Nie zostawię cię samej z promieniowaniem - Bellarke

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Końcówka sezonu 4

Osiem minut. Czterysta osiemdziesiąt sekund. Tyle czasu dzieliło Polis, Arkadię oraz pobliskie tereny od chmury promieniotwórczej, od Praimfayi. W labolatorium wszystko było przygotowane na wystrzelenie ośmiu osób w kosmos, w miejsce z którego uciekali. W śnieżnobiałym pomieszczeniu dało się słyszeć szybciej bijące serca oraz przyspieszone pulsy i wstrzymane oddechy. Brakowało tylko jednej osoby.

- Może mi ktoś powiedzieć, gdzie jest Clarke? - Zapytał zirytowany John Murphy. - Nie żeby coś, ale jeśli to ja bym się spóźnił na naszą podróż to miałbym w sobie siekierę.

Wszyscy zebrali spiorunowali go wzrokiem. Nastała grobowa cisza, a miejsce w którym przebywali nie pomagało jej przezwyciężyć. Otaczająca ich biel zaczęła się zbyt mocno błyszczeć, zostali oświetleni jej blaskiem.

- Poszła do anteny, zaraz wróci. - Ledwie szepnęła Raven, wychodząc z gotowej do startu rakiety. - Przecież do Clarke, zawsze wraca.

Chcieli wierzyć w słowa brunetki, więc kiwnęli głowami dla własnego pocieszenia. Jednak ich przeczucia mówiły co innego, sekundy mijały w zastraszającym tempie, a Griffin dalej nie było. Ze zdenerwowaniem zakładali blado czerwone kombinezony, które miały ich uchronić w podróży do domu, w podróży do Arki. Jednak czy bez Clarke to miało jakikolwiek sens? Z tym nie mogła zgodzić się jedna osoba.

- Coś musiało się stać, idę po nią. - Bellamy Blake energicznym ruchem wyskoczył z kapsuły.

Sześć par oczu popatrzyło na niego ze strachem i troską wymalowaną na twarzy. Tylko Bellamy potrafił pakować się w tarapaty w celu pomocy swoim przyjaciołom. Bo tylko Bellamy tak troszczył się o swoją setkę i wiedział, że jest ich królem choć nigdy się do tego nie przyznał.

- Chcesz powiedzieć, że nie polecisz bezpiecznie na Arkę bo razem z Clarke chcesz zginąć przez falę promieniowania? Niezły żart, Bell. - Echo zrobiła kwaśną minę i próbowała bezskutecznie złapać chłopaka za rękę.

Tylko zdrajczyni mogła nie wiedzieć, że Blake nienawidził wszystkich zdrobnień swojego imienia. Za bardzo kojarzyły mu się z domem, z kochającą matką która zawsze tak się do niego zwracała czytając kolejne kartki ,,Iliady". Na samo wspomnienie swojej rodzicielki odwrócił wzrok, za dużo smutku dostarczały mu te wspomnienia. Kiedy po raz pierwsze dała mu do potrzymania malutką Octavię...

Silnym ruchem odpiął pasy, które go okręciły niczym pnącza. Zdjął kask z dostępem do świeżego tlenu i otworzył drzwi rakiety.

- Nigdy nie zostawię swoich przyjaciół w potrzebie. Nie zostawię Clarke. - Powiedział dumnym głosem, choć ukrywał jego drżenie.

Za dużo razy pozwalał jej odchodzić. Za dużo razy widział jej krew i kolejne rany po walkach i torturach. Miano Wanhedy ciążyło na blondynce nierozłącznie od kilku miesięcy. A to tylko dlatego, że Blake wraz z nią pozwolił na śmierć ludzi w Mount Weather. Za dużo rzeczy wzięła na swoje ramiona, pozwalając aby to ją skrytykowano i bito, nie jego.
Walka o przyjaciół. To hasło połączyło tę dwójkę w momentach, które nie powinny się przydarzyć młodocianym przestępcom zrzuconych z Arki. Jednak czy było inne wyjście? Obrona świata i ochrona ludzkości stała się ich chlebem powszednim.

Bellamy biegł tak szybko, jak tylko pozwalała mu na to pogoda i własne siły. Widział na zegarku kolejne upływające sekundy, oraz zbliżającą się metalową konstrukcję wierzy antenowej. Jeszcze tylko kilka metrów, kilka metrów...

Spodziewał się zobaczyć niską blondynkę na samym dole, grzebiącą w kabelkach, jednak dopiero kiedy zadarł brodę do góry, dostrzegł jej małą postać na samym czubku. Decyzja zapadła od razu, nawet nie zdążył jej dobrze przemyśleć. Zostawił plecak i zaczął wspinać się po nierównych prętach konstrukcji, które przypominały krzywe odcinki drabiny.

Walka ze swoimi słabościami to największe starcie jakie człowiek może dokonać. A słabością Bellamy' ego była wysokość. Choć zawsze robił dobrą minę do złej i często zagmatwanej gry, wysokość powodowała u niego zawroty głowy i przyspieszony oddech. Walczył z tym każdego dnia na Ziemi, bo dopiero na rodowitej planecie ten lęk się objawił. Przez całe swoje młode życie latał tyle kilometrów nad zniszczoną Ziemią, że jego lęk wydawał się śmieszny i komiczny. To był jedyny powód dla którego chciał wrócić na Arkę, tam chociaż nie bał się wysokości.

Robiło się coraz bardziej gorąco, gdzieś w oddali można było dostrzec zbliżającą się falę pomarańczowego promieniowania, która zbliżała się nieubłaganie do wierzy anteny. Blake jednak coraz wyraźniej widział również Clarke, która siliła się dobrze naprowadzić talerz anteny. Zazdrościł jej tego uporu w działaniu, tej słynnej zawziętości i postawieniu na swoim. Czasami dostrzegał w niej te cechy charakteru, których w sobie nie posiadał.

- Bellamy, dlaczego nie poleciałeś? Wiesz, że promieniowanie cię zabije... - Usłyszał kiedy dotarł na sam czubek.

Dziewczyna nie była zła, tylko przerażona obecnością chłopaka z lękiem wysokości. Była pewna, że sama zostanie na Ziemi podczas gdy jej przyjaciele polecą bezpiecznie do krążącego pierścienia Arki. Nie spodziewała się takiej niespodzianki.

- Nie mogłem cię tu zostawić, rozumiesz? Razem coś wymyślimy. - Uśmiechnął się z nadzieją w oczach.

Nadzieja. Ile razy wypatrywali jej z okien Arki, kiedy ekspulsowano znajome twarze za banalne przewinienia? Ile razy szukali jej, kiedy ziemianie kazali im się wynosić bądź kiedy do Miasta Świateł szukano ochotników z Arkadii? Nadzieja była ich przyjaciółką, od kiedy tylko się urodzili.

- Jak zawsze Bellamy, jak zawsze. - Odwzajemniła delikatny uśmiech i przypomniała sobie ostatnią rozmowę z A.L.I.E.

Robiło się coraz bardziej gorąco. Kiedy zeszli na trzęsącą się ziemie, do ich uszu dotarł silny dźwięk. Spojrzeli do góry. Rakieta wbiła się w powietrze, pokonując pomarańczową falę promieniotwórczą.

- Powinieneś być razem z nimi. - Clarke odezwała się wręcz błagalnym głosem.

To ona zawsze podejmowała trudne decyzje. To ona zawsze kładła się z myślą zabicia ziemian, aby uratować swoich przyjaciół. To ona wymyślała kolejne pomysły na zawieranie sojuszy. A teraz role się odwróciły. Teraz to ją chciał uratować Bellamy Blake.

- Powinienem być razem z tobą, Clarke. Ten jeden raz daj mi siebie uratować. - Spojrzał z wyczekiwaniem w jej szeroko otworzone oczy.

Kiwnęła głową. Zaczęli uciekać w kierunku labolatorium, które miało stać się ich ochroną przed śmiercią. Na naturę nie działały karabiny ani bomby, musieli się ukryć.

Znowu biegli przez las. Znowu uciekali i potykali się o własne nogi. Znowu Księżniczka i Król biegli ramię w ramię, noga za nogą. Rutyna życia na Ziemi musiała się spełnić nawet w chwili Praimfayi.

Zamknęli za sobą metalowe drzwi w chwili, gdy pomarańczowa mgła dosięgała ich pleców. Udało się.

- Znowu przeżyliśmy, to niemożliwe. - Zasyczała Clarke, z bólem spoglądając na swoją lewą dłoń wypełnioną czerwonymi bąblami.

- Znowu przeżyliśmy. - Zaśmiał się Bellamy, szukając zimnej wody.




🌾🌾🌾
Witam was w krótkich, one shotach z The 100!
Uwaga!
One shoty będą przedstawiać sytuacje z serialu w odrobinie innej formie (np. Ktoś może przeżyć, ktoś może umrzeć) nie traktujcie tego poważnie. W końcu to fanfiction
Jak na 7 one Shotow, uwazam że ten jest najlepszy 😅 poprawiajcie moje złe odmienianie po angielsku imion - z tym jestem mocno słaba ❤
Z racji że jestem mocno Bellarke, będzie tego tutaj sporo! (Ale nie aż tak)
A wy jakie lubicie szipy? 🌹

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro