XXX⚔️

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

⚔️⚔️⚔️

Thorin chciał wyruszyć od razu, gdy tylko dotarli do Barda i rozgrzali się trochę, jednak dom cały czas obserwowali strażnicy, dlatego zdecydowali się poczekać do zmroku.

W dodatku wciąż nie mieli broni. Nic z tego, co miał u siebie Bard nie nadawało się do użytku. Hak ze starego harpuna, zgniatacz przerobiony z młota kolwalskiego. Idealna broń, jeśli zostanie się zaatakowanym przez ślepego paralityka.
Thorin zaczął wykłócać się, że zapłacili za topory i miecze, a nie za gówno na patyku, przez co Bard się na nich obraził. Powiedział, że tylko w arsenale można szukać lepszej broni, i żeby się pierdolili, a potem sobie poszedł.

Wobec tego Thorin zarządził napad na arsenał, i gdy tylko zaszło słońce wyruszyli, nie zważając ma błagania Beina, by zostali, bo stary da mu lanie, za to że pozwolił im wyjść.

Jedynym plusem całej sytuacji były suche ubrania, które Bard powygrzebywał z szaf. Quimera znalzała dla siebie długi, lekki płaszcz. Nie bez przyczyny wszyscy szpiedzy noszą coś takiego. Był wystarczająco obszerny, aby ukryć pod nim broń, a jednocześnie, kiedy związała go paskiem, wyglądała jak seksowna agentka służb specjalnych.

Gdy szli wąskimi przejściami, było całkiem ciemno. Ciemności nocy wydawały się głębsze niż zazwyczaj; latarnie uliczne zdawały się zupełnie nie przenikać mroku.

W żadnym z okiem nie było widać światła, wszystkie były ciemne i puste, jak ziejące w czaszce oczodoły. Zdziwiła ją pustka, panująca nocą na ulicach Esgaroth, pozbawionych wszelkiego ruchu, zalanych światłem sodowych lamp w kolorze moczu. Równie dobrze mogłoby to być miasto na księżycu, bądź wizja świata po przejściu apokaliptycznej zarazy, z której przeżyło bardzo niewielu. Kusznica Krasnoludów majaczyła na tle rozgwieżdżonego nieba. Wzdłuż ulic biegły rzędy obskurnych bungalowów. Jakieś dwie kurwy leżały pokotem w niedalekiej odległości, niczym arystokracja ścięta miodem podebranym z piwniczki. Ich usta były otwarte i bezwstydnie łapały powietrze, za które nawet nie zapłaciły władcy miasta.

Po kilku minutach dotarli do celu.

Dokładne strzeżenie arsenału oznaczało dwóch idiotów przysypiajacych przy drzwiach. Jednak, jeśli narobią hałasu, idioci wezwą więcej idiotów. Przyjdzie cała horda idiotów, i kurwa, na Durina, będą ugotowani, niczym zagubieni wędrowcy w kanibalskim, haradzkim kotle. Poza tym, drzwi były zamknięte.

Zatrzymali się za przeciwległą ścianą.

- Co teraz? Wejdziemy oknem? - zapytał Bilbo, zadzierając wysoko głowę.

- Zostawcie to mnie.- powiedziała Quimera, uśmiechając się wskutek pomysłu, który właśnie przyszedł jej do głowy.

Rozpięła dwa guziki płaszcza, odsłaniając dekolt.

Thorin rzuci jej szybkie, nerwowe spojrzenie.

- Co chcesz zrobić?

Widziała dokładnie, gdzie zatrzymał wzrok. Oczywiście, tam gdzie zawsze.

- Pogadam z nimi. Nie ruszajcie się stąd, dopóki po was nie przyjdę.

Krasnoludom po raz kolejny nie pozostało nic innego, jak zaufać Wynaturzeniu.

Quimera ruszyła w stronę drzwi arsenału, pośród gęstej mgły, przypominając sobie słowa matki;

,,Wszyscy mężczyźni są tacy sami. Nieważne, czy to król, żebrak, elf, krasnolud, młody czy stary, żonaty, czy nie. Mężczyzna to mężczyzna. Na każdego jest ten sam sposób. Ciało pięknej kobiety."

I słowa Hannara: ,,Do czego służą kobiety, jeśli nie do dawania przyjemności mężczyznom."

Szalej, dziecko, szalej. Korzystaj z hojnych darów natury.

Odwróciła się. Również mgła. Przez krótki moment była całkowicie odgrodzona od świata, lecz zamiast ulgi poczuła straszliwą, przytłaczającą samotność. Kiedy tak sunęła zamgloną, opustoszałą ulicą z szerokim kapturem płaszcza, zaciągniętym na głowę, wyglądała niczym śmierć, która wybiera się po swoje ofiary.
W istocie tak było.

- Amal shufar, at rrug.* - powiedziała do siebie i powlekła się dalej chodnikiem ku strażnikom, idąc coraz wolniej, w miarę jak zbliżał się doń.

Ściągnęła kaptur i szła lekko chwiejnym krokiem, ze spuszczoną głową i postawionym kołnierzem płaszcza, bawiąc się kosmykiem włosów. Jeśli nic się nie zmieniło przez te lata, a sądziła, że nie, to prostytucja była w tutaj najlepiej opłacanym zawodem. Jednak dziwki, były jak to miasto; brudne, wilgotne, śmierdzące olejem i smołą. Quimera miała, więc szansę zaistnieć.

W mroku nie widziała dokładnie ich twarzy, ale do tej pory musieli ją już zauważyć - musieli, gdyż była tu jedynym poruszającym się obiektem - i chciała, żeby zobaczyli bezpańską, lekko wstawioną suczkę, której zebrało się na pieszczoty.

- Dobry wieczór panowie...

Typowy zespół: jeden weteran, a drugi młody i zielony nowicjusz. Byli blisko siebie, niemal ramię w ramię, i tylko to miało znaczenie. Spojrzeli na nią sennie.

- Nie nudzi wam się, sterczeć tutaj w tak piękną noc?

Mówiła głosem Malvady. Gdyby słuchała go inna kobieta, wyczułaby od razu, że coś jest jest tak, jednak słuchający go mężczyzna natychmiast pomyśli o seksie i zapomni o wszystkim.

Odchyliła rąbek płaszcza. Jej silne udo mignęło pośród mgły.

Oprzytomnieli natychmiast i stanęli na baczność. Starszy chrząknął i uśmiechnął się. Quimera przyjrzała się jego twarzy. Morda typowego zbereźnika. Strzał w dziesiątkę, jak miło z jego strony. Sympatycznie.

Młody rzucił mu niepewne spojrzenie. Wyglądał bardzo młodo. Może był na tyle dorosły, żeby pić alkohol, może nie. Przypominał bardziej dzieciaka ze szkoły artystycznej, niż strażnika.

- Jesteśmy w pracy, panienko.- odpowiedział stary, a mimo to dalej się szczerzył.

- Panie władzo....- odezwała się Quimera cichym, słodkim głosem i lekko musnęła dłonią jego ramię. - Jestem tu nowa, nie mam tu nikogo...

Nie zamierzał dłużej się opierać.

- W takim razie nie martw się ślicznotko, już masz.

- Ile?- zapytał po chwili.

Quimera musiała zdusić w sobie śmiech. Ta część dawała jej najwiecej radości. Cisza przed burzą.

- Zależy, czego sobie życzysz?

- Wszystkiego.

Zachichotała. Jej śmiech brzmiał zalotnie i figlarnie.

- Dobra odpowiedź, kochanie. Z tą odpowiedź mogę dać zniżkę, może nawet dam ci za darmo, ale...- spojrzała znacząco na młodzieńca. - tylko jeśli twój przyjaciel do nas dołączy.

Młody pokręcił z przestrachem głową i uniósł ręce w obronnym geście.

- Ja...Ja chy-chyba...

- Zamknij się, Hale! - uciszył kolegę starszy- Z takim podejściem umrzesz jako prawiczek.

Tak, to pewne. Umrzesz jako prawiczek, panie Hale.

- Wejdźmy do środka. Trochę tu wilgotno...- powiedziała cicho.

Jej palce wędrowały po wewnętrznej stronie uda, wciąż dalej i dalej, nadając wypowiedzianym wcześniej słowom, całkowicie nowego znaczenia.

Stary obrzucił ją głodnym spojrzeniem, po czym energicznie złapał pęk kluczy.

Wnętrze nie było zbyt przyjemne, jak wszystko w tym mieście.

Wciąż ten starszy, złapał ją w pasie i przyciągnął do siebie. Paskudny, stary wieprz.

Quimera sięgnęła do zasobów swojej wyobraźni i przed oczami stanęło jej jego białe, tłustawe ciało, kręcone, ciemne włosy na rękach, nogach i klatce piersiowej, jego bielizna - szarawa, przybrudzona, na której odchody pozostawiły różnorakie, abstrakcyjne wzory.

To był kluczowy moment, jeszcze nie decydujący, ale prawie. Młody tylko stał i spuszczał się, a pryszcze na jego twarzy błyszczały w świetle lampy, niczym radioaktywny odpad.

W tym momencie Quimera poczuła się sobą bardziej, niż kiedykolwiek od początku tej wyprawy: zimna, spokojna, wyrachowana, świadoma wszystkiego, od kropli mgły na żelaznej poręczy przed wejściem, po brudnoszare, gołębie pióro leżące na schodach.

Słyszała szybki, przerywany oddech strażnika. Zaczął rozpinać jej guziki płaszcza. Rozpiął drugi, trzeci, a kiedy rozpiął czwarty wbiła mu nóż w gardło. Krew trysnęła w górę, a w słabym blasku lampy wyglądała jak sos do steków.

Hale nie stanowił żadnego problemu. Stał sparaliżowany przerażeniem, gdy jego partner uniósł ręce, niepewnie dotykając rękojeści noża. Wyglądał jak człowiek, próbujący oderwać jakąś egzotyczną pijawkę.

- Ble!- wykrztusił.- Grr! Ble!

Hale odwrócił się do niej. Zszokowany, zdawał się zupełnie nie pojmować, że Quimera ma coś wspólnego z tym, co spotkało jego partnera, i to wcale jej nie zdziwiło. Widywała już takie reakcje. Zszokowany i zdumiony strażnik wyglądał teraz jak dziesięciolatek, którego przyłapano ma kradzieży lizaka w sklepie.

- Coś się stało Bradze!- powiedział.

Quimera wiedziała coś jeszcze o tym młodym człowieku, który zaraz miał się dostać na listę poleglych: on sądził, że krzyczy naprawdę, a tymczasem z jego ust wydobywał się zaledwie ochrypły szept:

- Coś się stało Bradze!

- Wiem, kochanie. - odparła Quimera i uderzyła go hakiem w podbródek.

Był tak chudy, że nawet dzieciak dałby radę powalić go na ziemię. Cios sięgnął celu, rzucając młodego strażnika na schody. Quimera złapała go za włosy i mocno szarpnęła w dół, jednocześnie unosząc kolano. Rozległ się stłumiony, okropny dźwięk i Hale runął jak ołowiana sztaba. Obejrzała się na weterana i stwierdziła niewiarygodną rzecz: Braga zniknął.

Quimera wypadła z arsenału i zobaczyła go. Szedł bardzo wolno i po chwili skręcił w bok opierając się o ścianę. Typ krwawił jak świnia i zostawiał za sobą strumień, tak szeroki i gęsty, że miejscami tworzył okrągłe kałuże. Stanął dokładnie tam, gdzie czekała reszta kompanii i próbował wyrwać sobie ostrze z rany.

Pobiegła w ich kierunku. Krasnoludy stały z szeroko otwarty i oczami. Zupełnie tak, jak pierwszego dnia, kiedy Thorin wbił jej nóż w serce, a ona powoli wyciągnęła go i oblizała.

- Niezły jest. - rzuciła do zszokowanych świadków tej komedii, zapinając przy tym guziki płaszcza.- Robią tu twarde sztuki. Byłabym dumna, mogąc z nim służyć.

Tak, Hannar też był twardą sztuką, ale nawet najtwardsza sztuka nie da rady pokonać Malvady.

Na dźwięk jej głosu strażnik odwrócił się chwiejnie. Oczy miał szkliste i wychodzące z orbit, oczy czegoś, co powinno wisieć na ścianie w domku myśliwskim. Ładnie wyglądałby nad kominkiem w domu Beorna. Jego zbroja była cała pokryta krwią i Quimera nie miała pojęcia, jak mógł utrzymać się przy życiu, nie mówiąc już o zachowaniu przytomności.

- Wzz. Wzz! Str! Szszz!

Jego głos był niewyraźny i zduszony, ale ciagle zdumiewająco silny. Kiedy próbował coś powiedzieć stercząca mu z gardła rękojeść noża podskakiwała górę i w dół.

Gdzieś z prawej dał się słyszeć odgłos stukających butelek. Dwóch meneli siedzących na beczkach, całkowicie zignorowało krasnoludy, dziwną laskę i krwawiącego faceta z nożem w szyi.

- Tak, tak wezwiemy straż.- powiedziała łagodnym, przekonującym tonem, po czym szybkim ruchem wyciągnęła nóż i przejechała nim głęboko, po całej szerokości jego gardła.

Brzegi rany ostrza rozchylily się jak rybie skrzela i trysnęło jeszcze więcej krwi. Braga runął na ziemie wprost pod stopy krasnoludów. Drgała mu jedna noga, a przerżnięte tętnice pulsowaly, niczym wijące się węże, wypluwając jasnoczerwony jad.

Quimera zaczęła wodzić wzrokiem po ich twarzach. Kili był jeszcze bledszy niż przed tem, Dori zasłaniał Oriemu oczy, a Bifur szeptał coś pod nosem w swoim języku. Quimera wzruszyła tylko ramionami.

- To nie ja. Sam się nadział. To co, idziemy?

Jakim trzeba być idiotą, żeby nadziewać się na pierdolony nóż?

Nikt nic nie powiedział. W milczeniu ruszyli za nią.

Weszli do środka, usłyszeli łomot. Ach tak, jest jeszcze nowicjusz. Ten próbował wstać, choć oczy miał niezbyt przytomne. Krwawił z uszu.

- Chwila.- powiedziała Quimera.

Podeszła do młodzieńca, chwyciła go za gardło i zaczęła dusić. Hale upadł na plecy. Ona usiadła na nim i dusiła dalej, czując nadchodzący przypływ żądzy. Po chwili znieruchomiał.

Wstała i odrzuciła ciało na bok. Czarna i opuchnięta twarz chłopaka przypominała teraz oblicze goblina.

Mogła zabić ich w inny sposób. Szybciej, bez tej szopki, ale podobało jej się to.
Kurewsko, jej się to podobało.

- Nieźle się spisałaś, mała.

- To nie ja, to ty!

W istocie to nie ona. To Malvada.
Im dłużej o tym myślała, tym bardziej podobał się jej ten pomysł. Rzeczywiście, spisała się całkiem niezłe. A przecież to dopiero początek.

- Droga wolna, koniec przedstawienia. - powiedziała.

Weszli na górę i zabrali się za kompletowanie broni. Niestety Kili, który został najbardziej obładowany zimnym, mokrym od mgły żelazem, a trzeba było zaznaczyć, że był ranny, runął jak długi że schodów.

Kiedy już zaczynali podejrzewać, że popełnili poważny błąd, drzwi do arsenału otworzyły się. Zaraz potem usłyszeli jeszcze mniej przyjemny dźwięk: odgłos zbliżających się kroków.

- Kurwa, na Durina, to straże. - wykrzyknął Bofur - Tym razem więcej straży.

I tym razem strażnicy byli zupełnie nieczuli na wdzięki Quimery.

⚔️⚔️⚔️

Budynek rządcy był jak Erebor - wieczny i niezmienny - dokładnie taki, jaki zapamiętała. Te same kraty z kutego żelaza w oknach na parterze. Przez szyby z zatopioną drucianą siatką w oknach na pietrze, widać było zakurzone firany, do tego rozwalajacy się balkon. Łatwo zlokalizować okno komnaty rządcy: pozostawał na nim fragmenty jakiś złotych liter. Zamiast firan w oknie wisiała folia. Quimera była niezwykle ciekawa, co się tam dzieje, że z taką desperacją odcina się od świata. Drzwi były wykonane z solidnej stali, doskonale osadzone na dwóch ciężkich, metalowych zawiasach. Mogłaby rozwalić je obcasem, ale nie byłoby tak zabawnie.

Po chwili z budynku wyszedł władca miasta, który był rudym, obleśnym, żującym tytoń niechlujem i Quimera gardziła nim od pierwszej sekundy, kiedy go zobaczyła.

Alfrid podążał za nim, cały czas, nieco przygięty do ziemi, jakby był starcem, niezdolnym stawić czoła nawałnicy, lub jakby jego kręgosłup wykrzywiło pod wpływem wiecznie panującej tutaj wilgoci.

- Co się tutaj dzieje?- zapytał władca.

- Przyłapaliśmy ich na kradzieży broni w arsenale. - powiedział któryś ze strażników.

Władca pokiwał głową, patrząc na nich tak, jakby byli pleśnią na najdroższym rodzaju szynki parmeńskiej.

- Wrogowie publiczni! Najgorzej zła rzecz, jaką można spotkać pośród tego motłochu.

- Żałosna banda przemytników nic więcej, mój panie. - odparł Alfrid z pogardą.

- Uważaj sobie.- warknął Dwalin, a potem wskazał na Thorina.- To jest nie jest przestępca, to Thorin, syn Thraina, syna Throra.

Quimera przewróciła oczami. Cieszyła się że wyprawa dobiega już końca, bo czuła, że jeśli chociaż raz jeszcze usłyszy ,,syn Thraina, syna Throra, króla spod Góry" jej mózg wybuchnie niczym lód wrzucony do wrzątku.

W tłumie rozległy się ,,ochy i achy" oraz wspominki dawnej przepowiedni o powrocie pana wydrążonych skał.

- Jesteśmy krasnoludami z Ereboru.- powiedział donośnie Thorin, wychodząc na przód.- Przybywamy odzyskać naszą ziemię.

Władca otworzył japę, a Thorin mówił dalej.

- Pamiętam to miasto za czasów świetności, przebywały tu dziesiątki statków z jedwabiem i kosztownościami. To był największy na północy ośrodek handlu. Sprawię, że te dni powrócą, znów zapłoną wielkie piece krasnoludów, a przeogromne bogactwa popłyną z wnętrza Ereboru!

- Dlaczego mielibyśmy wierzyć w twoje słowa?- przerwał mu Alfrid - Nic o tobie nie wiemy, kto może poręczyć za twoja reputację? Może Ty?- wskazał na Quimerę i uśmiechnął się ironicznie - Ach, nie będziemy przecież pytać o zdanie kogoś, kto wyglada jakby wypadł trollowi z dupy.

Quimera trochę szarpała się ze strażnikami, zanim przywlekli ich tutaj. Spojrzała na swój płaszcz, a raczej na to, co kiedyś było płaszczem. Teraz to tylko szmaty z setką dziur, tysiącem rozcięć po nożach i wystarczająca ilością krwi żeby przemalować Samotną Górę. Dodatkowo włosy miała potargane i wzbogacone, czymś w rodzaju krajobrazu cmentarnego: zeschłymi liśćmi, błotem, kurzem, pajęczyną, krwią i śladowymi ilościami wszystkiego, co można by znaleźć w świecie, szczególnie w jego nocnych powiatach. Jej makijaż należał do kategorii wczorajszych wspomnień, a z siniaków, zadrapań, cieni i blizn na jej ciele można by ją lepiej odczytać niż z linii papilarnych. Jej ciało było jak to miasto - same zniszczenia i ubytki.

Szkoda, że władca nie chciał usłyszeć jej zdania, gdyż powiedziałby mu, że jest nadętym, grubym i starym impotentem. Dodałaby też, że interesy z Thorinem to dobry pomysł, tylko jeśli chce mieć gorące węgielki wciskane w gardło przez smoka.

- Ja mogę poręczyć. - odezwał się milczący dotąd Bilbo. - Wędrowałem z tym krasnoludami pośród wielkich niebezpieczeństw i mówię wam, że jeśli Thorin Dębowa Tarcza da słowo, to go dotrzyma.

Władca spojrzał na Alfrida, a potem na Thorina.

- Czego, zatem chcesz?

- Chcę zawrzeć z tobą umowę i to dużą. Właściwie, to nie chodzi o to czego ja chcę, ale o to czego ty chcesz. Chodzi o złoto. A to na pewno zechcesz.

- Zawsze jestem otwarty na dobry biznes, czego sobie życzysz?

Co rudy grubas mieszkający pośród brudu i śmieci mógł wiedzieć o dobrym biznesie? To było oczywiste, że pozwoli im odejść z upomnieniem, jeśli Thorin obieca mu część wielkiego skarbu.

Negocjowali jeszcze przez chwile i Thorin ze szczegółami przestawił mu swoją ofertę. W skrócie brzmiało to tak ,,Dajcie nam jedzenie, ubrania, alkohol i broń, która zamieni smoka w psią karmę i bandę orków w lukier do pączków, a ja obiecuję sztuczną szczękę ze złotym zębem dla każdego i dożywotni zapas pieluch dla dorosłych".
Władca musiał dostać niebywałego orgazmu, jakiego nie miał od czasów szkolnych, kiedy dymal swojego cocker-spaniela. Prawie się zgodził, gdy nagle pojawił się Bard, który powiedział, że nie mają prawa iść do Ereboru, bo wkurwią smoka, a on sprowadzi na nich zagładę i rozpierdoli całe miasto. Jako, że Thorin nie lubił nie mieć do czegoś prawa, też wkurwił się i kazał mu wypierdalać, a Bard znowu się obraził, chociaż i tak był już obrażony za niemiłe komentarze na temat jego rzemieślniczej broni. Thorin, zupełnie się nie przejmując, że po raz kolejny zranił jego uczucia, zwrócił się do władcy.

- Mogę cię uczynić bardzo bogatym człowiekiem, co na to odpowiesz?

Grubas myślał jeszcze chwilę, a potem wskazał na Thorina swoim, przypominającym świński serdel paluchem i uśmiechnął się ujawniając brzydką zawartość swoich ust, mianowicie zęby, wstawione tam jako niezbyt nachalny przerywnik dziąseł.

- A ja ci odpowiem... Witaj, po stokroć witaj, Królu i Panie Pod Górą.

Rozległy się wiwaty. Bard pokręcił ze zrezygnowaniem głową, a Thorin dyskretnie pokazał mu środkowy palec.

- W takim razie zapraszam was na ucztę. - zawołał rządca - Mam zapas brandy, może się trochę rozgrzejecie?

W oczach Quimery, jego twarz stała się nagle jasna i przyjazna, a światło latarni igrało na jego obliczu jak leśne chochliki.

- To brzmi jak pomysł stulecia.- ożywiła się na tę doskonałą propozycję.

- Beczkę brandy i baniak cytrynówki dla moich szanownych gości! - krzyknął rudzielec i uśmiechnął się tryumfalnie, jakgdyby właśnie rozbił bank lub kupił dożywotnią polisę na dobry humor, a Quimera zapominała już, że na początku nie darzyła go sympatią.

⚔️⚔️⚔️

*Amal shufar, at rrug- Gdzie płacz, tam (nasza) droga - powiedzenie popularne wśród orków wyruszających na wojnę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro