PIERWOTNE INSTYNKTY [ONE-SHOT; "THE RAVEN CYCLE"]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

[trigger warning: narkotyki, przemoc domowa, skłonności samobójcze]


Pierwszym, co Kavinsky kiedykolwiek ze sobą przyniósł, był nóż. Wciąż go ma, nieodmiennie chowając pod poduszką, zawsze gotów naraz i do ataku, i do obrony. Czasem, obracając ostrze w palcach, myśli o Ronanie Lynchu — równie długim, cienkim, stworzonym z krawędzi, o które można się pokaleczyć byle muśnięciem.

Bywa, że go nienawidzi.

Noża.

Ronana Lyncha.

Nigdy jednak nie trwa to dłużej niż kilka chwil. Ostatecznie, nóż stanowi przecież część niego samego, podobnie jak rany zostawiane przezeń na skórze za każdym razem. Zawsze ostry — takim właśnie go wyśnił. Owa rzeczywistość nierzeczywistego nieodmiennie napawa go dziwną, chorobliwą fascynacją. Czuje ją również, patrząc na Lyncha. Podobne mu istoty nie należą bowiem do przyziemnej, rozczarowywującej rzeczywistości; zamieszkują wyłącznie głowę Kavinsky'ego.

Ronan Lynch, niczym jakaś pierdolona Atena, wyskoczył ze snu, którego on nie zdążył nawet wyśnić. Od zawsze należy do niego bardziej niż Prokopenko kiedykolwiek będzie, bo Proko to wyłącznie fałszerstwo, kopia podstawiona w miejsce oryginału. A Ronan Lynch stanowi dzieło czystej, nieskrępowanej żadnymi regułami sztuki.

Niektórzy kochają obcować z pięknem. Inni wolą je niszczyć. Kavinsky nigdy nie nauczył się, gdzie leży granica pomiędzy jednym i drugim. Dlatego właśnie pragnienie posiadania Lyncha, złamania Lyncha, wchłonięcia Lyncha z powrotem tam, gdzie jego prawdziwe miejsce — to dla Kavinsky'ego nic więcej jak naturalny instynkt.

***

Zauważenie cieknącej z nosa krwi zajmuje matce prawie minutę. Zanim zdoła wreszcie zrozumieć, dlaczego posiłek zaczął smakować rdzą, i rozetrzeć szkarłatną smugę po twarzy wierzchem dłoni, Kavinsky zupełnie traci apetyt. Odstawia z brzękiem sztućce, po czym wychyla duszkiem zawartość szklanki.

Nawet gdyby matka była trzeźwa, nie przejęłaby się, że jej syn rozbraja barek do obiadu. Świat na trzeźwo jest przecież nie do przyjęcia. Sama go tego nauczyła.

— To pewnie ciśnienie — mamrocze przepraszająco, jakby nie wycierała właśnie o spodnie ubabranej krwią dłoni ospałym gestem nałogowej ćpunki.

Kavinsky może jedynie roześmiać się nieprzyjemnie w odpowiedzi, czego jeszcze nigdy sobie nie odmówił.

— Pierdolenie.

Matka nie odpowiada. Nie podnosi rzuconej jej rękawicy, nawet kiedy akurat znajduje się w agresywnym nastroju. Trudno powiedzieć, czy owa mdląca bierność stanowi efekt przeżartego do cna narkotykami mózgu, czy jednak strachu. Chociaż Kavinsky nigdy nie podniósł na matkę choćby głosu, nie sposób zapomnieć, że są tu, gdzie są, ponieważ z ojcem podobnych oporów nie miał. Żadnych innych zresztą też.

Zapewne właśnie w tym leży problem; zapewne, gdyby w spojrzeniu matki potrafił dostrzec cokolwiek poza narkotyczną mgłą zasnuwającą nienaturalnie rozszerzone źrenice, dostrzegłby lęk. Nieme pytanie, ile jeszcze minie, nim i ona wyczerpie pokłady jego cierpliwości.

Powiedziałby jej wówczas, że gdy — nie „jeśli", żadne z nich nigdy nie myśli o tym w kategoriach „jeśli" — tak się stanie, po prostu strzeli sobie w łeb. W końcu nic nie zrani jej skuteczniej niż pozostawienie samej ze sobą, zapomnianej w domu, który zabija ich oboje.

Bywają dni, kiedy Kavinsky nie odnosi wrażenia, jakby docierał już na skraj; wówczas incydenty podobne dzisiejszemu nie odstraszają go od stołu od razu. Niestety nie jest to jeden z nich. Odsuwa więc krzesło, z rozmysłem szurając po podłodze aż do bólu zębów, choć matka nawet nie drgnie, wciąż nie odrywając wzroku od talerza. Niczym skarcone dziecko, od niechcenia grzebie w nim widelcem, jakby tylko czekała, aż syn wreszcie wyjdzie i zostawi ją w jadalni samą z jej rozpierdoloną przegrodą nosową.

Krew znów zaczyna ściekać po górnej wardze, acz matka jest najwyraźniej zbyt naćpana, by pomyśleć o przyciśnięciu do nosa chusteczki.

Kavinsky nie chce tego dłużej oglądać; nie chce nawet komentować. Nienawidzi, gdy jego słowa trafiają w próżnię, a gadanie do kogoś, kto na własne życzenie zamyka się we własnej głowie, nie jest niczym innym. Ojciec doskonale o tym wiedział, zamykając ich tu we dwoje.

Każdego dnia żałuje coraz bardziej, że stanął w jej obronie. Kroczek po kroczku, ziarnko do ziarnka — aż do chwili, kiedy faktycznie rozbryzga własny mózg na ścianie.

Na razie jednak może tylko wyjść, co też niezwłocznie czyni. On nazwałby to odwrotem taktycznym, ale Bogiem — kim? — a prawdą, ucieka. Ucieka od wąskich, kościstych nadgarstków obleczonych zbyt cienką skórą; od paznokci pokrytych bordowym lakierem, którego odpryski odmierzają nieliczne chwile trzeźwości; od rozmazanego tuszu sięgającego prawie na policzki w ponurej parodii sińców. Niestety, nieważne, jak daleko odejdzie, nigdy nie zdoła odegnać myśli, jak bardzo nie przypomina matki, ponieważ ona sama siebie już nie przypomina, pocięta na kawałki i złożona ponownie z plastiku, silikonu oraz innych tworzyw, których nazw Kavinsky nie próbuje nawet zgadywać. Czasem, kiedy palce wciąż ma śliskie od krwi sączącej się ze świeżych rozcięć, staje przed lustrem i szkarłatnymi liniami zaznacza na swojej twarzy wszystko to, co zniknęło z tej należącej do matki.

Nos — zbyt szeroki, jak wyjaśniła, krzywiąc się na widok wyciągniętej z szuflady ślubnej fotografii.

Wąskie wargi — doskonałość można wszak poprawić, jeśli wierzyć ojcu, który odpowiedział za nią na zadane pytanie.

Czoło — tylko niewielki zabieg, trochę botoksu, by wygładzić pierwsze zmarszczki, zapewniła zniecierpliwiona.

Kroczek po kroczku, ziarnko do ziarnka, twarz Kavinsky'ego sukcesywnie wymazywano z rysów istoty, którą przez wiele lat uważał za jedyną podobną sobie. Zastanawia się czasem, czy choć przez chwilę było warto. Może sam powinien spróbować. Odnosi jednak wrażenie, że matka przekazała mu w genach wszystko — łącznie z wrodzoną niezdolnością do odczuwania szczęścia.

Dla niej zawsze za mało. Dla niego nigdy to, czego szukał.

Sto białych mitsubishi. Dwa tuziny fałszywych praw jazdy. Pięć skórzanych bransoletek.

Ale tylko jeden Ronan Lynch.

Mógłby wsiąść teraz do auta, wcisnąć gaz do dechy i mknąć ulicami tego parszywego miasteczka, aż nie spotkałby wreszcie albo jedynej osoby, którą chciał teraz ujrzeć, albo psa szczekającego dupą. Wszystko jedno. Drzewo też nie byłoby złą opcją. Wyśniłby sobie kolejny samochód.

Mógłby, ale chce mu się rzygać. Przed oczami wciąż ma krew spływającą matce prosto do ust.

Taki jak ona, przypomina sobie słowa ojca. Boże, kurwa, niech to nie będzie prawda. Pod powiekami Kavinsky'ego wielokrotnie przemodelowane skalpelem oblicze matki zamienia się w jego własne. Krew ścieka mu już po brodzie, plami biały bezrękawnik.

Nie, nie, nie.

Mdłości narastają. Zaciska dłonie w pięści, jakby mógł w ten sposób powstrzymać ich pocenie. Dygoce, samemu nie wiedząc, czy zaraz zwymiotuje na podłogę, czy upadnie na kolana, wydając z siebie zwierzęcy skowyt. Nawet gdyby jego gardło nie skurczyło się nagle, zbyt ciasne nawet dla powietrza, nie potrafiłby nazwać swojego obecnego stanu. To dla pizd—

taki jak ona

—a on—

nie potrzebuję w tym domu więcej dziwadeł

—nie jest—

ciebie też mogę naprawić

—pizdą.

Przyciska czoło do chłodnej powierzchni, nie wiedząc nawet, czy to ściana, czy podłoga. Niech będzie nawet sufit, póki przynosi ulgę. Mroczki pod kurczowo zaciśniętymi powiekami wirują w paralitycznym tańcu psychodelicznych kształtów, które koniec końców zawsze układają się w to samo. Skulona matka. Kavinsky z ojcem. Błysk ostrza.

Przecięło wówczas kość niczym masło.

Może kiedyś, nim stracił resztki złudzeń, rzeczywiście wierzył, że stanął wówczas w jej obronie. Dziś zna już prawdę — bronił wyłącznie siebie. Matka dała mu wszystko, od zbyt szerokiego nosa po zdolność okradania snów, a on panicznie bał się zostać z tym sam.

To wyłącznie instynkt przetrwania.

Gdyby znał wówczas konsekwencje, gdyby wiedział, że ona i tak go porzuci, skierowałby ostrze przeciwko sobie.

***

Kształtowanie rzeczywistości od zawsze było banalne, jeszcze zanim nauczył się wędrować tam, gdzie sięgają wyłącznie nieliczni. Kavinsky odnosi czasem wrażenie, że wręcz zbyt banalne; że i jego rzeczywistość ktoś kształtuje, by wszystko zawsze szło gładko, niczym w jednym z kłamstw, które tak łatwo wypluwa.

Tylko Ronan Lynch nie dostał pierdolonej instrukcji postępowania.

Najwyraźniej nie dotarła na orbitę Ganseya, gdzie Lynch ewidentnie planuje spędzić swoje gówniane życie, czekając na jakikolwiek okruch uwagi. Kavinsky myśli o jego naiwności, o psiej wierności, o oczach wlepionych w plecy Ganseya za każdym razem, gdy suną wspólnie po autostradzie, maska w maskę. Im mocniej zaciska wówczas palce wokół drążka skrzyni biegów, tym wyraźniej widzi przed sobą twarz Lyncha. Czuje, jak napina się skóra na dłoniach, a niezagojone rozcięcia pękają, pozostawiając czerwone smugi na tapicerce.

W owych chwilach Ronan Lynch jest mu bliższy niż kiedykolwiek. W owych chwilach mógłby powiedzieć Ronanowi Lynchowi wszystko, obnażyć każde ze swoich kłamstw. W owych chwilach Ronan Lynch ma nad nim władzę, z której nie zdaje sobie nawet sprawy.

Oczywiście, mógłby sobie wyśnić własnego Lyncha tak, jak wyśnił Prokopenkę. Idealna kopia, którą nie musiałby nawet dzielić się ze światem, skoro nie byłoby za kogo jej podstawiać. Wyjechaliby razem z Henrietty, gdzieś daleko, jak najdalej — pieniądze nie stanowiłby wszak problemu, póki dystans między nimi a Jersey rósłby, zamiast maleć. Oczyma wyobraźni widzi ich tak wyraźnie, jakby przywołał rzeczywiste wspomnienie; widzi pokój w przydrożnym motelu i pierwsze promienie słońca sączące się poprzez szczeliny w tanich, plastikowych żaluzjach; widzi śpiącego na brzuchu Lyncha z policzkiem przyciśniętym do poduszki; widzi również samego siebie tuż obok, równie nagiego, równie odsłoniętego. To wszystko znajduje się w zasięgu jego ręki.

I jest gówno warte, póki Ronan Lynch pozostaje zaledwie kopią. Bo Kavinsky nigdy nie zaspokaja głodu zastępstwem. Jeśli czegoś zapragnie, zawsze walczy do ostatniej krwi, aby móc zatopić w tym zęby.

Sny jednak rządzą się własnymi prawami — nawet dla tych, którzy potrafią je kształtować według własnych upodobań. Wystarczy tylko dotrzeć wystarczająco głęboko. Zielona tabletka na szybki, świadomy odlot. Niebieska na prawdziwy sen. Obracając ją teraz w palcach, Kavinsky zastanawia się, czy podświadomie próbował być zabawny, śniąc klucz do snów tej samej barwy, co oczy Lyncha.

Może to tylko przypadek. Wszak niebieski stanowi również kolor snów; kolor smutku, przed którym Kavinsky stale ucieka w seks, prochy i samochody; a także — dawno temu — kolor Kavinsky'ego, nim został Kavinskym.

Nie chce teraz o tym myśleć. Nie chce o tym wcale myśleć. Połyka tabletkę i popija ją resztką piwa. Nim odpłynie w sen, słyszy jeszcze brzdęk szkła uderzającego o betonowe podłoże parkingu.

Czasem w jego snach Ronan Lynch wchodzi mu do ust; w innych pożerają się wzajemnie, kawałek po kawałku, odrywając surowe mięso od kości i karmiąc niczym kochankowie.

Pożądanie to dla Kavinsky'ego najbrutalniejszy instynkt wykształcony w drodze ewolucji.

***

Zna ten sen. Już go śnił — stał wówczas z boku, jedynie obserwując. Tamtej nocy był drzewem... Nie, wszystkimi drzewami otaczającymi ich dwóch, jego i Lyncha; czymś pierwotnym, co żądało zwrotu zaciągniętego długu. Następnie przeobraził się w kulę ognia, przenikającą pomiędzy światami niczym nóż przez ciało ojca, ostrze wchodzące w kość jak w masło. Wie, jakie zakończenie czeka go teraz, kiedy jest sobą, choć wolałby znów obserwować. Już rozumie.

Czas nie stanowi linii.

Właśnie w tej chwili leży naćpany na masce mitsubishi, pogrążony w niebieskim śnie. W tej chwili przesuwa palcami po kręgosłupie Lyncha, za jedynego świadka mając księżyc w pełni. W tej chwili kuli się na korytarzu w domu, a matka krwawi z nosa. W tej chwili otwiera oczy w łóżku, kurczowo zaciskając palce na nożu.

W tej chwili umiera.

Zawsze umierał. Mylił się, cały czas się mylił — umieranie nie jest skutkiem ubocznym. Umieranie to jedyna droga. Nie czeka go nic poza śmiercią. Nigdy nie czekało.

Po raz pierwszy od dawna czuje naraz wszystko, czego nie pozwalał sobie czuć. Wściekłość. Smutek. Lęk. Radość. To się wreszcie skończy, myśli sobie, rozpościerając szeroko ramiona i krocząc wśród płomieni. Chciałby je objąć, tak jak one objęły świat wokół. Kiedy odejdą, odejdzie wraz z nimi.

Świat jest straszny. Może wypowiada te słowa na głos; może nie. Co za różnica? Gdzieś za plecami słyszy wołania Ronana Lyncha, ale nie mają już dłużej znaczenia. Nic nie ma znaczenia.

Chcesz znać prawdę, Lynch? Powiedziałbym ci ją, gdybyś tylko poprosił. Powiedziałbym ci o Bułgarii, dobre sobie. Wszyscy naprawdę w to wierzyliście. Powiedziałbym ci o moim ojcu. Nigdy nie znaleźliśmy jego palca. Powiedziałbym ci o Prokopence, o obu Prokopenkach. Nie chciałem tego, on po prostu nie zdążył wysiąść na czas. Powiedziałbym ci o nożu.

Poprawia okulary przeciwsłoneczne na nosie, patrząc prosto w pędzącą ku niemu niszczycielską siłę. Od lat jest Kavinskym i jako Kavinsky umrze. Josepha nie ma już dawno — zostawił go w snach w zamian za nóż.

Czując żar na twarzy zastanawia się, zaledwie przez ułamek sekundy, czy zdołałby go sprowadzić, słysząc swoje imię w ustach Ronana Lyncha.

***

I guess wyszło mi to nieco dłuższe niż planowałam, choć właściwie niczego w tym shocie nie planowałam. Jozek Kavinsky był jednym z niewielu ciekawych elementów i chciałam mu coś od siebie poświęcić.

FEW NOTES:

1. Chyba jedyną dobrą rzeczą w całej serii jest oniryczny klimat, który starałam się zachować, dlatego oszczędziłam sobie ekspozycji, jak wg mnie przedstawia się historia rodziny Kavinskych albo dłuższych scen. To zawsze miało się skupiać głównie na psychologii postaci i mam nadzieję, że udało mi się to zachować.

2. Tak, staram się zasugerować, że matka Kavinsky'ego ma tę samą moc, co on, tylko kompletnie sobie z tym nie radzi. Czy raczej: żadne z nich sobie nie radzi, każde na swój sposób.

3. Tak, drążek skrzyni biegów to bardzo oczywista alegoria. Aż się prosiło w świetle dramy Maggie z Halsey. XD

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro