Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rano Wilhelm wyszedł na rynek miejski, polecając stajennemu, by pilnował mu konia i zachęcił go pełnym mieszkiem.

Na środku rynku stał spory, porośnięty bluszczem i mchem pomnik Arhibalda Hembreya, prawowitego możnowładca tych ziem.

Wiedźmin poszedł do kuźni, szukał kowala. Chciał się rozeznać trochę w sytuacji politycznej i ekonomicznej misteczka. Ewentualnie miał nadzieję na jakieś zlecenie od niego. Może jakieś rudy do znalezienia w jaskiniach?

- Witaj! - przywitał się. - Czy to ty przewodzisz radą miejską? Chciałbym się trochę rozeznać w otoczeniu.

- A! Witam, witam. Tak przewodzę radą, ale moim zwierzchnikiem jest Marko Hembrey, dziedzic na włościach. Ma córkę, Magga Hembrey się nazywa. Mieszkają w posiadłości na wzgórzu. Moim zastępcą na radach jest rzeźnik, miły facet, ale jak popije to jest nieznośny... Rady odbywają się dwa razy na kwartał... I to chyba wszystko. Miasto jest jedną wielką manufakturą i jest w miarę bogate, w każdym razie najbogatsze na pograniczu. Mamy zamówienia od samego Cesarza. Co do zleceń, to ostatnio mamy sporo kłopotów z jakimiś hybrydami, utopco-wampiry albo coś. Mieszkają pod wodą, piją krew. Zginęło tak kilku podmiejskich wieśniaków... Zbadał byś to, proszę?

- Ta... Jasne... A pogadamy o cenie? Proponuję 200 florenów...

- 150 - Zaoponował stanowczo kowal.

- 175.

- Niech będzie... - Ustąpił rzemieślnik.

- Zanim się zajmę tymi mutantami, chciałbym zamienić słówko z panem Hembrey'em... Wiesz może, kiedy przyjmuje gości?

- Po nocy pracuje, do południa śpi... Złapiecie go około szesnastej. To już teraz.

- Dobrze... Bywaj, dzięki za rozmowę. I zlecenie!

Idąc w stronę posępnego wzgórza Wilhelma minął wysoki człwiek z kruczymi włosami i wąsami. Ukłonili się kurturalnie sobie nawzajem i poszli w swoje strony.

- Wiedźmin... Czyli sprawa jest poważniejasza niż myślałem... - myślał Jester Hoksfol. - Ten człowiek może się okazać dobrym informatorem... Idzie do Hembreya... Odwiedzę go wieczorem, Hembreya a potem tego łowcę potworów... Popytam o nich w mieście.

Wilhelm z Geso po dziesięciu minutach szybkiego marszu doszedł przed posiadłość. Nie była w najlepszym stanie. Ściany były popękane, zarośnięte a wieża była na wpół zburzona. I w ogóle cały dwór wyglądał na pusty. Ale jednak ktoś tam mieszkał.

Otworzył mu wykwintnie ubrany służacy, który gestem pokazał, żeby iść za nim. Weszli do wielkiej jadalni. Na końcu dużego stołu siedział zgarbiony nad papierami jakiś jegomość ubrany w beżową kamizelkę i ciemno zielony krawat. Miał jasne włosy, lekko już siwiejące i szorstki zarost. Twarz miał wykrzywioną grymasem niezadowolenia. O krzesło była oparta laska, a na stole oboj papierów z pieczęciami leżał pistolet i kule.

Gdy drzwi się otworzyły, człowiek ów zatrząsł się i drżącą ręką wycelował w kierunku drzwi.

- Kto idzie?! - Spytał znerwicowany. - Ktoś ty?

- Panie, przyprowadziłem gościa, wiedźmina, Wilhelma z Geso. Chciałby z waszmością pomówić. -objaśnił kamerdyner.

- A! Dobrze, dobrze... - siedzący rzucił pistolet na stół, podniósł się ciężko podpierając się na lasce i kuśtykając w stronę rozmówców. - Jestem Marco Hembrey, władca tych ziem. W czym mogę pomóc?

W tym momencie do pokoju weszła młoda dziewczyna, na oko 16 letnia. Była bardzo wysoka, chuda i miała krótkie rude włosy.

- Tato, widziałeś moją... - urwała zobaczywszy gościa.

-Panie wiedźminie, to moja córa, Magga, Maggo, to jest pan Wilhelm z Geso, łowca potworów. Przyszedł na rozmowę. - Wytłumaczył Hembrey.

- Witam. - przywitała się Magga Hembrey i skłoniła się.

- Witam...- odparł wiedźmin, zapatrzony w dziewczynę, która była niespodziewanie piękna. I oto, młody, bo miał zaledwie 50 lat, Wilhelm się zakochał. Patrzył na dziewczę z zachwytem, aż się zarumieniła.

- Przepraszam tato, nie chciałam przeszkadzać. Potem przyjdę -powiedziała, uśmiechnęła się do Wilhelma i powoli wyszła.

- Wybacz, za to niezbyt grzeczne powitanie... - Marco wskazał pistolet. - Jestem poddenerwowany, wszystko przez te potwory-mutanty, których coraz więcej...

- Kowal mówił mi o tych potworach, utopco-wampir? - Wyrwał się z zamyślenia białowłosy.

- Nie tylko, bo są też inne... Widziłeś kiedyś strzygo-mglaka? Albo ghulo-południcę? Ja też nie. Aż do zeszłego roku. A i to nie były pierwsze tego typu anomalie. Jest ich ostatnio coraz więcej. Wojna nie służy potworom i się mutują między sobą... Jeśli rozmawiałeś z kowalem, to wiesz co masz zrobić, ale mam prośbę. Jestem człowiekiem światłym, naukowcem. Chcę zgłębić te anomalie. Więc gdybyś przyniósł jedną głowę z tych utopców krwiopijców... Byłbym zobowiązany. Oczywiście ją od ciebie kupię, a kowal zapłaci za samo zlecenie. Co ty na to?

- Do celów naukowych mówisz... No dobra.. Ale cena ma być porządna, jasne? Jestem profesjonalistą. Niektóre moje czyny dorównują samemu słynnemu Białemu Wilkowi, Geraltowi z Rivii... Nikt do końca nie wie, co się z nim stało. Jeśli nie zmarł od jadu czy z wykrwawienia, to ze starości. Choć to mało prawdopodobne - zaśmiał się Wilhelm.

- Do tej roboty trzeba mi profesjonała. - Uśmiechnął się Marco Hembrey i triumfalnie wypalił z pistoletu w sufit, aż tynk poleciał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro