ZGAŚ ŚWIATŁO, MARYO [ONE SHOT; GRISHAVERSE]

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

[trigger warning: emotional abuse, poronienie (sugerowane)]


 Wieczory są niebezpieczne.

Inni boją się nocy, ale nie Marya. Ją noc otula ciemnością niczym troskliwa matka pierzyną, ukrywając tak wszelką brzydotę, wszystko to, czego się nie chce lub nie powinno zobaczyć. Wieczory z kolei... Wieczory przynoszą szarość, mdłe nieświatło odbierające kolorom ich tożsamość, Maryi zaś — bezpieczeństwo. Bez kolorów zostaje całkiem sama, błądząc niezdarnie wśród bezbarwnych konturów. Chciałaby móc przesunąć czas do przodu niby wskazówki zegara, ilekroć dostrzega za oknem pierwsze zapalone latarnie.

Ich marna poświata jej nie ochroni.

(— Robi się późno, Maryo — mówi pielęgniarz, stając w progu).

(— Robi się późno, Maryo — mówi Jan, stając w progu).

— Robi się późno, mamo — mówi Wylan, stając w progu. Zza jego pleców sączy się żółte światło wiszących w korytarzu lamp, barwiąc rude włosy Janem i rozrzucając na podłogę trzy cienie, każdy dłuższy od poprzedniego.

(może to wcale nie)

oczywiście że Wylan. Jak mogłaby pomyśleć inaczej?

Marya mruga, aż czuje pieczenie pod powiekami, byle odegnać natłok obrazów czekających na nią wśród szarości. To Wylan, jej synek, jej ostatnia deska ratunku, jej jedyny dowód na życie, którego sobie nie wymyśliła. Kiedyś nazywała się Marya Van Eck. Dziś nazywa się Marya Hendriks. I nie jest szalona. Czy Wylan to wie? Musi wiedzieć. Jan wiedział. Wiedział, kiedy ją tam wysyłał. A teraz patrzy na nią oczami ich syna, bo przecież Jan Van Eck naznaczył swym piętnem wszystko, co kiedykolwiek mu dała. Wylan nie stanowi wyjątku — zawsze bardziej przypominał Jana niż ją. Gdzieś pod jego powiekami czeka na nią ten sam chłód, który znalazła pewnego dnia w spojrzeniu męża. Jakby najzwyczajniej w świecie przebudził się jako inny człowiek.

(nie zamykaj oczu synku nie zasypiaj tylko tak noc pozostanie bezpieczna)

— Nie jestem szalona — mówi Marya cicho.

Kłamie. Jak może nie być szalona, skoro wszyscy na świecie są choć trochę szaleni? Jedyna droga prowadzi w dół, głębiej i głębiej. Wystarczy tylko usłyszeć to dostatecznie wiele razy.

(marya van eck nie jest szalona ale ona nazywa się marya hendriks)

— Wiem, mamo — odpowiada Wylan niemalże szeptem, by nikt nie usłyszał, że on również kłamie.

Taki dobry z niego chłopiec.

Pewnego dnia Jan też wreszcie to zobaczy. Musi się tylko obudzić.

***

Jest jeden obraz, którego Marya nigdy nie skończy. Postawiła go przy oknie w sypialni, naprzeciw łóżka, na wypadek gdyby sen przyniósł ze sobą kolejny zapomniany dotychczas detal: pojedynczą smugę światła, przebarwienie na brzegu liścia, cień rzucany przez Jego dłoń. Cokolwiek. Dla niej wszystko ma znaczenie.

Jest to również jedyny obraz, który według Wylana skończyła już dawno. Pozostałe czekają na nią porzucone w przypadkowych miejscach w całym domu, od ganku aż po wychodzący na ulicę balkon w pokoju syna; przemieszczają się zależnie od potrzebnego Maryi oświetlenia albo — częściej — jej humoru. Niektórych nie dotyka całymi tygodniami, by później zostawić na płótnie zaledwie jedno świeże pociągnięcie pędzla, ale każdemu z nich wciąż bliżej ukończenia niż ich bratu zamkniętemu samotnie w sypialni. Marya doskonale wie, co chce na nich namalować i jak to zrobić, ale teraz nic jej nie ogranicza. Podobna wolność stanowi luksus, którego woli nadużyć niż ponownie go utracić.

Teraz, w domu.

W domu, gdzie nikt nie grozi palcem, przypominając łagodnie „Maryo, materiałów musi wystarczyć dla wszystkich". W domu — ich domu — Wylan nigdy nawet nie pyta, farb i płócien po prostu nie brakuje. Zupełnie jakby spali na pieniądzach. Może śpią. Marya pamięta, jak Jan mówił niegdyś co innego, ale dla Jana każde kłamstwo było niczym oddech, a każdy oddech niczym kłamstwo — równie naturalne. Wymienne. Od pewnego czasu. Gdyby tylko potrafiła wskazać moment zmiany...

(Marya stoi w oknie, wciąż młoda i pełna niezliczonych kruchości, które można strzaskać. Wszechobecna w ketterdamskich salonach kokieteria nigdy nie stanowiła jej mocnej strony, dlatego nie próbuje nawet ukryć swojego oczekiwania. Nie powstrzymuje też uśmiechu, kiedy jeden z sunących po brukowanej ulicy powozów zatrzymuje się przed domem Hendriksów, a ze środka wysiada Jan z bukietem w dłoni. Unosi głowę, by spojrzeć w okno i Marya widzi na jego twarzy odbicie własnej radości).

Nie chce nad tym myśleć. Wówczas Jego miękkie, chłodne dłonie zawsze chwytają ją nagle od środka, miażdżąc w uścisku — czasem w gardle, czasem w piersi. Nieistotne gdzie, skoro zawsze boli tak samo; zawsze zgina jej kolana i Marya nie zna bardziej oczywistego dowodu na wolę Jana Van Ecka w swoim cierpieniu — niby własnym, ale nigdy prywatnym. Całe życie najmocniej pożądał hołdów, bardziej nawet niż dziewczyny z okna, której codziennie przynosił kwiaty; na pewno teraz doceniłby ironię, że tylko ją jedną wciąż potrafi do nich zmusić. Ją jedną zawsze będzie potrafił do nich zmusić.

(będę milczeć wyjadę jeśli chcesz zabiorę wylana daleko już nigdy ci się nie sprzeciwię tylko proszę proszę

BŁAGAM)

Marya potrząsa głową, jakby dzięki temu mogła wyrzucić z niej echo, które następnie spadłoby na podłogę i potoczyło pod łóżko, gdzie mieszkają wszystkie szare strachy. Echo bowiem również jest szare, pokryte kurzem jak wszystko, co się porzuca, by na zawsze o tym zapomnieć. Kurz zabił Maryę Van Eck, dlatego Marya Hendriks skupia uwagę na farbach. Farby oznaczają kolory, a kolory bezpieczeństwo.

Raz-dwa-trzy oddechy.

Przerwa.

Raz-dwa-trzy.

Echo cichnie. Marya miesza na palecie błękit oczu

(Jana)

Wylana z szarością

(kurzu)

własnych

(co za ironia co za ironia)

aż osiąga brzydki, brudny odcień zastawy do herbaty. Widziała przecież brzeg spodka. Przypomniała sobie dziś rano, dlatego musi odwzorować to na płótnie, póki pamięta. Inaczej nie będzie po nim śladu, a ona przecież musi mieć dowód—

bo nigdy jej nie wierzą, że nazywa się Marya Van Eck.

Od samego początku, od chwili, kiedy stanęła w holu u boku Jana, patrzyli na nią z politowaniem. Czasem nachodziła ją myśl, czy nie myli politowanie ze współczuciem, ale zwykła zbywać podobne podejrzenia niczym natrętną muchę — nie potrzebowała wszak ani jednego, ani drugiego. Pobyt tu stanowił tymczasowe wyjście, na które zgodziła się wyłącznie ze względu na Jana. Los nie był dla nich ostatnimi czasy zbyt łaskawy, dlatego nie chciała dokładać mężowi zmartwień i przystała na propozycję dojścia do siebie w odpowiednim ku temu miejscu. Niechętnie, co prawda, ale przystała. Jak zawsze. Taki właśnie mieli układ: Jan był rozumem, a ona sercem. Idealne dopełnienie.

Dlatego wierzyła we wszystko, co mówił.

Dlatego czekała cierpliwie na jego przyjazd.

Dlatego czekała cierpliwie aż ją stąd zabierze.

Musiał to zrobić. Przecież obiecał. A jeśli jego słowo nie miałoby wartości, czy w ich małżeństwie pozostałaby jakakolwiek?

Odpowiedź nie nadchodziła, choć i Marya nieszczególnie takowej szukała. Wolała wypatrywać Jana, tydzień po tygodniu uciekając w dniu wizyt przed depczącymi jej po piętach wątpliwościami prosto do pokoju dziennego, gdzie przygotowane przez pielęgniarki miejsce już na nią czekało przy oknie. Na nich. Na nią i Jana. Na państwo Van Eck, chociaż nie było to zbyt godne przyjęcie: chybotliwy stolik nakryty wyblakłą od częstych prań serwetą. Obrazu wieńczył, oczywiście, ten okropny serwis do herbaty w kolorze

(kurzu)

pleśni. Przynajmniej wazon zrobiono ze szkła, nie mógł więc oszpecić kwiatów. Prawdę mówiąc, Marya nie miała pojęcia, skąd pielęgniarki wzięły bukiecik czerwonych dalii — nie rosły przecież w otaczającym budynek ogrodzie — ale cieszyło ją, że chociaż jedną z jej próśb spełniono. Najważniejszą, jak wielokrotnie podkreślała personelowi, mówiąc o odwiedzinach Jana.

Nikt nie znał wszak prawdy: Marya nie cierpiała czerwonych dalii.

Ich głęboki kolor zdawał się jej zbyt intensywny, niemalże agresywny, a nastroszone płatki przypominały pióra gotowego do ataku ptaka. Jednak Jan lubił czerwone dalie. Być może jako jedyne spośród wszystkich kwiatów świata, gdyż nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek wspominał o jakichkolwiek innych — czerwone dalie przynosił zaś codziennie, odwiedzając dom Hendriksów. Wówczas właśnie, nad pierwszym z wielu nadchodzących bukietów, powiedział, że to jego ulubione kwiaty. Ponieważ zupełnie do niego nie pasowały, tak śmiałe i drapieżne, Marya nie zdołała powstrzymać cisnącego się na język „dlaczego?". Wbrew jej oczekiwaniom, Jan najwyraźniej nie uznał pytania za impertynencję; wręcz przeciwnie, odpowiedź poprzedził niemalże nieśmiałym uśmiechem, nim odparł:

— Przypominają mi o tobie.

Uwierzyła natychmiast, ponieważ jedno wiedziała o Janie Van Ecku od pierwszego spotkania: nie potrafił ukryć negatywnych emocji. Cieszyła się, chociaż ani dalie nie przypadły jej do gustu, ani nie dostrzegła w nich podobieństwa do siebie samej. Nie widziała go również teraz, ale nie na sobie chciała przecież wywrzeć dobre wrażenie; nie sobie musiała przypominać o dobrych chwilach. Nie chodziło o nią. Nigdy nie chodziło o nią, nawet w jej własnym życiu. Zawsze byli rodzice, potem Jan, a jeszcze później — Wylan. Zataczała teraz koło, wracała do pewnego punktu wyjścia, chociaż wolałaby do domu.

Zdarzały się wówczas dni, gdy wybrałaby nawet grób ponad ten zimny, bezosobowy pokój dzienny wypełniony cieniami w ludzkich ciałach wypatrującymi gości, którzy dawno o nich zapomnieli. W odbiciu w szybie Marya niczym się od nich nie różniła. Zapewne dlatego przestała wyglądać przez okno, oczekując przybycia Jana. Skupiała uwagę na bukiecie czerwonych dalii, zupełnie jakby był on latarnią mogącą sprowadzić męża do jej portu. I z każdym tygodniem coraz mniej rozumiała podobieństwo, ponieważ im bardziej blakła ona sama, tym intensywniejszej barwy nabierały kwiaty.

Wszystko nabrało sensu, kiedy Jan wreszcie—

Stukanie we framugę wyrywa nagle Maryę z płótna, wspomnień oraz barw wystarczająco ostrych, by mogła się nimi skaleczyć.

Jesper.

Rozpoznaje to jeszcze zanim gość powie choć słowo. Wystarczy samo pukanie. Nie subtelność, z jaką to zrobiono, lecz sam fakt — bo tylko Jesper ostrzega ją, nim przekroczy próg sypialni. Nawet jeśli Maryi nakazano zawsze zostawiać uchylone drzwi. Jespera nigdy nie pomyliłaby z pielęgniarzem; z Jesperem wszystko wydaje się klarowne. Jesper zwyczajnie nie może pomieścić jej duchów, bo ma zbyt wiele własnych.

— Maryo — mówi niemal przepraszającym tonem, podchodząc z tacą zastawioną buteleczkami i słoiczkami. Tylko szklanka wody stoi codziennie w innym miejscu. — Twoje lekarstwa.

Domu naprawdę nie dzieli od szpitala aż tak wiele różnic.

— Oczywiście — odpowiada Marya z nikłym uśmiechem, wyciągając przed siebie otwartą dłoń.

Czasem odnosi wrażenie, że dla Jespera cały proceder jest dużo trudniejszy niż dla niej. W dowolnym znaczeniu. Stałe pozycje pojemniczków z tabletkami podpowiadają mu kolejność zażywania, którą Marya potrafi wyrecytować z pamięci. Problemu nie sprawia jej również nie myśleć o powodach, przez które musi przyjmować kolejne lekarstwa i popijać je wodą — zdążyła przywyknąć. W przeciwieństwie do Jespera. Gdyby było inaczej, potrafiłby spojrzeć Maryi w oczy, kładąc pigułki na środku wyciągniętej przez nią dłoni.

Niezależnie od znaczenia, oboje zgodnie ignorują okazjonalne drżenie jego ręki. Na to również istnieje lekarstwo, ale zbyt daleko, poza zasięgiem rąk Wylana, choć Marya wie, że on sam myśli inaczej.

Żaden Van Eck nie wierzy w istnienie czegoś, czego nie sposób kupić.

— Myślałem, że skończyłaś ten obraz — zagaja niepewnie Jesper, kiedy Marya po raz ostatni odstawia szklankę na tacę.

— Dlaczego?

Jesper wzrusza lekko ramionami, jakby już żałował poruszenia tematu.

— Wylan tak mówił.

Teraz oboje patrzą na płótno i — choć jest jeszcze za wcześnie, by leki zaczęły działać — przez chwilę widzą to samo. Prosta martwa natura, widok z góry na bukiet czerwonych dalii w szklanym wazonie. Może to tylko iluzja, ale Marya czuje już z tyłu głowy łaskotanie obojętnego spokoju, który Jesper przynosi codziennie na tacy, dlatego chce podzielić się z nim prawdą, póki jeszcze pamięta. Póki jej świadomość nie rozpoczyna codziennego dryfu między czasami, bez punktów zaczepienia.

— Wiesz... — zaczyna tak cicho, jakby powierzała Jesperowi swój najgłębiej skrywany sekret. — Nie miałam pojęcia, że te kwiaty są sztuczne, dopóki nie rozbiłam przy nim wazonu.

(nie nIE NIGDZIE NIE IDZIESZ POSŁUCHAJ MNIE SPÓJRZ NA MNIE NIE MOŻ)

„To właśnie tamtego dnia umarła Marya Van Eck", chciałaby dodać, ale słowa odmawiają jej już posłuszeństwa.

Może z powodu leków.

Może z powodu dłoni Jana w gardle.

Może z powodu Maryi Van Eck, który patrzy na nią oczami Jespera, szarymi niczym jej własne.

Co za ironia, myśli sobie Marya. Co za ironia. Dziwi ją wyłącznie, że w Jesperze znalazło się miejsce dla jeszcze jednego ducha.

***

Najtrudniejsze są poranki, gdy budzi ją deszcz uderzający o szyby. W Ketterdamie nigdy nie mży czy kropi — pogoda nie ustępuje tu ludziom, równie głośna i gwałtowna, dlatego bębnienie z łatwością zagłusza wszystkie inne odgłosy zza okna. W takie dni Marya musi otworzyć oczy, by wiedzieć, gdzie się obudziła. Białe ściany oznaczają szpital, błękitne — dom. Jak zawsze, bezpieczeństwo tkwi w kolorach. Tylko kolory pomagają jej podtrzymać złudzenie kontroli nad rzeczywistością.

Bywają bowiem i takie poranki, gdy nawet śledząc wyryte w pamięci wzory słojów na drewnianym suficie, Marya wciąż nie wie, kiedy się obudziła. Wszystko zależy od głosów za ścianą.

Może wciąż śni; może utknęła w przeszłości — kolejny utkany z kurzu duch, na wieczność zmuszona słuchać kłótni, którymi przez lata nasiąkły mury tego nieszczęśliwego domu. Może, może, może. Jedno wie na pewno: zmieniają się głosy, lecz nigdy słowa.

(— Ja już tak dłużej nie potrafię — łka Marya Van Eck, przyciskając dłonie do rozczarowująco płaskiego brzucha).

— Ja już tak dłużej nie potrafię! — krzyczy za ścianą Marya Van Eck głosem Jespera.

(— Znajdziemy wreszcie sposób — zapewnia Jan łagodnie, najłagodniej, jak potrafi, choć szron powoli rozkwita mu w oczach. — Musisz tylko być cierpliwa).

— Jes, znajdziemy wreszcie sposób — zapewnia Jan brzmiący jak Wylan. A może Wylan brzmiący jak Jan? Każdego dnia ich głosy coraz bardziej zlewają się w jeden. Gdyby Marya zamknęła oczy, różnicę rozpoznałaby wyłącznie po tonie. — Musisz tylko być cierpliwy. Potrzebuję czasu.

— Dałem ci czas, do cholery! Masz cały czas świata, i swój, i mój! To nie działa, rozumiesz? Nie działa!

(— Ufasz mi? — pyta Jan, ujmując jej dłonie w swoje. Więcej w tym geście zaborczości niż troski. Zapewne równie czule zakładałby jej kajdany).

— Nie ufasz mi? — Głos Wylana brzmi teraz tak cienko, bezbronnie. Matka w Maryi pragnie zamknąć go w uścisku, osłonić własnym ciałem przed każdym wymierzonym weń raniącym słowem; Marya w matce woli krzyknąć do Jaspera, by uciekał — ale nie potrafi. W jej gardle znów tkwi dłoń Jana.

(— Oczywiście — szepcze Marya, czując w spierzchniętych ustach smak soli).

— Wiesz, że tak — odpowiada Jesper tak cicho, że równie dobrze mógł zrobić to wyłącznie w głowie Maryi.

Nie słyszy nic więcej — ani kolejnych słów, ani trzaśnięcia drzwiami, nawet bicia własnego serca. Łzy spływają po jej twarzy i skroniach, wsiąkając we włosy, docierając do uszu. W półmroku pochmurnego poranka słoje na suficie przypominają usta rozwarte do krzyku.

***

Wieczory są niebezpieczne.

Niegdyś bała się nocy, dzieląc lęk bliźnich wobec nieznanego ukrytego pośród cieni. To Wylan nauczył ją, że mrok zapewnia nie tylko schronienie przed czujnym okiem potworów, lecz również słodką niewiedzę, chowając w swych przepastnych czeluściach szczegóły, których nie powinniśmy lub nie chcemy dostrzec. Co dzień, ledwo słońce zdołało pochylić ku horyzontowi złocistą głowę, syn uciekał do pokoju Maryi, chowając twarz w matczynych spódnicach, ilekroć zza okna dobiegał ich stukot toczących się po bruku kół powozu.

(— On mnie nie kocha — szepcze Wylan głosem tak zgrubiałym od płaczu, że przestał już należeć do dziecka).

Minęły jednak lata, Marya Van Eck stała się Maryą Hendriks — a Wylan zapomniał. Teraz to ona skrywa wieczorami głowę w pierzynach, pozbawiona dłoni, którą mogłaby ująć w tę najszarszą z godzin. Samotna. Zapomniana. Opadająca w miękką obojętność, pozbawione ostrych krawędzi nieczucie zostawiające na języku ciężki smak opium.

(On mnie nie kocha, myśli Marya Van Eck, patrząc w zimne oczy człowieka, który zabrał jej wszystko. Wie, że rozcięła sobie dłoń — ale nie czuje bólu. Wzdłuż palców spływają strużki krwi. Z każdą kroplą uderzającą o podłogę, Marya Van Eck umiera).

Jednakże, czasem Wylan pamięta: gdy ogarnia go samotność, gdy on jej potrzebuje. Taki dobry z niego chłopiec, lecz na zawsze pozostanie synem Jana. Nie można walczyć z nieznanym, dlatego Marya nie wini jedynego dzieła, które kiedykolwiek skończyła. On próbuje, naprawdę próbuje. Sam przyniósł jej dziś leki, choć nie potrafi zapamiętać ich kolejności, a ona nie pytała, gdzie jest Jesper. Poradziła sobie sama, kiedy opadł na łóżko z topniejącymi oczami. Już to widziała — kiedyś, w innym życiu, jako inna osoba.

(będą inne jan będzie więcej szans przysięgam)

(kocham cię wiesz że cię kocham prawda)

(co ja bym bez cie)

— On mnie nie kocha — szepcze Wylan zachrypniętym od płaczu głosem, do którego wreszcie dorósł.

Jego głowa spoczywa na jej kolanach, tak boleśnie znajoma ciężarem. Wyłącznie żółte światło lampki podtrzymuje przy życiu teraźniejszość, złudzenie rzeczywistości zawarte w miedzianym kolorze.

Marya milczy. On zawsze wie, kiedy kłamie; to niczym magia zawarta w oczach Van Ecków. Nie zrozumiałby. Może powinna winić siebie — nie zdążyła nauczyć syna, jak kochać bezwarunkowo. Dlatego jedynie gładzi go po włosach, zawierając w owym geście wszystko, co oboje chcą usłyszeć.

Zaprzeczenie.

Przeprosiny.

Obietnicę.

— Zgaś światło, Maryo — mówi cicho Jan w przeszłości, w jej głowie, gdzieś daleko stąd. Nie może wrócić ani się obudzić, dopóki nie zapadnie ciemność.

Dlatego Marya posłucha.

Niech zapanuje mrok, niech otuli ich wszystkich, niech zwiąże, co utracone. Niech noc skryje ten dom przeklęty nieszczęściem.

***

Wesołego Dnia Kobiet wszystkim, którzy świętują! <3

Ten one shot miał powstać już rok temu (i wtedy powstało jakieś 70% widocznego tu dziś tekstu), ale jako że byłam wtedy w miejscu niewiele lepszym od tego, w jakim psychicznie znajduje się Marya, a do tego miałam na głowie licencjat, ostatecznie został odroczony. Pewnie nie dokończyłabym go dziś, gdyby ktoś mnie nie zirytował.

Nie jest to tekst, z którego jestem w stu procentach zadowolona, ale też, prawdę mówiąc, gdyby mi absolutnie odpowiadał pod kątem stylistycznym i logiki tekstu, oznaczałoby to, że nie spełnił swojego zadania, tj. nie oddaje strumienia świadomości osoby chorej psychicznie. Domyślam się, że jak trafi tu ktoś poza pięcioma osobami na krzyż, dla których to napisałam, może mu się nie podobać, że w przypadku Maryi obrałam wizję, że jej życie po Crooked Kingdom nie uległo jakiejś znaczącej poprawie tak głębiej niż na pierwszy rzut oka, ale niestety, tak wygląda dla mnie sytuacja po lekturze Rule of Wolves. To, co dzieje się w domu Van Ecków po duologii Wron *nie jest* zdrowe, i nie wierzę też w przerywanie kręgu przemocy czy niepowielanie pewnych modeli bez terapii albo chociaż samoświadomości, a Wylan nie ma żadnej z tych rzeczy.

A dla mojej lożki Jorei enjoyers: kc chopaki <3 (Ale Winczys najbardziej, bo miałam to rok temu opublikować na jej urodziny, więc uznaj to proszę za przedsmak prezentu)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro