you deserve the stars and i'll bring you them

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

one republic - counting stars

Geniusze istnieli zawsze. 

I choć tyle osób utożsamiało geniuszy z elegancją i nieskazitelnością, chaosem całego wszechświata posegregowanym w odpowiednio dobrane przegródki, z wytyczaniem nowych ścieżek i rysowaniem białych linii, za którymi mogli iść inni, nieszablonowością myślenia i bycia pewnego rodzaju niepojętą abstrakcją, tak naprawdę do aniołów i kryształowych ludzi było im daleko. Część kryształu należałoby zastąpić węglem lub zwykłym kamieniem, wyrwać je z diademów, bo nikt, kto nosi koronę, nie przychodzi w imię pokoju.

Mogli składać się z soli, szkła i gwiezdnego pyłu, gorącej, białej lawy płynącej w żyłach i naszpikowanej używkami, kwasów i żrących substancji, każdego i żadnego pierwiastka, malowideł, metali zostawiających posmak po zetknięciu ze skórą. Sprzedawali swoje życie marzeniom, nierzadko obłąkańczym, budowanym powoli z ciał i kości, swoim szaleństwom, roztapiając czas, bo nagle nic już nie miało znaczenia, pociągali za sznurki jakby grali na skrzypcach, każdy sznurek —  inna nuta, nic, ledwo zrozumiesz sekwencję, symfonia się zmienia, to chore, tak, to szalone, obłąkane, nie rozumiesz tej muzyki, ale do niej nieświadomie tańczysz, boisz się spaść z linii i zostać znów rozdartym przez szybko pomykający smyczek, boisz się odciąć sznurki z nadgarstków i kostek, bo tak dobrze jest mieć kogoś, kto jest winny, kto trzyma szklany świat w dłoniach i łapie wszystkie kawałki, które odpadną, gdy się obtłucze sferę; być może je przykleja, ale inaczej, ale nie wiesz o tym, wiesz, że oni mają kontrolę i to jest dobre, bo wolisz polegać na nich, na tych, którzy są tak pięknie obcy i znajomi jednocześnie, a którzy mimo ziemskiego pochodzenia mogą uchodzić za aroganckich bogów.

Od geniusza niedaleko było do psychopaty, a może to ten sam tytuł? Dwa, bardzo podobne? Pokrywające się, przenikające, rozszalałe? Nie wiedział, nie wiedział, zgłębianie ludzkiej natury, choć wiedział o niej wiele, nie interesowała go, nie chciał rozkładać siebie na czynniki pierwsze, uznać się za równie banalnego i nieskomplikowanego jak reszta ludzi określanych przez Mycrofta złotymi rybkami.

Sam Mycroft, geniusz na miarę epoki i mężczyzna, do którego palców były uwiązane cienkie sznurki władzy, miał własny słaby punkt subtelnie, acz skutecznie strzeżony.

                                        ✦

Posiadłość Mycrofta Holmesa mieściła się na obrzeżach Londynu, jednak mimo całej swej urody i funkcjonalności właściciel rzadko w niej bywał, zajęty pracą, najczęściej na tyle delikatnymi lub tajnymi aspektami, że nie wynosił danych dokumentów z gabinetu. Kierowanie niemal całym krajem za pomocą wprawnie uwiązanych sznurków do nadgarstków odpowiednich osób, łączenie roli polityka z rolą starszego brata i partnera było bardziej męczące, niż sądził.

Biały kołnierz koszuli bycie eleganckim zwieńczeniem przeradzał w utrapienie, drapiąc szyję, a Mycroft nie marzył o niczym innym, niż kilku godzinach snu, może w towarzystwie, jeśli nie wymagał zbyt wiele, kieliszku dobrego wina i odrobinie spokoju.

Kierowanie Wielką Brytanią bywało cholernie wycieńczające, a on wiedział o tym najlepiej.

Telefon zapikał, oznaczając nadejście wiadomości.

Mamy sprawę. SH

Cóż, skoro Sherlock łaskawie raczył go uprzedzić, że ma sprawę, to znaczy, że za chwilę trafi tutaj i okradnie go z cennych minut odpoczynku, ale czy było coś, czego Mycroft był w stanie mu odmówić? Oprócz narkotyków, naturalnie, chociaż to podchodziło pod nieodmawianie bratu dobrego stanu zdrowia.

Chwilę później Sherlock już siadał na fotelu, o którego podłokietnik John oparł się biodrem, i zaczął chłodno wyjaśniać. Tym razem wszedł drzwiami, nie oknem, gdy myślał, że jest niezauważalny, co starszego Holmesa zawsze bawiło; na miłość boską, czy Sherlock myślał, że on nie wie o wizytach w jego domu? On, praktycznie rządzący krajem, miałby nie wiedzieć, co dzieje się w jego własnym domu?

Ledwo zajęli miejsca, do ich uszu dobiegł stłumiony hałas z zewnątrz.

Mycroft zerknął przez okno, rozpoznając szum pojazdu parkującego na podjeździe. Szuranie opon zawsze wydawało ten sam dźwięk, niemal kojący. Znany mu jasny, służbowy samochód właśnie się zatrzymywał na żwirze, kilka sekund później wypuszczając ze środka prostującego się z ulgą policjanta, szybkim, radosnym krokiem zmierzającego w stronę drzwi i grzebiącego w kieszeniach, by znaleźć klucze.

— Wrócił wcześniej — mruknął i zaraz ruszył w stronę drzwi, zostawiając zaskoczonych ową wiadomością Sherlocka i Johna. — Niepodobne do niego.

W drzwiach zagościł ciemny płaszcz ozdobiony policyjną odznaką, wysokie sznurowane buty oraz cała reszta pana inspektora, tuż przy wejściu witającego się czułym pocałunkiem i wielokrotnie powtarzanym gestem zdejmującego okrycie z taką pewnością, jakby tu często przychodził lub, co osobliwsze, mieszkał.

  — Cześć — rzucił, prawie niezdumiony, wchodząc swobodnie do salonu. Ten dzień kiedyś musiał nadejść, a on miał zamiar stawić dzielne czoła bezpośrednim pytaniom młodszego Holmesa oraz tym uprzejmiejszym, zadanym przez jak zwykle taktownego Johna.

  — Gavin, czy ty i mój brat... — Detektyw zerknął uważnie na mężczyzn, doszukując się innych oznak bycia w związku, starannie ukrywanym, ba, bezczelnie zatajonym przed nawet najbliższymi. Czasem zakochanie widać, bije od takich ludzi światło i niewyjaśnione, nieopisane efekty znacznie wykraczające poza reakcję chemiczne i wzory, jakimi on sam umiał opisywać uczucia, nazw hormonów, czynników, organów je uwalniających. Uczucia Mycrofta zostały już w dzieciństwie zatrzaśnięte głęboko w jego własnym pałacu umysłu, by być pewnym, że nie wyłuskają ze stalowej postury i przejrzystego, jasnego umysłu żadnej energii do zmarnowania, tak bardzo potrzebnej, gdy śpi się niewiele więcej niż cztery godziny na dobę i steruje połową świata.

  — Sherlock, myślę, że...

  — Tak. — Lestrade nerwowo potarł dłonie, jednym słowem ucinając domysły. — Jesteśmy razem.

  — Skoro to dla ciebie niezbędne i wymagasz usłyszenia tego również ode mnie, to tak, ja i Gregory jesteśmy parą, braciszku. Czy możemy przejść do sedna? — Mycroft podniósł ze stołu bezużyteczny jego zdaniem ornament, nieokreślonego kształtu figurkę, i zaczął ją obracać, chodząc po salonie, drugą dłoń nerwowo zaciskając.

— Widziałem was na komisariacie.

— Nie wstydzę się tego, Sherlock. — Mycroft uniósł wyniośle podbródek, poprawiając marynarkę.

— Dzieci, wystarczy. — Jedynie na Johnie wysoka pozycja Mycrofta nie robiła wrażenia; był jedną z niewielu osób, które mogły i śmiały mu pyskować bez przewidzianych konsekwencji. Na czele listy dumnie widniało imię pani Holmes, później Lestrade'a, Johna i lekko zapisane Sherlocka; starszy brat często miał go na oku jako rezultat zachowania detektywa lub zagrożenia, którego chciał uniknąć. — Sherlock, jest jak jest, daj spokój. Mamy inne rzeczy na głowie.
 
                                        ✦

Sherlock uważnie obrzucił spojrzeniem Grega; coś mu nie pasowało, ale nie, kawa była taka, jak zwykle, pewnie znów ta cholernie niewypijalna, odznakę wyjątkowo miał na swoim miejscu, płaszcz wisiał na wieszaku, kajdanki przy pasku... krawat. Krawat w małe, tworzące ornamenty parasolki.

  — Czy to nie jest krawat Mycrofta? — położył palec na środku materiału, jakby planował pociągnięcie za spust.

Lestrade uśmiechnął się kącikiem ust, rzucając Sherlockowi dziwnie pełniejsze, bardziej dumne z siebie spojrzenie, nieco wyzywające.

  — Jest. — Na ustach policjanta zagościł szeroki, zadowolony uśmiech. — Możemy przejść do sprawy?

Zawsze, gdy ktoś wspominał o Mycrofcie, Lestrade lekko się czerwienił i zakłopotany bawił się swoimi palcami. Nie do końca wiedział, jak się obchodzić ze starszym Holmesem, który poddawał go tylu testom, żeby sprawdzić, czy może mieć oko na Sherlocka, a który wydawał się jednocześnie zrobiony z lodu, płomieni i żelaza będąc delikatniejszym niż najcieńsza warstwa szronu. Jedyne, co wiedział, to to, że był cholernie zakochany i miał nadzieję, że to zastąpi mu instrukcję obsługi człowieka zbudowanego ze sprzeczności ukrytych pod grubą warstwą lodu odpornego na każdy rodzaj ciepła.

Dłoń obleczona czarną, skórzaną rękawiczce otulała silnym uściskiem rękę inspektora, którego Mycroft spokojnym, acz stanowczym krokiem prowadził do jednej z węższych londyńskich uliczek, doskonale szablonowej, ciemnej i nie najczystszej, jakich było pełno w mieście.

Co dziwne, urzędnik nigdy nie kluczył w poszukiwaniu, zawsze wiedział, którędy i jak pójść, żeby trafić, jakby cała mapa Londynu tkwiła nadrukowana gdzieś w kilkunastu komórkach jego mózgu.

— Gdzie znalazłeś to miejsce? — Greg przerwał ciszę, rozglądając się. — Nie rozumiem.

— Za nisko patrzysz, mój drogi. — Holmes uniósł czule jego podbródek brzegiem dłoni, konfrontując zmęczone oczy inspektora z miliardami gwiazd widocznymi w przesmyku między dwoma budynkami.

Ciemnogranatowa połać nocnego nieba, upstrzona jak srebrnym brokatem niemal nachylała się do zachwyconego mężczyzny, pragnąc choć na chwilę wlać się w te piękne, szeroko otwarte, zamarłe w oczarowaniu oczy i uzyskać należne im adorowanie.

Mycroft zerknął na uśmiechającego się coraz szerzej ukochanego, wpatrzonego w gwiazdy jakby chciał, żeby go porwały, oplotły lodowo-ognistymi, kamiennymi ogonami i ukryły gdzieś w surrealistycznym, niepojętym zakątku wszechświata. Nie miał pojęcia, że jego spojrzenie odzwierciedla dokładnie ten wyraz, który przybrały tęczówki policjanta.

— Podoba ci się? — splótł nieco mocniej ich palce; rzekomo lodowe i zimne serce zadrżało w oczekiwaniu na wypowiedziany przyjemnie ochrypłym głosem werdykt.

— Jest cudownie, Myke. — Lestrade pocałował go w policzek, wciąż nie odrywając wzroku od nieboskłonu gęsto ozdobionego gwiazdozbiorami. — Naprawdę.

— Cieszę się. — Ciężar osunął się z niesłyszalnym hukiem aż do stóp Holmesa. Zacisnął dłoń tak mocno, jak umiał, nie chcąc wypuścić z uścisku mężczyzny, któremu najwidoczniej tak tęskno było do gwiazd, zbudowanego z kamieni księżycowych i białej lawy krążącej w naczyniach krwionośnych, kryształów osadzonych w miejsce żeber i gwiezdnego pyłu formującego silną, piękną sylwetkę okrytą dla niepoznaki ciemnym płaszczem. — Chciałem, żeby ci się podobało.

— Podoba, Chryste. — Usta uniosły się w szczerym uśmiechu, gdy przywarły do tych Mycrofta. — Jesteś niesamowity, rządzie brytyjski.

— Dla ciebie wszystko, mój drogi Gregory.

Pocałowali się raz jeszcze, na wszelki wypadek powoli i dokładnie, jakby następnego dnia miało nie być, co szybko przerodziło się w zarzucanie ramion na szyję i delikatnego oparcia już osłoniętej dłonią głowy o ceglany mur, ujęcia bladej twarzy w ciepłe mimo braku rękawiczek dłonie, wparcia kolana między uda oraz cichej, subtelnej, milczącej obietnicy zawartej między kochankami.

Sherlock odsunął się od okna z obrzydzeniem wypisanym na twarzy, jakby widok zza zasłon mógł wypalić mu oczy.

— John, następnym razem, gdy będę chciał się włamać do domu mojego brata, sprawdź najpierw, czy nie obściskuje się z naszym inspektorem. Nie wiem, czy wybielacz pomoże.

Mycroft nigdy by się do tego nie przyznał, ale w tajemnicy uwielbiał pozbywać się pancerza chociaż na chwilę i co noc, bardziej lub mniej zmęczony, wczołgiwać się w ramiona swojego oficjalnie już kochanka, nie będąc nikim więcej niż porcelanową figurką; włosy roztrzepane i opadające miękkimi falami na czoło, usta wilgotne, spragnione pocałunków, rozjaśnione oczy, nieco weselsze i o mniej intensywnej barwie, jakby ciężar obowiązków gnieździł się właśnie w nich.

Lubił chować twarz w zagłębieniu szyi swojego inspektora, składać tam krótkie pocałunki i wsłuchiwać się w wypowiadane ślicznym, niskim głosem wariacje swojego imienia, splątywać ich nogi razem pod kołdrą, czuć pewną dłoń przebiegającą przez włosy.

Wszedł do sypialni, zastając Lestrade'a już w łóżku, półnago, zajętego czytaniem. Na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech, gdy policjant kokieteryjnie ułożył się na boku, odkładając książkę na szafkę.

— Mam zaszczyt zobaczyć królową? — rzucił zadziornie, unosząc podbródek do góry.

— Król się jeszcze nie domyślił? — Mycroft z ulgą wślizgnął się w jego uścisk, przywierając ciasno do szczupłego, nagrzanego ciała tuż przy swoim. — Uważaj, bo królewskie kwatery mogą się przenieść na kanapę w tempie natychmiastowym.

— Chcesz mi zrobić więcej miejsca? Kochane z twojej strony. — Lestrade pocałował go niechlujnie w kącik ust, jednocześnie bawiąc się ciemnymi włosami, które odgarnął z czoła. — Ale niepotrzebne.

— Nie zdziw się kiedyś, jak zobaczysz swoje rzeczy za drzwiami sypialni — sapnął starszy Holmes, odganiając natrętne, acz przyjemne w dotyku dłonie rozpalające w jego umyśle białe światło, gdy gładziły jego biodra i uda, a wygraną przeciwko miękkim wargom oddał bez walki. Gregory miał tę umiejętność stopienia słów Mycrofta jednym gestem, muśnięciem opuszkiem palca starannie wybranego miejsca tworzyło z kwiecistych zdań stop metali, zalegający w gardle, jakby samymi gestami przeobrażał piękne kwiaty w śmiertelną broń.

Na jasnej skórze widniał ledwo widoczny ślad zębów po miłosnym przygryzieniu, którymś z kolei, jak wyryty symbol na najcenniejszym kamieniu; gdyby inspektor dogryzł się do krwi, był pewien, że nie ujrzałby karminu, a czyste złoto wyciekające z rozdartej tkanki, najżywszy metal żłobiący dróżki w dół szyi, silny puls wybijany złotem, więc nieco głośniejszy, inaczej brzmiący, gęstszy.

— Tak, wyślesz mnie do jednej z kolejnych kilku sypialni w naszym domu, po czym sam będziesz przychodził, bo zimno — zakpił inspektor, głaszcząc napięte mięśnie ramion kochanka. — Lubisz ze mną spać, słońce.

Starł kilka kropli potu z szyi, którą tak lubił całować, Chryste, lubił przejeżdżać po niej językiem, smakować, czuć, obcałowywać miękką tkankę dopóki nie zabrakło mu niezbędnego do życia tlenu; wtedy przywierał ciasno do niego i obejmował, oplatał, najchętniej pochłaniał jedną komórkę za drugą, aż stopiliby się w jedną gwiazdę o gorącym jak samo piekło sercu, gdzie metale przelewałyby się jak srebrno-rudawe połyskliwe rzeki, a rozdrobnione w pył diamenty stanowiłyby jedyną chłodną materię. I z rozkoszą pokaleczyłby sobie o nie palce, wpuściłby lodowe sople w swoje żyły, złączył skruszone żebra z sercem gwiazdy.

Zbudowany z kości i węgla, wzmocniony we krwi i żelaznym bezprawiu, z żyłami pełnymi świecącej lawy, sercem osłoniętym skałami z księżyca najbliższych planet. On chciał tylko zanurzyć się pod niezdrowo jasną skórą, scałować ją i dojść do kości, przeżreć językiem mięśnie, dojrzeć jasno płonące światło w przezroczystej duszy, pieścić wygięte żebra, ale nie zrobi tego, bo musiałby go zabić, a nie zabije go, bo go kocha.

— Doceniam twoje właściwości termiczne, zdecydowanie — mruknął szatyn, moszcząc się w pościeli i w ciepłych, rozgrzanych ramionach Lestrade'a.

— Mów o tym, jak chcesz, ja wiem swoje. — Greg cmoknął go jeszcze w policzek, zanim sam zaczął się układać w nietrwałej konstrukcji złożonej z misternie zawiniętej kołdry, czterech poduszek oraz bladego ciała obok. Niemal jak co wieczór, z tą różnicą, że zwykle to Mycroft budził go kubkiem aromatycznej kawy, pocałunkiem i zawieszonym w powietrzu zapachem perfum, gdy wychodził spiesząc się na kolejne ważne spotkania.

— Każdy idiota tak sobie tłumaczy świat, zaskocz mnie czymś, Gregory. — Mycroft oparł podbródek o jego ramię.

— Jakie mam szanse prześcignięcia uosobienia rządu w niespodziankach?

— Absolutnie żadne, ale próby też są mile widziane. — Uśmiech szatyna starła celnie pokierowana mała poduszka, trafiająca go w głowę.

— Śpij, ważniaku — wyburczał Lestrade, przyciskając go mocniej do siebie.

Lestrade stał przy Mycrofcie, z dłońmi opartymi na jego pasie; obaj się uśmiechali nieco nieśmiało i rozmawiali. Dłonie inspektora błądziły po biodrach starszego Holmesa, gdy co chwilę stawał na palcach, żeby pocałować go coraz śmielej i śmielej, od policzków po kąciki ust, jakby to, że był ranek, a oni obaj spieszyli się do pracy, nie miał znaczenia. Dla Mycrofta czas wykonałby posłusznie polecenie zatrzymania się, byleby tylko wynagrodzić zabieganemu mężczyźnie nici od marionetek zwisające z palców oraz niedosypianie.

  — Mikey, wystarczy, już — rzucił z lekkim uśmiechem. — Piję kawę i wychodzę.

  — Dlaczego? — W wyniosłych oczach Holmesa, pełnych pogardy dla gatunku ludzkiego oraz skrycie rozwiązywanych równań, jakimi utrzymywał świat w całości, płonęły nieduże iskry, nieco rozbawione. I zadowolone, gdy taksował wszechwiedzącym, analitycznym spojrzeniem zdrową sylwetkę swojego partnera, wyprostowaną i gotową na kolejne zmagania z papierkową robotą — a być może zbrodnią, którą należało rozwiązać — londyńskiej głównej komendy policji. Lubił sposób (nie lubił, doceniał), w jaki jasnoniebieska, ulubiona koszula Lestrade'a (oraz jego samego) układała się na piersi i delikatnie opinała na barkach przy większym wysiłku fizycznym (dlatego poprosił go kiedyś o przestawienie fotela, co nie miało żadnego celu oprócz dostarczenia jego wybrednym oczom wrażeń estetycznych).

— Bo zamiast pójść do pracy, pójdę z tobą do łóżka i obu nam się dostanie. — Lestrade pocałował go w policzek, odstawił kubek, po czym zgarnął klucze i unosząc dłoń w geście pożegnalnym, wyszedł do przedpokoju. — A wtedy cały wydział mnie znienawidzi, łącznie z Sherlockiem, Johnem i Sally — dorzucił zza drzwi, zapinając guziki.

— Mała strata — mruknął sarkastycznie szatyn, chłodno obrzucając wzrokiem srebrzącego się na biurku laptopa oraz komórkę, na której wyświetlaczu widniały już powiadomienia. Hasło było proste, aczkolwiek nie do złamania dla przeciętnego obywatela, wliczając w to Sherlocka — 71857 — numery liter alfabetu układające się w imię policjanta. — Miłego dnia, Gregory.

— Nawzajem, Myke.

— Policja nas stąd wyciągnie — odparł sucho tuż przed tym, jak jeden z ochroniarzy chwycił go za ramię i pchnął do przodu; lufę pistoletu wepchnięto mu między łopatki. Bardzo chciał, żeby głos mu nie drżał, ale wiedział, że został już przejrzany, Eurus patrzyła przez jego umysł jak przez szkło, gdy paliła się jedynie czerwona lampka z wypisanym imieniem inspektora.

Eurus przekrzywiła głowę jak papużka, uśmiechnęła się charakterystycznie, pół słodko, pół szaleńczo.

— Tak? A kto wyciągnie stąd twojego policjanta?

Ułamek sekundy. Ułamek sekundy, w ciągu którego odrzucił broń, jakby parzyła, zalewała szczupłe dłonie kwasem, spanikowany. Ciągnął za sznurki, tak, kontrolował tylu ludzi, miał tyle marionetek... ale nie był mordercą, nie strzeli, nie potrafi. Nigdy nie zabił, a bronią posługiwał się rzadko, preferując zresztą szpadę w parasolce, której go pozbawiono.

Był geniuszem, partnerem, ucieleśnieniem rządu, szefem wszystkich szefów, bratem Sherlocka Holmesa, królem bez korony, dyskretnym i eleganckim, ale nie mordercą, nie zabije, nie umie i była to jedyna rzecz, której Mycroft Holmes beznadziejnie nie potrafił. Był królem własnego pałacu pamięci, rządzącym w klarowny i rozsądny sposób, lecz twarde mury wyzute z uczuć zawsze nieco topniały w okolicach pokoju Lestrade'a, marmur ściekał powoli ze ścian i kopuły, a szkło powyginane deformowało okna.

Przywarł do ściany jeszcze mocniej, czując zaintrygowane spojrzenie Sherlocka — przecież on się nigdy nie bał. Rzadko kiedy wychodził z roli, w perfekcyjnie wyprasowanym garniturze i z nieodłączną parasolką, chłodnym głosem i zwięzłością w słowach.

Gdyby był tu Lestrade, mógłby mu pomóc, objąć, ukoić, złapać stanowczo w garść rozszalałe myśli, ale nie chciał, żeby inspektor się narażał, a bez wątpienia zaoferowałby własne życie, jako aktywny członek służb. Eurus skłaniała ich do zabójstwa, mogłaby równie dobrze zamiast szefa ośrodka wybrać na cel Grega, Jezu, mogłaby kazać jemu strzelić do policjanta, wiedział, że nie pociągnąłby za spust ani przed Sherlockiem, ani Gregorym, który tak pięknie się uśmiechał do gwiazd.

Mało brakowało, żeby skulił się w rogu, zakrył twarz dłońmi i się rozpłakał jak dziecko, będąc po raz pierwszy w życiu przyparty do ściany, ba, nawet nie przyparty; przybity za mankiety marynarki, przyduszony przez strach, powoli się rozpadał na kawałki.

— Stara się, żeby było mi łatwiej... dlatego będzie znacznie trudniej to zrobić. — Sherlock wycelował broń w brata.

Wybór nie między rodziną a przyjacielem, ale pomiędzy rodziną a rodziną, Watson już dawno stał się kimś więcej niż współlokatorem, był przyjacielem, był rodziną nierzadko ważniejszą od sherlockowych więzów krwi z Mycroftem. Nie trzeba było geniusza, żeby pojąć, że ani Sherlock nie chce żyć bez Johna, ani John bez Sherlocka. Starszy brat wiedział, kiedy usunąć się w cień i tak właśnie zamierzał zrobić, choć decyzję podjął z ciężkim sercem; kosztem swojego życia zamierzał uratować dwa, być może trzy, o wiele więcej, niż myślał, że jest wart.

Holmes zabija Holmesa, powiedział kpiąco Moriarty na ekranie. Koniec zabawy, plansza przewrócona, pionki wyrzucone; kostka zmiażdżona, bo ruchy wykonuje tylko jeden gracz, niepotrzebne są ustalenia kolejności, blada dłoń Eurus właśnie wykonuje mata, koniec gry, odcięła sznurki kontroli.

Zdumiewające, jak analityczny umysł dopadnie cokolwiek, czym może się zająć, byleby oddalić od siebie widmo śmierci. Głos Eurus był jeszcze nieco dziecięcy, łagodnie zszokowany, nie tak, jak syki Moriarty'ego, wiecznie mówiącego śpiewnie i tak, jakby coś zalegało mu pod językiem, afektowanie, naśmiewającego się z najmniejszego ruchu.

— Tylko nie w głowę, proszę. — Usłyszał własne słowa, skołowany, podzielony na dwie części. — Obiecałem mózg naukowcom. — Mycroft-maska był zajęty mówieniem, zarozumiały i skupiony na odpowiedniej dozie sarkazmu i złośliwości w obliczu śmierci, a może naprawdę mu zależało, żeby dotrzymać słowa?  — Może w serce. Nie sądzę, żeby to był duży cel, ale... — odetchnął cicho, Mycroft-serce przejął kontrolę, zduszając resztę słów.

Tak właśnie umrze, zastrzelony przez zmuszonego do tego brata, uwięziony przez siostrę. Chore, okrutne, niepotrzebne. Nie musiała, Eurus nie musiała przywiązywać im nici do nadgarstków i zmuszać do tańczenia w rytm jej muzyki, nie musieli obserwować nauki z punktu widzenia myszek laboratoryjnych.

Chore, bo poczuł, jak się rozdziela; warstwy cieniutkiego szkła rozpływały się, oddzielały od siebie, nie był już tylko jednym Mycroftem, podzielił się na kilka jaźni i każda podjęłaby inną decyzję, acz wszystkie miały związane ręce. Biała lawa zaćmiewała wzrok, zawsze mdlał na widok krwi, a na myśl, że to jego krew za chwilę tryśnie na podłogę i ściany, robiło mu się niedobrze. Nie miał granic, nie, on się zwyczajnie bał; sam nigdy nie strzelał, miał od tego ludzi, przecież pierwszy człowiek, który naćpał Sherlocka, marnie skończył.

Nie było czasu na pałac umysłu, nie było czasu na nic, musiał działać, ale zimne liny krępowały mu nadgarstki; po raz pierwszy był śmiertelnie przerażony i postawiony w szachu. Myśli były porozrywane na drobne fragmenty, niemożliwe do złożenia w całość jak rozbite szkło; nie mógł uciec do pałacu pamięci, pozostało mu tylko kilka sekund...

Mycroft Holmes, geniusz na miarę epoki, umrze jako szczur laboratoryjny. Poniżające, upokarzające.

— Lestrade, potrzebujemy cię — usłyszał w słuchawce zniekształcony głos Sherlocka. Przyciskał słuchawkę do ucha ramieniem, dłońmi wertując dokumenty.

— Kto mnie potrzebuje? — spytał, podnosząc się z krzesła za biurkiem i sięgając po broń. Papiery mogą zaczekać.

— Anglia.

Bez słowa wyszedł z gabinetu, po drodze wydając polecenie i zbierając wydział. Mieli kolejną interwencję i powinien dostać Order Imperium Brytyjskiego, jeśli nie przegra.

SMS. Zerknął na ekran, minuta po rozłączeniu się.

Właściwie jej rząd. SH

Dobry Boże.

  — Zajmij się Mycroftem, jest w szoku — polecił Sherlock, stojąc obok owiniętego w koc Johna, wciąż nieco drżącego po przygodzie w studni i groźbie utopienia się, mając za towarzystwo kości dziecka. Oczywiście, że młodszy Holmes zrobił to celowo, nic nie uspokaja ludzi tak, jak obecność ukochanej osoby, a między Mycroftem a Gregorym iskrzyło tak, że mogliby stworzyć nowy wszechświat jednym wybuchem.

Inspektor podszedł do usadowionego przy ambulansie, roztrzęsionego szatyna. Tym razem chłodny wyraz twarzy nie był kamieniem, a wyblakłą, popękaną porcelaną, oczy nie żyły tysiącami symboli i gwiazd, a szukały czegoś do zawieszenia wzroku. Tym czymś okazała się odznaka Grega, po chwili już czule narzucającego swój płaszcz na ramiona partnera i podnoszącego do ust jego dłonie, jakby były najczystszym złotem, po czym zaczął delikatnie gładzić chłodną skórę kciukiem.

Cała niewzruszona, kamienna fasada drżała u fundamentów, marmur i szkło pękały, lodowata woda i opary wulkaniczne szalały w płucach. Chryzelefantynowe rzeźby miały to do siebie, że pod cienką warstwą złota kryło się słabsze wnętrze, a rzeczony pierwiastek i tak nie był mocny na tyle, by wytrzymać wschodni wiatr; złoto na skórze Mycrofta spłynęło do jego stóp, ukazując delikatniejsze warstwy, pozwijane oraz poskręcane w przybliżony kształt geniusza, ubranego w elegancki garnitur i skulonego.

  — Pięć minut — mruknął Mycroft, bezcelowo wbijając wzrok w ziemię.

— Słucham?

  — W pięć minut zaplanowała z Moriartym całe to piekło. — Holmes westchnął ciężko, poprawiając nieswój płaszcz. — Mogła nas zabić pstryknięciem palca, Gregory, nigdy nie byłem tak bezsilny. Myślałem, że ją kontroluję, ale... — westchnął ciężko; przyznanie się do winy przeszłoby przez gardło mężczyzny podobnie jak kwas czy rdza, trącając dawno nieużywaną sekwencję na strunach głosowych. - Ale nie potrafiłem.

Oparł głowę o ramię Grega, na chwilę zapadła wrzynająca się w uszy cisza. Sygnały radiowozów docierały do nich stłumione do niemal zera, czerwone i niebieskie światła ledwo rzucały poblask, nawet ludzie wydawali się odlegli i za szkłem, jakby przez chwilę stali się niewidzialni.

— Nie przegrałeś tego, udało wam się wyjść. — Wyciągnął dłoń, żeby przyciągnąć do siebie policjanta i lekko pocałować, na co Gregory uśmiechnął się słabo.

  — Obaj przegraliśmy, Eurus sobie z nami pogrywała. Jak pionkami na planszy, a przecież żaden z nas nie jest złotą rybką. Pięć minut z Moriartym wystarczyło, okpiła nas obu. Jak dzieci. — Mycroft owinął się ciaśniej okryciem i przysunął jeszcze bliżej inspektora. — Dobrze, że przyjechałeś.

— Tak pracuję, chociaż obaj staracie się mi to utrudnić. Przynajmniej się nie nudzę, jak można się nudzić przy trupach, porwaniach, odciętych częściach ciała w lodówce... Od jakiegoś czasu nie piję herbaty na Baker Street, Sherlock zapomniał wyjąć z filiżanki gałkę oczną.

Przebiegł palcami po brązowych włosach, wytrąconych ze zwykłego ładu atakiem paniki, przesuwał je między opuszkami palców i gładził każde pasmo z osobna, zanurzając w nich dłonie. Pocałował Mycrofta lekko w policzek, przycisnął do siebie wtuloną w zgięcie szyi twarz; szef wszystkich szefów smakował solą, cały drżał, choć robił co mógł, by utrzymać iluzję spokoju i dało się wyczuć na nim delikatne perfumy, przez których długotrwałe działanie na nos i usta Grega zawsze kończyli nieco inaczej, niż zaplanowali.

— Jesteś już bezpieczny, Eurus jest wieziona do Sherrinford w tym momencie. — Ucałował jego policzek. — Wrócimy do domu, wyśpisz się i weźmiesz wolne. Ja też, odpoczniemy we dwóch. — Musnął wargami wąskie usta, zaciśnięte z szoku i niedowierzania; nigdy jeszcze nie dał się ograć nikomu oprócz młodszego brata. — Przyda ci się, kochanie.

— Sherlock mnie przytulił.

Lestrade spojrzał na mężczyznę jak na wariata, który właśnie oświadczył, że Ziemia unosi się na wielkim żółwiu. Okruch człowieczeństwa w młodszym Holmesie było wcześniej czuć jedynie przy Johnie, który delikatnie acz stanowczo i miękko przebijał się przez stalowy pancerz zmyślonej socjopatii oraz wpojonego braku uczuć, zakurzonych i upchniętych niedbale w pokoju Mycrofta, który w obliczu tej sprawy należało gruntownie naprawić.

— Powiedział, że nikomu ani słowa — zaśmiał się cicho Holmes, lekko rozbawiony (być może nawet wzruszony?) całą sytuacją.

— Mówiłem, że jest dobrym człowiekiem, nie chciałeś słuchać. — Szturchnął lekko Mycrofta, całując przelotnie w policzek. — Musisz przyznać mi rację.

— Nie sądzę. — Starszy z braci uniósł kącik ust to góry.

Ostatnie wypowiedziane tego wieczoru słowa padły, będąc wgniatane w materiał koszuli inspektora, jednocześnie prześlizgując się między nitkami, wżerając się w skórę, pełznąc po żebrach i po połowie infekując mózg oraz serce, owijając je cienką siecią, która z każdym dniem, słowem, dotykiem miała się zacieśniać.

  — Trzymaj mnie mocno, gdybym upadał.

Lestrade uśmiechnął się czule, zamykając oczy i owijając ramiona wokół ucieleśnienia rządu, rozchybotanego i drżącego w jego ramionach, jakby tylko siła mięśni trzymała pokruszony, szlachetny marmur sylwetki Mycrofta razem.

Taka sama sieć, utkana przez piękne, kryształowe pająki powstawała powoli na kościach i umyśle starszego Holmesa, przyklejając się jadem do każdej komórki.

starałam się, przepraszam

to tylko próba

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro