjeść w przyzwoitych warunkach. O ile, rzecz jasna, kogoś nie odrzucała sama myśl o ludzkim mięsie. Bo Złotą na przykład odrzucała.

Od pewnego—

(ja smutna ty smutny wszyscy smutni jak cholera)

—ostatnio odrzucało ją zresztą wiele rzeczy. Na przykład wesela. Łódki. Szuwary. Wisła. Grajkowie do kotleta, szczególnie tacy z loczkami wpadającymi do oczu, podstępni skurwiele. Morska piana. Ludzkie mięso. Już dawno straciła poczucie czasu, nie wiedziała więc, ile dni minęło od wieczoru, kiedy odebrano jej wszystko — ale nie potrzebowała kalendarza, by zdawać sobie sprawę, że wiele. Całe mnóstwo. A jednak wciąż czuła na języku smak j e g o krwi, choć wszystko przecież wypluła, bo nie chciała, by jakakolwiek cząstka Mietka Złotochujego podążyła za nią, gdziekolwiek nie szukałaby ucieczki. Nie przeżyłaby tego. Była drapieżnikiem wabiącym ofiary — co prawda zmuszonym żerować na kreaturach najgorszego sortu, w końcu nikt porządny nie ruszyłby za samotną młodą dziewczyną w ciemności nocy... ale nadal miała jakieś standardy. Gówna nie tykała. Skoro straciła rodzinę, muzykę i poczucie jakiegokolwiek sensu, mogła zachować chociaż godność.

Chyba. Ostatecznie uciekła, co z trudem zaliczyłaby do zwycięstw. Jebany Mietek, nawet po śmierci musiał sprawiać więcej problemów niż wynosiła jego wartość.

No, przynajmniej Złotej — reszta świata zdawała się zapomnieć o nim jeszcze szybciej niż zwróciła uwagę. Nikt nie nucił piosenek utkanych Srebrnymi nutami, śpiewanych do melodii wydobytych dzięki magicznej łusce; nikt nie kolekcjonował pogniecionych zdjęć z podpisem; nikt nie mówił nawet o tragicznym końcu obiecującego artysty. Pewnie dlatego, że chuja mógł obiecać bez tej, którą wykorzystał.

Trzeba było odgryźć mu łeb jeszcze tamtej feralnej nocy, gdy dostrzegły go na wiślanym brzegu. Najlepiej zanim Kryśka się rozdarła jak stare prześcieradło.

Kryśka... A może Kaśka? Albo Karolina. Karina? Nieważne. Złota poświęciła wiele czasu, całą długość Wisły z Warszawy do Bałtyku, by zapomnieć jak najwięcej. Prawie odniosła sukces — kiedy zamykała oczy, umiała przywołać głównie orzechy, scenę, złamany nos, czasem nawet słone paluszki, a wszystko to w każdym istniejącym odcieniu Srebra. Niestety, zawsze widziała też Trytona Bezrogiego. On Srebrny nie był ani trochę. Tatuś-nietatuś. Zabójca wszelkiej radości oraz nadziei. Pewnie po nim tak miała; pewnie dostała ten gorszy róg. Złoto głupców, więc i Złota głupia.

O Trytonie starała się nie myśleć wcale, jeszcze bardziej niż o wszystkim, co utraciła-ukośnik-porzuciła. Oczywiście, jak to w życiu bywa, nie szło najlepiej, acz winą znów obarczała innych. Wszystko i wszystkich w sumie. Na przykład morze, gdy późnymi nocami woda niosła echa cudzych ryków w rytm Trytoniej muzyki, bo przecież On zadbał, by nie sposób było Go tak po prostu zwyczajnie zanucić. Musiał się przecież odznaczyć, wyróżnić, zapaść wszystkim w pamięć. Król mórz, oceanów i okolic, karpia Jego mać. Chyba Mu umknęło, że sam porzucił swój bezcenny tron w głębinach, skoro nadal żądał niepodzielnej uwagi tłumów. Nie tylko uwagi zresztą; och, jakże Złota pragnęła, by uwaga Mu wystarczyła. Bo nie starczyła, rzecz jasna. Trytona nie dało się zostawić daleko w tyle, choć bardzo próbowała. Tryton, tatko marnotrawny, uparcie podążał za nią, śledź cuchnący.

A mógł przekreślić jak cała reszta.

A mógł zabić, byłoby łatwiej.

Na wieloryba drążyć w ogóle temat? Straciła pół siebie to straciła, wygryzła podrzędnemu grajkowi dziurę w krtani to wygryzła. Koniec pieśni. Dosłownie. Gdyby królowi-niekrólowi n a p r a w d ę zależało, powstrzymałby kogo trzeba przed głupimi decyzjami, zamiast zwalać odpowiedzialność na innych. Głównie na Złotą, bo ona rzeczywiście się troszczyła. I chciała wierzyć, że On też; bo niczego nie pragnęła nigdy tak jak Jego aprobaty. Może wcale nie miała więcej rozumu od siostry — wtedy pewnie uciekałaby, ile tchu w piersi, kiedy tylko zobaczyły Go wtedy przy barze. Potwory wyszły z nory, ale wrócić już, kurwa, nie łaska.

Najwyraźniej nie musiało wcale chodzić o bolca; wystarczyło po prostu czegoś chcieć od faceta. Czegokolwiek. Od któregokolwiek. I tak zawsze zawodzili — z nogami, rogami albo nawet bez obu. Jakby tylko po to ich stworzono. Ciekawe z czyjej krwi.

Chętnie poświęciłaby czas, aby udzielić samej sobie odpowiedzi na podobne pytanie, jednak rozważania natury filozoficznej dało się przeprowadzać jedynie samotnie. A jej samotność właśnie zaburzono. Znowu. Zacisnęła powieki, jakby dzięki temu miała zyskać niewidzialność.

— Złota.

Czyli nie podziałało.

— Złotej nie ma, popłynęła na Atlantyk — odburknęła.

— Chyba jakaś inna.

— Jest tylko jedna Złota.

— I piasek jej właśnie włazi w rów na wydmach.

Otworzyła wreszcie oczy, by móc posłać nieproszonemu towarzystwu spojrzenie pełne najczystszej pogardy.

— Tyle czasu spędzasz, włażąc rybom w dupę, a jeszcze nie zauważyłaś, że wejścia brakuje?

Nerka westchnęła wymownie, jakby miała do roboty z trzysta innych, ciekawszych rzeczy. Może swoim zdaniem robiła komuś łaskę, przyłażąc tu z cudzego rozkazu, ale jak dla Złotej mogła wracać, skąd przyszła. I zrobić Trytonowi co innego. Tak do rymu.

(starczy tylko pochlapać)

— On chce z tobą rozmawiać — oświadczyła intruzka, biorąc się pod boki.

— Ale ja z nim nie chcę.

— Już mu to mówiłam.

— To powtórz. Tym razem głośniej to może usłyszy — poradziła Złota opryskliwie, ponownie odwracając twarz w stronę wody. Nie patrzyła, co robi Nerka w odpowiedzi, ale sądząc po metalicznym dzwonieniu niezliczonych bransoletek, pewnie rozłożyła ręce.

— Przewidział taką odpowiedź.

— A że każę wam obojgu spierdalać?

— Też.

— To się zastosujcie.

Na chwilę zapadła cisza. I byłoby dużo lepiej, gdyby trwała, trwała, trwała aż piach zasypałby Złotą po same uszy. Wtedy nie dotarłyby do nich słowa, które nadeszły potem:

— Chodzi o Srebrną.

Srebrna. Imię dające się odmieniać przez wszelkie przypadki i wariacje, póki nie wracało do mianownika. S r e b r n a. Złota chciała—

(zawsze możesz wyjść)

—na strzępy, ale potrafiła jedynie krzyczeć. Wyć. Zawodzić. Czuła—

(na własne życzenie)

—tak bardzo, bardzo, bardzo bolało. Nie była w stanie sformułować składnej myśli, jedy—

(musisz tylko je wypowiedzieć)

Plask.

Piekący policzek w jednej sekundzie sprowadził ją na ziemię. Spojrzała na Nerkę zdecydowanie przytomniej, chociaż widok nadal pozostawał zamglony. Łzy? K u r w a. Otarła oczy wierzchem dłoni, niepewna, jak się teraz zachować.

— Co ty zrobiłaś? — zapytała wreszcie, czując pieczenie w przełyku.

— Jak ktoś ma atak to albo go oblewasz wodą, albo dajesz w machę. Do wody trochę daleko, a ty... — urwała na moment, gdy Złota wydała z siebie gardłowy pomruk. Niestety nie wyglądała na przestraszoną, głupie cipsko, nawet nie drgnęła. Sprawiała jedynie wrażenie odrobinę zniecierpliwionej.. — ...a ty zaczęłaś się trząść jak gówno, ledwo powiedziałam o...

— Nie wymawiaj Jej imienia!

Złota szarpnęła gwałtownie za kurtkę rozmówczyni, przez co ta upadła kolanami w piach. Długie pazury drapieżnika zazgrzytały o wytartą skórę, kiedy Nerką brutalnie potrząśnięto, przyciągając bliżej. Teraz ich twarze znajdowały się na jednym poziomie; teraz w r e s z c i e Złota widziała przerażenie w tych paciorkowatych, ptasich oczach.

— Nie wymawiaj, jasne?!

Zapytana przełknęła głośno ślinę, ale krew w jej żyłach krążyła jeszcze głośniej; czoło zrosiły kropelki potu i pewnie oblał ją on nie tylko na twarzy, acz wydzielany przez Nerkę smród strachu zataiłby nawet fakt, że się zesrała. Nic nie śmierdziało gorzej niż ludzki lęk. Nawet Wisła. Nawet Mietek.

— Jasne — wycedziła, wyraźnie próbując powstrzymać drżenie głosu. — Ale nadal chodzi o nią.

— Ona nie żyje. Z bałwanami se o niej pogadaj — warknęła w odpowiedzi Złota, z wyraźnym obrzydzeniem odpychając tę namolną meduzę na długość ramienia. Ku jej rozczarowaniu, Nerka nie straciła równowagi, lądując parszywym pyskiem w uschniętej trawie; zdołała oprzeć się na ręce. A mogła ją złamać.

— Nie żyje, ale syfu narobiła.

— Niech go jej tatuś sprząta.

Wasz tatuś mówi, że to ty jej nie upilnowałaś, więc ty musisz posprzątać.

Te słowa podziałały skuteczniej niż wymierzony wcześniej cios. Złota przygryzła wargę, czując jak—

(zamiast welonu wenflon w dłoni)

—złość ulatuje z niej równie prędko, co nadeszła na dźwięk Zakazanego Imienia. Jednak zamiast cudownie lekkiej obojętności, tego zbawiennego marazmu, który zawsze następował potem, nadszedł ciężar wora kamieni wrzuconego znienacka do piersi, obijając żebra i przygniatając płuca.

Poczucie winy.

Obarczanie innych odpowiedzialnością za swoją stratę było zwyczajnie łatwiejsze; pozwalało Złotej jakoś funkcjonować. Udawać, że istnieje dla niej jakiekolwiek „dalej", cokolwiek po tamtym zasranym weselu. W głębi serca cały czas wiedziała, kogo wini najbardziej: siebie samą. Nie powstrzymała szaleństwa siostry wyłącznie przez własny strach — zupełnie jakby rzucane przez siostrę groźby miały jakiekolwiek pokrycie. Tak bardzo bała się abstrakcyjnych konsekwencji, a ani przez chwilę nie pomyślała o gorszych, realnych. Teraz po tysiąckroć wolałaby wieczne Srebrne milczenie, byleby tylko dostać gwarancję, że jest to milczenie żywe.

Może należało przestać wreszcie uciekać od odpowiedzialności za swoje błędy. Nie sądziła, by owa decyzja przyniosła jej spokój, ale przynajmniej pozwoliłaby wymazać choć trochę złotej hipokryzji. Przymknęła znów oczy, nie chcąc oglądać satysfakcji na mewiej gębie Nerki.

— Okej. Co niby miałabym zrobić?

Odnosiła wrażenie, jakby cisza pomiędzy nimi dwiema trwała latami, przerywana jedynie zgrzytem piasku pod glanami towarzyszki i pobrzękiwaniem ćwieków, łańcuchów oraz bransoletek, kiedy tamta prawdopodobnie stawała na nogi, otrzepując ubranie. Wreszcie odpowiedź nadeszła, a Złota po raz drugi dzisiejszej nocy pożałowała, że nie jest głucha:

— Nie zastanawiało cię nigdy, kurczaku, gdzie twoja siostra zostawiła ogon?

***

Ogon był Srebrny, tak jak Złota zapamiętała.

Tylko to pozostało niezmienione. Cała reszta mieniła się miliardem obcych barw, zupełnie niepodobnych do łusek migoczących pod upiorną, brunatno-czerwoną blizną na brzuchu. Wszystko w tamtej Niesrebrnej wyglądało nierzeczywiście, niczym wyjęte ze snu — może złego, może nie. Czasem trudno odróżnić, a w złotej głowie panował obecnie zamęt wywołany znajomo-nieznajomą Srebrzystą aurą. Prawdę mówiąc, wszystko poza staniem i patrzeniem zdawało się nagle niewykonalne. Siedząca na brzegu dziewczyna nie była ani trochę tym, kim powinna, jednak wciąż przyciągała wzrok; w mdłym blasku księżyca jej skóra lśniła niczym perła, a długie jasne włosy sprawiały wrażenie, jakby wpleciono w nie gwiazdy. Złota prawie nazwałaby ją magiczną.

P r a w i e.

Prawie-magiczna. Prawie-syrena. Prawie-jaka powinna. Niedostateczna w każdym aspekcie. Brzmiało nieprzyjemnie znajomo, ale owa myśl zostało prędko wypchnięta przez inną —

(na własne życzenie)

— w innym świecie byłaby z niej idealna syrena.

Złota nieomal prychnęła głośno na podobną niedorzeczność. W dodatku z własnej głowy! Przecież nie żyły w innym świecie, tylko w tym. Niestety. Albo stety, acz niekoniecznie dla nich. Tu Niesrebrna stanowiła wyłącznie abominację. Wynaturzenie. Efekt cudzych błędów, lekkomyślności i głupoty. P r z e d e w s z y s t k i m głupoty. Ni człowieka, ni rybę, nawet nie wydrę, ale też nie syrenę. Nico. Wszystko po trochu. Im dłużej Złota na nią patrzyła, tym łatwiej przychodziło jej zaakceptować, że nieznajoma przyciąga wzrok prawem identycznym, co każda inna katastrofa na świecie. Ostatecznie w ludziach istniała niewyjaśniona fascynacja zjawiskami dlań niepokojącymi.

A Złota była wszak p r a w i e jak człowiek.

Tak ociupinkę. Niestety. Przynajmniej w ułamku dostatecznie maleńkim, by nie umieć wskazać, czy wewnętrzną walkę wygrywał w niej wstręt, czy jednak dyskomfort. Na pewno nie litość — w końcu tej nigdy nie miała w sobie za wiele, ostatnimi czasy zużyła zaś wszystkie pokłady na samą siebie.

Szkoda. Odnosiła wrażenie, że po dzisiejszym wieczorze przydałoby się jej jeszcze trochę współczucia od Złotej dla Złotej. Innego nawet by nie chciała. I dobrze, bo mogła sobie o nim najwyżej pomarzyć, a do marzycieli nie należała. Tryton postawił sprawę jasno: porozmawiać z dziewczyną, niech przestanie straszyć ludzi w Sopocie, fanów płoszyć, jak sezon letni za pasem. W zamian święty spokój. Kropka. Zero „co słychać, Złota?", „trzymasz się jakoś?", nic. Nawet piwem jej nie poczęstował. Pewnie jeszcze opierdol by zgarnęła, gdyby Nerka postanowiła nakablować na przebieg ich rozmowy na wydmach. W końcu dzieci i ryby głosu nie mają.

(bo jesteście brzdącami)

Mgliste skojarzenie zaatakowało Złotą tak gwałtownie, że prawie potrząsnęła głową, jakby w ten sposób mogła odegnać od siebie obraz zakurzonego mieszkania, gdzie smród gotowanej kapusty wsiąkł w ściany chyba na wieki wieków. Czuła go nawet ze złamanym nosem; poczuła go również teraz, setki kilometrów od Warszawy. Najwyraźniej widok Srebrnego ogona musiał poluzować jakąś klepkę, za którą uwięziła rozmazane, zdeformowane wspomnienia. Cóż. Przynajmniej dostała motywację, by naprawdę zechcieć pozbyć się z Sopotu tej śliskiej wydry. W końcu haczyk zawsze działał na Złotą lepiej niż przynęta.

Doszedłszy do owego światłego wniosku, postąpiła wreszcie krok do przodu. Chociaż plaże, nawet opustoszałe, nigdy nie trwały w absolutnej ciszy, nieprzyjemny chrzęst mokrego piasku i tak zabrzmiał niczym wystrzał z armaty. Złota skrzywiła się mimowolnie. Za to tamta ani drgnęła — nawet uchem nie strzyknęła. O ile ludzie w ogóle potrafili uszami strzykać. Delfin ich wiedział, bo na pewno nie Złota. Prawdę mówiąc, nigdy nie poddawała mieszkańców lądu zbyt wnikliwej obserwacji. Nie ona. Osobiście kierowała się w kontaktach z tymi dwunożnymi kreaturami przede wszystkim zasadą trzech zetek: zaczarować-zaruchać-zjeść. W przypadku większości ofiar zawężała zresztą plan do dwóch punktów. Nie interesował jej ludzki świat, a jedynie to, co mogła z niego dostać. Nie miała w sobie żadnej fascynacji nieznanym. Zbyt wiele miejsca zajmował pragmatyzm.

Kolejny krok. Kolejny wystrzał z armaty. Reakcji nadal brak. Może tamta po prostu głucha była? Czy komuś przyszło w ogóle do głowy podobne rozwiązanie? Trytonowi? Nerce? Komu-kurwa-kolwiek? A jeśli wszyscy marnowali czas na darmo, bo Niesrebrna nawet ich nie słyszała? Wspomniany przed chwilą pragmatyzm podsuwał Złotej kilka rozwiązań na taką ewentualność. Skutecznie rozwiązałyby problem pseudo-syreny na plaży, a Rogacz Nierogaty pewnie nawet nie dopytywałby o szczegóły. Przecież chodziło o efekt. Przecież im wszystkim w zawrotnej liczbie trojga chodziło o efekt. Przecież zawsze chodziło tylko i wyłącznie o efekt.

Z każdym kolejnym krokiem coraz mocniej wierzyła, że w gruncie rzeczy zrobi nieznajomej przysługę; uwolni ją od ciężaru tej pseudo-egzystencji, gdzie nocami można tylko siedzieć na plaży, a za dnia chować głowę pod molo, nawet nie w piach. Nie umiała sobie wyobrazić, co więcej Niesrebrna miałaby do roboty, zwłaszcza głucha. Tryton też nie mówił. Pewnie sam nie wiedział. Bo n i e b y ł o nic innego. Proste.

A przynajmniej wystarczająco proste, by Złota nie czuła wyrzutów sumienia, kiedy magicznie zamieniła paznokcie na szpony, zupełnie instynktownie wydając z siebie pomruk drapieżnika. Zapach tamtej nie nęcił, wręcz przeciwnie, trochę odrzucał i przyprawiał o mdłości, ale z innych powodów niż wszyscy, których próbowała zjeść od Warszawy, dlatego postanowiła podobną niedogodność zignorować.

Ostre pazury, ostre zębiska — na tym się skupiła. To znała. To oraz chrzęst piasku między palcami, choć prawie przestała go słyszeć.

— Nerka, kurwa, ile cię można ignorować?

Zabrzmiało znajomo; aż z b y t znajomo.

(znowu?)

Złota zamarła zaskoczona; napastnik został złapany na przygotowaniach do skoku. Trudno powiedzieć, co zdziwiło ją najbardziej: głos Niesrebrnej, taki piskliwy i ostry? Jej wypowiedź, taka podobna do złocistych słów zostawionych wiele metrów dalej, na ziemi niczyjej między drzewami i wodą? Jej słuch, taki i s t n i e j ą c y? Hm.

No dobrze, nie było niczego trudnego we wskazaniu właściwej odpowiedzi. Złota prawie życzyła sobie pochłonięcia przez piach z powodu zażenowania, które w nią uderzyło na własne głupie wnioski. Chyba po prostu chciała mieć pretekst do... Do no. Śmieszne. Teraz, patrząc Niesrebrnej w twarz, nie potrafiła nawet nazwać swoich zamiarów. Naprawdę śmieszne. Nigdy wcześniej nie miała podobnego problemu.

— To nie Nerka — oznajmiła odkrywczo, zupełnie jakby tamta nie odwróciła w jej stronę głowy.

— Rozpoznałam po gołej dupie.

— Stoję przodem.

— No to? Dupy nie masz?

— Mam.

— Tyle widzę. I tylko tyle, bo ciemno tu, że tak powiem, w chuj, jakbyś nie zauważyła.

Złota czuła przemożną ochotę odpowiedzieć „nie zauważyłam", ale zwyciężało jednak pragnienie zakończenia równie bezsensownej wymiany zdań. Umilkła więc, obserwując twarz Niesrebrnej, taką jasną w świetle księżyca. Taką wykrzywioną niechęcią. Taką... taką ł a d n ą. Nie piękną, nie śliczną, lecz właśnie ładną. Okrągłą, zwyczajną, o małym nosie z jeszcze mniejszym garbkiem oraz o nieproporcjonalnie wielkich oczach. Prawie Srebrnych, ale bardziej perłowych. Z buzi Ni-Wydra przypominała lalkę ze sklepowej wystawy.

I wyrażała jak żul spod tejże, acz Złota nie uważała swojej skromnej osoby za odpowiednią do udzielania reprymend. W końcu sama była zawsze tą klnącą niczym stara meduza. Przynajmniej w czasach, kiedy miała się do kogo porówny... Wróć, do c z e g o porównywać. Najpierw straciła Srebrny głos, potem dopiero całą resztę.

A jeszcze później prawie utraciła złoty. Jakby nie patrzeć, użyła go dziś więcej razy niż przez wszystkie dni od opuszczenia Warszawy razem wzięte. Zaraz jej jeszcze w gardle z a s c h n i e i to dopiero będzie szczyt komedii.

— Język połknęłaś? — spytała opryskliwie Niesrebrna, najwyraźniej zniecierpliwiona przeciągającym się milczeniem intruzki.

— Nie, ja... Nie — odparła elokwentnie zapytana. Chyba nie radziła sobie najlepiej jako strona atakowana, nie atakująca. Dziwne. Nigdy wcześniej tego nie dostrzegła. Choć, po prawdzie, nigdy wcześniej nikt jej też za bardzo nie atakował. Przynajmniej werbalnie.

(starej małpie w uchu mieszkasz)

Zazwyczaj.

— Jana nie ma, od wczoraj stoi po srajtaśmę. — W obliczu równie ciętej riposty, Złota wróciła do milczenia, za co została poczęstowana kolejnym niechętnym spojrzeniem. — Masz chociaż fajkę?

— Nie mam kieszeni przecież.

— No tak, sorry. To z angielska, wiesz? Na filmach słyszałam. — Złota oczywiście wiedziała z wyprawy na kalifornijskie plaże, ale się nie wtrącała. — Kurwa, zabiłabym za fajkę.

— Trzeba było Trytonowi powiedzieć, że za paczkę sobie pójdziesz.

Z jakiegoś powodu owa sugestia najwyraźniej nie przypadła Niesrebrnej do gustu. Wydęła wargi w wyrazie niezadowolenia niczym obrażone dziecko i ponownie zwróciła twarz w stronę morza. Profil też miała ładny, nawiasem mówiąc. Ładniejszy od facetów umieszczanych na monetach. Przynajmniej tych, które Złota widziała.

— Nic od chuja nie chcę. Będę tu siedzieć, jak mi się podoba — stwierdziła wreszcie sucho.

— A podoba?

— Kurwa, żartujesz sobie? Wieś totalna. Tylko na jesień ujdzie, na pocztówkach widziałam kiedyś. Ale on nie może mi rozkazywać. Żaden facet mi już rozkazywać nie będzie. Ale on zwłaszcza.

Znów zabrzmiało znajomo. Niepokojąco znajomo. Aż skłaniało Złotą do refleksji, czy ona też z boku tak działała na nerwy, nie zamierzając współpracować. Pewnie tak. Tylko że miała powód, w przeciwieństwie do tej tutaj! Łosoś podrabiany jeden, dostawała rozwiązanie problemu na wyciągnięcie ręki, ale wolała się głupio upierać! Wszystko przez własną bezmyślność! Kazał jej ktoś te cholerne nogi na kradziony ogon zamieniać?! No kazał? No nie! A teraz fochy jeszcze strzela jak jakaś rozpieszczona smarkula. Zupełnie jakby komuś sprawiało przyjemność zawracanie sobie nią płetwy. Bo przecież nad całym Bałtykiem nic ciekawszego do roboty nie było, prawdaż.

W przypadku Złotej rzeczywiście n i e b y ł o, ale rozmówczyni nie musiała tego wiedzieć.

— On chce ci pomóc — skłamała więc, zamiast wyrzucić z siebie szczere słowa mogące jedynie pogorszyć sytuację.

Prawie nie poczuła posmaku hipokryzji na języku. O Niesrebrną Tryton nie miał przecież obowiązku się troszczyć. Ani moralnego, ani żadnego innego. Nie była j e g o. Z ułamanego rogu dostała tylko ogon, nie życie. I to przyszyty w dodatku. Bardziej wręcz ukradła niż dostała, technicznie rzecz biorąc.

Dlaczego więc złota ślina smakowała nagle niemal równie gorzko, co krew Mietka?

— Nie rozśmieszaj mnie — prychnęła w odpowiedzi Niesrebrna. Gdzieś pomiędzy jednym i drugim mrugnięciem Złotej, gniew rozmówczyni jakby zelżał, zmieniając w coś dużo gorszego. — Tacy jak on nikomu nie chcą pomóc. Nawet tę swoją chudą małpę by na palmie zostawił, jakby mu się opłacało.

Och.

Nie.

Cholera.

Złote olśnienie spłynęło nagle, ale przyniosło ulgę porównywalną jedynie z ulgą karpia wrzuconego do wanny dwa dni przed Wigilią. Czyli Niesrebrna też miała własną, zupełnie osobistą smutną historię. Niedobrze. Złotej nikt na podobny wypadek nie przygotował! Na żaden jej nikt nie przygotował, ale przemilczmy szczegóły. Ledwo wyrabiała ze swoją tragiczną przeszłością, focza mać!; przyszła zresztą na plażę załatwić sprawę dzikiej nie-syreny, by się zeń zmierzyć, a nie dopierdalać sobie do sieci jeszcze cudzą.

Cholera. Kurwa. Cholera. K u r w a. Dlaczego zawsze padało na nią? Czuła, jak zaczyna zbierać się jej na mdłości, ale dzielnie przełknęła żółć smakującą niczym krew pewnego grajka do kotleta.

— Tacy jak on...? — powtórzyła niepewnie. Naprawdę, wcale nie chciała tego słuchać. Ani pytać. Ale innego sposobu najwyraźniej nie było. Niestety.

Na odpowiedź przyszło jej chwilę poczekać. Sama nie wiedziała, czy się cieszyć, czy wręcz przeciwnie. W ogóle nie wiedziała za bardzo, co robić; przestawała nawet wiedzieć, co powinna myśleć. Musiała odwrócić własną uwagę, dlatego poświęciła trwające wieczność sekundy na obserwację Niesrebrnej. Patrząc na nią, odniosła wrażenie, jakby przegapiła moment, kiedy dokonały zamiany miejsc — teraz to Złota stała na pozycji ataku. Walce ze skojarzeniem nie pomagał sposób, w jaki jej towarzyszka garbiła plecy, próbując schować w ramionach nie tyle głowę, co całą siebie. Wreszcie odetchnęła głęboko, przecierając twarz dłońmi, a następnie mruknęła ledwo słyszalnie nawet dla złotego ucha:

— Wygląda jak Dedal, okej?

C o? Czy to miało cokolwiek tłumaczyć? Bo zabrzmiało, jakby zdaniem Niesrebrnej wyjaśniało dosłownie wszystko. Uściślijmy: nie wyjaśniało nic. Absolutnie. Bo kim, kurwa, był Dedal?! Po raz pierwszy od stanowczo zbyt wielu dni Złota wytężyła mózg, gotowa do reszty zerwać klepkę, pod którą ukryła wspomnienia z dawnego życia, jednak z góry wiedziała, że i tam nic nie znajdzie. Słowo brzmiało zbyt obco, by słyszała je kiedykolwiek wcześniej.

Dedal. D e d a l. To w ogóle imię? W życiu by nie powiedziała. Mogła więc zrobić tylko jedno.

— Kto kurwa? — zapytała, nawet nie kryjąc irytacji. Nie lubiła czegoś nie wiedzieć, nie rozumieć, nie potrafić połączyć wątków. Nie cierpiała poczucia, że jest za głupia, by dopasować do siebie elementy układanki. Nic nie działało na nią niczym krew na rekina bardziej niż podobne wrażenie.

Najwyraźniej rozdrażnienie Złotej wcale nie wystraszyło rozmówczyni; wręcz przeciwnie, sama sprawiała wrażenie dosyć sfrustrowanej. Cóż za obraza majestatu, doprawdy — ktoś śmie nie znać kontekstu historii zupełnie obcej osoby. Przynajmniej wróciły do punktu wyjścia; we wzajemnej irytacji prościej było odnaleźć równowagę. W złotym świecie wszelka negatywność, brzydota czy brud od zawsze stanowiły trwalszy punkt zaczepienia. Prawdziwszy. Teraz Złota jedynie bardziej to odczuwała. Dobro rozwiał wiatr, kiedy zamieniło się w morską pianę.

— Dedal. Mój były — powiedziała powoli Niesrebrna, jakby przemawiała do wyjątkowo tępego dziecka. Naprawdę, sama prowokowała do rozerwania na krwawe strzępy tej swojej smukłej szyi. Zbyt smukłej zresztą. Przypominała trochę bociana. Złota sama nie wiedziała, skąd w niej cierpliwość, by zacisnąć zęby i po prostu zadać kolejne pytanie:

— To jakaś ksywa? Pseudonim artystyczny?

— Nie, kurwa, tak miał na imię. Znaczy ma. Dedal. Po prostu. Jak ten od Ikara. Jakby nie miał starego w partii, pewnie byłby jakimś Władysławem.

Słowa płynące z ust Niesrebrnej sypały się niespokojnym, wręcz agresywnym potokiem, ale przynajmniej brzmiały już bardziej znajomo od poprzednich. Inna sprawa, że niekoniecznie oznaczało to większe zrozumienie ze złotej strony. W Warszawie też im z siostrą ciągle powtarzano, by na występach się starały, bo na widowni siedzi „ktoś z partii", ale nikt nigdy nie wytłumaczył, gdzie ta cała partia jest. Ani czym. Zaczęły więc po prostu zakładać, że ludzie „z partii" mają więcej pieniędzy. W końcu na lądzie zawsze chodziło o pieniądze. Albo o seks. Albo oba. Ponieważ jednak obecna sytuacja nie sprawiała wrażenia sprzyjającej wyjaśnianiu podobnych kwestii, Złota postanowiła raz jeszcze — oby ostatni w życiu — przyjąć stworzoną na własny użytek definicję. Nigdzie nie dojdą, roztrząsając szczegóły, które najwyraźniej nie miały większej wagi, dopełniając jedynie obrazu.

Przynajmniej wywnioskowała tyle, że Dedal był bogaty. Znaczy jest. Wszystko jedno. Niewiele to Złotej dawało, skoro sama nigdy nie musiała przejmować się podobnymi sprawami, ale cokolwiek już owszem. Chyba. Prawdę mówiąc, choć doskonale zdawała sobie sprawę z rozczarowywującej natury mężczyzn gatunków wszelakich, spotkane przez nią dotychczas egzemplarze dwunożne pozostawały nieporównywalnie mniej perfidne niż Tryton. Wystarczyło spojrzeć w ich oczy, by dostrzec prawdziwą naturę i przejrzeć zamiary. Czy Dedal należał do innej kategorii? Czy był osobistym Trytonem Niesrebrnej? Czy po prostu jej towarzyszka, podobnie jak prawowita właścicielka ogona, wolała patrzeć na usta i niżej?

— Wiesz co, zapomnij. — Tamta znów jako pierwsza przerwała milczenie, wyraźnie zniechęcona ostrożnością, z jaką rozmówczyni ważyła słowa przed wypowiedzeniem. Zupełnie jakby to przez nią rozmowa przypominała pływanie po wędkarskim stawie! — Będę tu siedzieć i chuj. Możesz mu to przekazać.

Złotej jakoś niespecjalnie uśmiechało się podobne rozwiązanie, zwłaszcza gdy z góry znała trytonią odpowiedź. Słyszała ją wręcz w głowie, wliczając akcent przyciskany do języka skrywaną irytacją. Bo Bezrogi przecież nigdy, przenigdy nie okazywał złości jawnie. Tego córeczka po nim niestety nie miała. Nie ta żywa w każdym razie. Och, na litość ukwiału z jasną flądrą, ciekawe czy i Nerka, jego ostatni bastion ślepej lojalności, miewała dosyć, co rusz wysyłana do załatwiania spraw niezałatwialnych, bo jaśnie panu nie chciało się dupska ruszyć. Złota prawie zaczęła tej badylowatej czapli współczuć. Prawie. W końcu nadal był z niej kawał upierdliwej suki. I strzeliła Złotą z wodorosta. Jebana.

Wszyscy oni jebani. Dzisiejsza noc nawet nie dobiegła końca, a już przebijała o cały Atlantyk wszystkie pozostałe po Warszawie razem wzięte. Najpierw Nerka, potem I m i ę, potem rozmowa z Bezrogim Przechujem, a teraz jeszcze skakanie wokół tej głupiej pindy, złodziejki ogonów! Jebać ich wszystkich! I Sopot też, kurwa, jebać! Naprawdę śmierdział niemiłosiernie, a do jesieni Złota nie zamierzała czekać, by sprawdzić, czy wyładnieje. Mieli maj, do cholery jasnej!

Kiedyś, w innych czasach, innym życiu, gdy traciła cierpliwość, wyciągała pazury. Teraz nie czuła w sobie nawet siły, by tego chcieć, nie mówiąc o robieniu. Bezwolnie opadła na wilgotny piasek obok Niesrebrnej, przyciągając do siebie nogi i obejmując je ramionami. Oparła brodę na kolanach, zaciskając zęby tak mocno, że gdyby potrafiła wysunąć kły, chyba przebiłyby aż na zewnątrz przez szczęki. Ale nagle nie potrafiła, więc tylko czuła, jak coś przeskakuje jej w żuchwie. Niezbyt ją to przejęło. Bardziej martwiła się przeskakiwaniem klepek w swojej głowie.

Teraz rozumiała. I wolała jednak nie rozumieć; wolała błogą nieświadomość; po raz pierwszy od narodzin wolała pozostać głupią. Tamtego dnia nie umarły tylko dwie osoby, a ona wypierała prawdę zbyt długo. Od tak dawna nie czuła się sobą, ignorując ukryte znaczenie. U k r y t e, dobre sobie. Przecież w kółko o tym myślała, wiodąc tę swoją żałosną, pustelniczą egzystencję — po prostu uparcie odmawiała połączenia wątków.

Straciła większą część siebie niż sądziła; niż ktokolwiek powinien. I dopiero teraz zrozumiała, że nie istnieje sposób na odzyskanie tejże. Mogła ją jedynie zastąpić. Nie wiedziała tylko, czym. Ani jak.

O ile w ogóle istniało jakiekolwiek „jak".

Na tę myśl przycisnęła czoło do kolan, niemalże do bólu. Chciała krzyczeć, odnosiła jednak wrażenie, jakby nawet ona nie potrafiła wydobyć z siebie wystarczająco długiego i przejmującego wrzasku.

Kurwa.

K u r w a.

— KURWA!!! — ryknęła z całych sił, mimo wszystko podejmując próbę. Mało satysfakcjonującą, należało dodać.

— Ej, w porządku...? — zapytała niepewnie Niesrebrna. Złota prawie zapomniała o jej obecności, ale oczywiście tamta m u s i a ł a o sobie przypomnieć, najwyraźniej nieprzyzwyczajona do niebycia w centrum uwagi nawet przez minutę.

— Pewnie, zajebiście jest, nie widać?! — warknęła w odpowiedzi zapytana, podrywając głowę tak gwałtownie, że prawie sama ją sobie oderwała od ciała. — Kiedyś bym cię po prostu zabiła, ty rozmemłana pizdo, i byłoby po problemie, kurwa mać!

Oczekiwała równie agresywnego kontrataku, ba! liczyła na niego. W głębi ducha, ale na zewnątrz w sumie też. Chciała się kłócić, chciała walczyć, chciała c h c i e ć krwi. Bo tym właśnie była, do cholery — żądnym krwi drapieżnikiem! Przecież nie mogła stracić też siebie samej! Nie na rzecz takiej... takiej... takiego odprysku przeszłości. Cienia, nie osoby. Już nie.

Oczywiście, jak czegoś od tej Niesrebrnej flądry potrzebowała, tamta musiała wybrać akurat ten moment na zamilknięcie. Nawiasem mówiąc, sprawiała wrażenie niezmiernie czymś zszokowanej — jej irracjonalnie wielkie oczy otworzyły się jeszcze szerzej, przypominając teraz dwie tarcze księżyca, a wąskie wargi utworzyły niemal idealne kółko. Nawiasem nawiasu mówiąc, miała przerwę między zębami. Złotą samą dziwiło, że w obecnym stanie w ogóle dostrzega podobne szczegóły, ale trudno było to przegapić. Musiała się wręcz powstrzymywać od zezowania tam.

— O Boże — wydusiła wreszcie Niesrebrna ledwo słyszalnie. Prawie nie zabrzmiała piskliwie. — To ty.

— Co?

Złota zmarszczyła brwi, do reszty zbita z tropu. Chwilowo zapomniała o buzującej w żyłach adrenalinie, usiłując zrozumieć zachowanie rozmówczyni, ale nie mogła nawet o nic zapytać, ponieważ tamta niestrudzenie dukała dalej, najwyraźniej niewiele bardziej ogarnięta:

— Z tego... klubu tego... Wiesz, tego w Wawie... Sorry, ja nie poznałam... Stałaś tam o, ciemno jest... A teraz siedzisz tu... Nie wiedziałam, że... N-no...

— Czekaj, a ty myślałaś, że kto by przylazł goły na plażę? I to nocą? — przerwała jej oschle Złota, cudem tylko nie wchodząc w pół słowa.

— A ja wiem? Jakaś inna syrena...? — Niesrebrna wzruszyła ramionami. Miała przynajmniej na tyle przyzwoitości, by spuścić wzrok, wygadując głupoty.

I n n a syrena. Tak, istniały takie. Coraz mniej, ale istniały. Omijały się wzajemnie, bo ufać można było wyłącznie siostrom, o ile komukolwiek. Nikt wszak nie wiedział, jak tak naprawdę powstają syreny — jedynie że narodziny okupuje ogromne cierpienie. Dlatego należało unikać wszystkich poza rodziną. Oczywiście, Niesrebrna nie mogła takich rzeczy wiedzieć, bo od kogo?; ale Złotej to nie powstrzymało od drwin.

— Inna syrena, mówisz? Jaka? Może ta warszawska, co? Albo Sawa? — Nie kryła politowania, wręcz przeciwnie. Nie wiedziała tylko, czy bardziej z powodu własnej złości, czy jednak chęci sprowokowania drugiej strony.

— A ja wiem?! Nie wiem, okej?! — Niesrebrna nareszcie znów podniosła głos, ale wciąż brakowało w nim poprzedniej agresji. Wygrywały raczej smutek i dezorientacja, jakby dopiero teraz mogła wyrzucić z siebie słowa dławiące ją od dawna. — Ale skąd mam niby wiedzieć to, tamto, sramto, cokolwiek, jak nikt mi nic nie wyjaśnił, co?! Nic! Nawet Tryton! Zwłaszcza Tryton! Znalazł mnie tylko po to, żeby kazać stąd spływać! Bo albo ludzi płoszę, albo coś mi zrobią, a jak wezmą za ciebie to, o przechuj, wtedy na pewno zrobią, bo podobno kogoś w ogóle wpierdoliłaś w tej Warszawie zasranej! Ale jak spytałam, kogo, gdzie jesteś, to na pytania odpowiadać nie chciał! Ani on, ani Nerka! No to nic nie wiem, sorry!

Może Złotą złamało kolejne usłyszane „sorry"; może wystarczyło zagubienie widoczne w wielkich, księżycowych oczach; może po prostu zbyt znajomo zabrzmiała desperacja wyzierająca z tego żałosnego monologu, którego żałosność właśnie decydowała o jego autentyczności zarazem. Trudno powiedzieć. Nawet Złota nie wiedziała. Poczuła tylko, jak coś w niej pęka. Tak do końca.

I znów krzyknęła. Z głębi płuc, serca, całej siebie.

— TO TRZEBA SIĘ BYŁO O TEN OGON NIE PROSIĆ, TY TĘPA DZIDO! — odwrzasnęła Niesrebrnej, choć przecież siedziały na wyciągnięcie ręki od siebie. — Bo nie był twój! Nic nie było twoje! To nie jest twój świat! Więc bardzo, kurwa, dobrze, że nic nie wiesz, bo nie powinnaś! Bo tacy jak ty...

Plask.

Po raz drugi dziś.

Z zaskoczenia Złota aż ugryzła się w język; dosłownie, bo wcale nie żałowała żadnego z słów, które padły. Dotknęła powoli policzka, mając wrażenie, jakby unoszona ręka nie należała do niej. W ustach czuła słono-metaliczny smak krwi, jednak prędko zastąpiła go gorycz żółci. Wystarczyło spojrzeć na Niesrebrną.

Jej oczy znów zdawały się wielkie niczym dwa zupełnie własne księżyce, ale spływały z nich łzy wielkie jak grochy, znaczące szlaki na okrągłych policzkach, kapiące zarówno na Srebrny ogon, jak i na bury piasek. Twarz miała tak czerwoną, że Złota dostrzegała to nawet teraz, w miliardzie szarości późnej nocy, kiedy za jedyne źródło światła służył im trzeci księżyc, ten na niebie.

Niesrebrna płakała brzydko. Naprawdę brzydko. Z nosa kapały smarki, nienaturalnie wręcz wykrzywiała usta i jeszcze ściągała dziwnie brwi. Twarz rozjeżdżała się jej we wszystkie strony naraz. Płacz do niej nie pasował.

Dlaczego więc nadal była taka ładna? Nawet teraz, będąc jednocześnie tak brzydką? Ani to sprawiedliwe, ani normalne. Aż Złota też poczuła potrzebę zapłakać.

Nad brakiem sprawiedliwości i normalności.

Nad Niesrebrną.

Nad sobą.

Nawet nad głupią, naiwną Nerką lojalną wobec czegoś, co ją przerastało pod każdym możliwym względem i nie umiało ni pojąć, ni odwzajemnić jej oddania.

Nawet nad samym Trytonem Już Bezrogim, który wraz z rogami utracił najlepszą część siebie, po dziś dzień szukając zastępstwa mogącego zagłuszyć cierpienie przypominające o stracie.

Nad wszystkimi i wszystkim. Nad przeszłością, teraźniejszością i przyszłością.

I nad nią. Nad Srebrną, S r e b r n ą, Srebrną, Srebrną, Srebrną.

Złota zerwała wreszcie klepkę niczym plaster, uwalniając imię siostry wraz z miliardem wypartych obrazów. Nigdy nie chciała ich naprawdę zapomnieć. Przyszedł czas stawić czoła prawdzie — nie chowała tych wspomnień przed sobą, lecz przed światem, nie potrafiąc wypuścić Srebrnej z rąk, nawet ulotniejszej od morskiej piany. Ale musiała. Dla Srebrnej. Oraz dla siebie, zarówno tej żywej, jak i martwej.

Łzy popłynęły zupełnie same, Złota ich jedynie nie powstrzymała. Po raz pierwszy świadomie pozwoliła im ciec po twarzy, wpadać do rozwartych w szlochu ust, spływać po brodzie na kolana. Nie dostrzegła, kiedy nogi zostały zastąpione ciężkim, złotym ogonem, a łamliwe ludzkie paznokcie zniknęły za ostrymi pazurami. Nie wiedziała też, w którym momencie zetknęła się czołami ze współtowarzyszką w żałobie, ani dlaczego pozwoliła tamtej ująć swoją twarz w dłonie. Jedyną oczywistość, jedyny stały punkt stanowił wyłącznie ich płacz — głośny, szpetny, lecz niewątpliwie również wspólny. Zgodny. Były niczym jeden organizm: niespokojny oddech Złotej stał się oddechem dziewczyny pozbawionej imienia i koloru, a piskliwy szloch tamtej został jednocześnie jej własnym. Jeśli drżała jedna, drżały obie. Były jednym ciałem, jednym umysłem i jedną duszą, choć każda z nich opłakiwała co innego.

Przynajmniej po części. W końcu płakały za wszystko, za każde włókienko składające się w jestestwo świata.

Kiedy wreszcie umilkły, księżyc zaczynał już znikać na tle coraz bledszego nieba. Siedząc ramię przy ramieniu, obserwowały go w absolutnej ciszy, zakłócanej jedynie przez szum fal oraz odległe krzyki pierwszych przebudzonych mew. Dziewczyna, która nie była ani srebrna, ani niesrebrna, oparła głowę o skroń Złotej, zupełnie jakby podobne zachowanie stanowiło coś absolutnie naturalnego. Najwyraźniej nie wyczuła skrępowania towarzyszki. Albo zwyczajnie postanowiła je zignorować.

Ale czy to coś złego? Chyba nie. Gdyby postanowiła o nie zapytać, sformułowanie racjonalnej odpowiedzi mogłoby Złotą przerosnąć. A tak, wciąż milcząc, Złota po prostu przytuliła policzek do włosów sąsiadki, by nie siedzieć sztywno niczym wrak statku na dnie. Czuła się prawie na swoim miejscu i chciała to jakoś okazać. Jakkolwiek. Nawet jeśli sama nie rozumiała, co właściwie oznacza owo „swoje miejsce".

Może nie było tu nic do rozumienia.

— Grażyna.

Prawie podskoczyła, kiedy jej towarzyszka nagle przemówiła, przerywając trwające pomiędzy nimi milczenie. Nawet zachrypnięta od płaczu wciąż brzmiała dosyć piskliwie. Widać taka uroda. Złota zerknęła na nią; z tej perspektywy widziała jedynie czubek jasnej głowy, sklejone zaschniętymi łzami rzęsy oraz czubek nosa. Niewiele mogłaby z tego odczytać. Na pewno nie myśli rozmówczyni.

— Co?

— Tak mam na imię. Grażyna. — Tamta urwała na moment i odchrząknęła, nim kontynuowała: — Dedalowi zawsze mówiłam, że Kalina. Jak ta babeczka, co w niej jest seks.

— I wierzył ci?

— Proszę cię. Faceci zawsze wierzą w to, w co im wygodnie. — Grażyna prychnęła. — Kalina brzmi dla nich lepiej niż Grażka, wiesz. Lepiej się kojarzy.

— Wiem. — Złota poczuła nikły uśmiech na wargach. Już zapomniała, że tak potrafi. — Przecież jestem syreną.

— Fakt. — Cichy, urywany śmiech Grażyny miał w sobie tę samą ulotność, co złoty uśmiech. — Też chciałam być. Przez chwilę. Wtedy, jak was zobaczyłam na występie. Byłam na wszystkich, ale najbardziej to mi się podobało jednak, jak Zaucha śpiewałyście, wiesz? No ale szybko mi przeszło. Jeszcze zanim mi ogon przyszyli. Tylko wiesz, już wtedy tam leżałam, na tym stole pełnym lodu, zimno w chuj i co miałam robić? Krzyczeć, że już nie chcę? Za późno przecież. Dedal zapłacił. No i musiałam mieć jakiś... dół. To się po tym mogłam już tylko łudzić, że jednak będę mogła ten ogon w nogi zmieniać. Jak wy. W końcu Dedal mi to obiecał.

Grażyna umilkła równie nagle, co zaczęła rozmowę. Złota nie musiała uchodzić za specjalistkę od ludzi, by wyczuć „ale" na końcu ostatniego zdania. Pozostało jej jedynie zadać kolejne pytanie. W końcu już się nie bała.

— Myślisz, że wiedział...? — Sama nie wiedziała, dlaczego szepcze. Po prostu czuła, jakby niektórych rzeczy nie należało wypowiadać zbyt głośno. W odpowiedzi Grażyna znów prychnęła, choć teraz wybrzmiało w tym jeszcze więcej goryczy niż poprzednio.

— No pewnie. On zawsze wszystko wie. No, gdzie jestem, nie wie. Na razie. Jak mnie znajdzie, wrócę do basenu. Tylko teraz pewnie na górę kratę założy dodatkowo. Albo w ogóle mnie do wanny wrzuci i łazienkę na klucz zamknie. Zawsze taki był. Ja tak sobie teraz myślę, wiesz... — Zawiesiła na moment głos, jakby z wahaniem, ale zaraz kontynuowała: — Wtedy myślałam, że jeśli się nie zgodzę, to on sobie znajdzie inną naiwną do tego swojego basenu, bo on takie lubi. W sensie z ogonem, ale naiwne też. Ale teraz mi się wydaje, że on widział, jak ja na was patrzyłam i to miała być też kara dla mnie. Bo może wcale mi aż tak nie chodziło o to bycie syrenką, co o... Nieważne, sama nie wiem. Ale może i lepiej, że na mnie padło? Ja przynajmniej uciekłam. Łatwo z tym ogonem nie było, zwłaszcza przez płot, prawie się tam zryczałam niegorzej niż tu z tobą, tylko z bólu, ale ostatecznie wyszło. Na chwilę.

— Na chwilę — powtórzyła Złota dziwnie pustym głosem.

Sama dla siebie zabrzmiała jak echo. Dla Grażyny chyba też, bo wsunęła rękę pod złote ramię, jakby akurat jej rozmówczyni potrzebowała właśnie pocieszenia.

— Tak. Na chwilę.

— Ale to...

— Ale ja wiem, Złota. Ja wiem. Ale co zrobię? Kto mi pomoże, jak on się wreszcie dowie? Bo się dowie. On się zawsze dowiaduje, nie wiem jakim-kurwa-cudem. Jak mu do rodziców spierdoliłam, też mnie znalazł, a ja ze wsi jestem i to takiej, gdzie psy dupami szczekają. Nawet telefonu w domu nie mamy. Nikt nie ma. A on pewnego dnia zajechał tą swoją furą i o. Wróciłam. Co miałam zrobić? Powiedział mi wtedy „no dokąd niby pójdziesz, co, Kalina? Ty tu już nie należysz" i miał rację. Niestety. Nie należałam. Wszystko tam było dla mnie za małe, za brzydkie. Nawet z rodzicami się wtedy nie pożegnałam. Ani oni ze mną. Wiesz, chyba za złe mi mają, że tak wyjechałam do stolycy, zamiast w sklepie pracować jak Janeczka od sąsiadów. Więc jak nie należałam tam, Dedal uznał, że należę do niego.

Złota czuła się przytłoczona natłokiem informacji o ludziach i miejscach, których nie miała nigdy zobaczyć, ale tylko odrobinę. Przynajmniej zrozumiała najważniejsze: jej towarzyszka była na świecie sama. Tak jak i Złota zresztą. Oczywiście nie czyniło to Grażyny automatycznie substytutem Srebrnej, wręcz przeciwnie; obie mógł cechować zdumiewający talent do złych decyzji, acz tej pierwszej brakowało srebrnej delikatności i wrażliwości. Jeśli w ogóle była jakimkolwiek metalem — była stalą, Złota widziała to już teraz. Przede wszystkim jednak pozostawała towarzyszką niedoli na tej dziwnej pozycji, kiedy na powierzchni mogła je utrzymać wyłącznie pomoc nieznajomego. Dotarły tam, gdzie nie dopłynęła jeszcze żadna syrena i choć trudno powiedzieć, czy stanowiło to powód do dumy, tymże należało go uczynić. Poprzez poradzenie sobie, rzecz jasna. W s p ó l n i e. W cokolwiek przerodziła się Złota, gdziekolwiek czekało na nią teraz jej miejsce, wiedziała jedno — nie pozna odpowiedzi, jeśli pozwoli Grażynie wrócić do basenu.

Dlatego też odsunęła delikatnie głowę i z najwyższą ostrożnością ujęła podbródek rozmówczyni, by ta na nią popatrzyła. Tak jak do niektórych słów trzeba ściszyć głos, do innych należało spojrzeć drugiej osobie w oczy.

— Nie jesteś jego własnością — oznajmiła cicho, jakby kilka decybeli wyżej miało Grażynę spłoszyć.

— Złota...

— Nie jesteś — powtórzyła z wyraźnym naciskiem.

— Jemu to powiedz. Dla niego jestem jak ta jego fura. Tylko za paliwo nie płaci.

— Ale nie jesteś furą, tylko Grażyną.

— No jestem — westchnęła, kładąc dłoń na nadgarstku Złotej. Przez moment sprawiała wrażenie, jakby miała wyswobodzić się z uścisku, jednak zaraz sama delikatnie zacisnęła chłodne palce na ręce rozmówczyni. — Ale jestem też Kaliną, a Kalina ma tylko Dedala. Bo spierdolona jakaś jest, jak tak myślę.

— Kalina została w Warszawie. — Złota nakryła wolną ręką dłoń towarzyszki. Chciała ją ogrzać, ochronić, pomóc jej. — A ty masz mnie.

— Ale ja cię uderzyłam... — zauważyła w odpowiedzi Grażyna, jakby stanowiło to koronny argument przeciwko istnieniu jakiejkolwiek więzi pomiędzy nimi.

— Pamiętam.

— Kiedy uderzyłam Dedala... — Głos Grażyny nieznacznie się załamał, gdy urwała w pół zdania. Słysząc drżenie, Złota natychmiast splotła jej palce ze swoimi.

— Nie jestem Dedalem.

— Mam ogon twojej siostry.

— Widzę.

— Nawet mnie nie znasz. — Grażyna już niemal szeptała, ale dzielnie nie spuszczała wzroku z twarzy rozmówczyni.

— Nie? — Złota uniosła brew.

Mogła nie być najlepsza w niuansach ludzkiej natury, wiedziała jednak wystarczająco wiele, by rozumieć wagę tego, co miało dzisiejszej nocy miejsce na plaży: zbliżyły się do siebie. W inny sposób niż ona ze Srebrną; w inny niż Kalina z Dedalem; w inny niż wszystkie relacje, jakich Złota dotychczas doświadczyła. Ale zbliżyły. I w oczach Grażyny widziała, że obie czują to samo.

Mierzyły się przez chwilę wzrokiem, tocząc bitwę na spojrzenia, którą ostatecznie zwyciężyła Złota. Nie musiała wszak mrugać. Przeciwniczka westchnęła, wyraźnie pokonana w dowolnym znaczeniu owego słowa.

— Dobra, znasz. Ale tylko trochę. Tylko przez chwilę. Tak naprawdę jestem... Ja jestem okropna. Naprawdę.

— Nic nie szkodzi. — Złota pochyliła nieco głowę w stronę rozmówczyni. — Ja też.

— Co, jeśli się pozabijamy?

Głos Grażyny niemal nikł wśród szumu fal; gdyby siedziały choć trochę dalej od siebie, zagłuszyłoby ją morze. Ale teraz nie mogło. Nie, kiedy siedziały tak blisko, że Złota nie potrafiła już nawet rozpoznać kształtów odbitych w księżycowych oczach.

— Przynajmniej zrobimy to, będąc wolne. — Palce nakryte złotą dłonią zadrżały. — Obiecuję. Będziesz mogła odejść, jak tylko zechcesz. Tylko pozwól sobie pomóc. Pokażę ci miejsca, gdzie on nigdy cię nie znajdzie. A potem zrobisz, co będziesz chciała.

— A jeśli... Jeśli nie zechcę odejść?

Morze szumiało coraz głośniej, ale nie miało czego zagłuszać, ponieważ Złota jedynie uśmiechnęła się w odpowiedzi.

***

Nikt, nawet sam Tryton Bezrogi, nie był pewien, co nastąpiło potem. Wśród ludzi krążyły opowieści najróżniejsze — jedne krwawe, drugie romantyczne; dla koneserów istniały nawet takie łączące oba wymienione elementy. Niezależnie jednak od wersji, wątpliwościom nie ulegało jedno: z miejscowej plaży zniknęły wszelakie syreny. I te z bliznami, i te z pazurami, choć niektórzy twierdzili, że od początku był to jeden i ten sam stwór. Tyle też zdołał dowiedzieć się Dedal, gdy wreszcie dotarł do Sopotu swoim drogim, zagranicznym autem. Niestety, choć dopytywał wielu osób, nikt nie potrafił udzielić mu odpowiedzi, dokąd popłynęły ani nawet, która wersja historii była tą prawdziwą.

Bo nigdy więcej już żadnych syren nad Bałtykiem nie widziano.

***

Jeśli komuś ten styl nie przypadł do gustu to spokojnie, w tym shocie jest bardzo dużo eksperymentów z treścią, które w długich tekstach byłyby męczące, nie będzie tego w każdej pracy. XD

Tak czy inaczej, pozwólcie mi tu na chwilę wzruszeń. Otóż ten shocik skromny (16 stron) miał powstać dawno. W czerwcu. Na urodziny bardzo specjalnej osoby, o mojej relacji z którą Liber i Sylwia Grzeszczak napisali nawet swój trzeci wspaniały singiel, tj. "Mijamy się". Niestety, mimo licznych obietnic na Watt, tt i kij wie, gdzie jeszcze, nadal byłam w burnoucie. Zdążyłam nawet wreszcie, WRESZCIE, po ponad dwóch latach planowania mniej lub bardziej abstrakcyjnego zobaczyć się z tą osobą. Spanie w jednym łóżku must work wonders, skoro od powrotu najebałam koło 4k słów, sprawdziłam całość tyle razy, że już nie widzę błędów i pewnie zobaczę je za kolejne cztery miesiące, a potem jeszcze okazało się, że to NAPRAWDĘ skończyłam. Dzięki, Marcia. Za wszystko. Jesteś moją inspiracją, moją ulubioną autorką, przewodnikiem, krytykiem literackim i filmowym, gejmerem, nawet piłkarzykiem.

Jeszcze kiedyś napiszę Ci coś tylko dla Ciebie, co będziesz mogła ukryć przed światem.

A na razie - ku lepszym, łaskawszym czasom dla nas obu. Love ya.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro