hongkong flowers

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po chłodnych wodach błękitnego nieba płynęły białe chmury.

Wei Wuxian zmrużył powieki, przyglądając się im z uwagą. Łagodne, jasne kształty zdawały się delikatnie falować. Wyszyte srebrną nicią na nieboskłonie obłoki oddychały cicho, snując przed jego oczami swoje zwiewne, pajęczynom podobne sny.

Dawno nie czuł takiego spokoju.

Wspomnienia dawnego świata ulatywały ku niebu wraz z dymem wonnego kadzidła. Wei Wuxian obserwował ich lot w stronę chmur. Żmudna droga, pełna zakrętów i ślepych ścieżek. Wzór w kolorze popiołu wyżłobiony w gładkiej tafli błękitu. Czuł się, jakby patrzył na porywistą rzekę własnego życia. Jakby żegnał samego siebie wzrokiem. Jakby odchodził.

Ale nie zniknął.

Choć winien rozproszyć się wraz z odlatującymi w dal wspomnieniami, on nadal trwał, jak porzucony nad brzegiem rzeki kamień. A niebo odbijało się w jego oczach.

Wei Wuxian zmarszczył brwi. Chmury nadal sunęły sennie nad jego głową, jednostajnym, harmonijnym rytmem. Ten sam rytm dudnił w ciemnej głębinie jego piersi. Biel obłoków i czerń jego serca zdawały się grać na tę samą melodię. To z jej pięknych, smutnych dźwięków utkany był błękit nieba.

Pieśń guqinu napędzała ruch wszechświata.

Wei Wuxian wziął głęboki oddech, a fala powietrza przeniknęła jego zmęczoną duszę.

Żył.

Jakkolwiek nieodpowiednie by się to nie zdawało, żył. Ta myśl wciąż napawała go zdumieniem. Przymknął na chwilę powieki, pozwalając dźwiękom guqinu chłodną falą obmyć jego serce z trosk. Kiedy na powrót otworzył oczy, niebo było stalowoszare. Wei Wuxian zmarszczył brwi, zerkając na okalające okno, zdobne zasłony. Wcześniej musiał wziąć wyhaftowane na nich chmury za prawdziwe, falujące przed jego oczami niebo. Z jakiegoś powodu wzór sekty Gusu Lan wydał mu się autentyczniejszy, niż autentyczna szara toń widoczna za oknem.

Nie odrywając wzroku od ponurego prawdziwego nieba, Wei Wuxian się odezwał.

- Lan Zhan – powiedział cicho. Dźwięki guqinu nie ustały, ale wiedział, że ich właściciel go słucha. – Miałem właśnie najdziwniejszy sen na świecie – mówiąc to, przekręcił się wreszcie w stronę, z której dobiegała muzyka i wsparł głowę o brzeg łóżka, spoglądając na milczącą postać, której dłonie łagodnie tańczyły po strunach instrumentu. Kąciki ust Wei Wuxiana uniosły się psotnie ku górze. – Śniło mi się, że umarłem.

Lan Wangji przestał grać. Urwana w połowie melodia spłynęła chłodną falą po sercu Wei Wuxiana. Nie zdołało to jednak wymazać uśmiechu z jego twarzy, wręcz przeciwnie – w jego oczach zamigotały jasne ogniki.

- Nieśmieszne – skomentował Lan Wangji, jednym ruchem ręki chowając guqin i wstając. Jego jasne oczy spoczęły na Wei Wuxianie tylko przez chwilę, jakby sprawdzając, czy wszystko z nim w porządku. Później odwrócił wzrok i skierował się w stronę wyjścia. – Zostań tu – powiedział na odchodnym i chwilę później już go nie było.

Wei Wuxianowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. W mig narzucił na siebie szatę wierzchnią, ubrał buty i ruszył za Lanem Wangji. Kiedy go dogonił, ten nawet nie wyglądał na zaskoczonego. Z drugiej strony – czy Lan Wangji kiedykolwiek wyglądał na zaskoczonego? Zatrzymał się tylko sztywno, lustrując go chłodnym spojrzeniem. Wei Wuxian wywrócił oczami.

- Oj, nie wściekaj się tak, Lan Zhan – powiedział, zaczepnie trącając go w ramię. Starszy nawet nie drgnął. – Nie możesz mnie tam samego zostawić, nooo – zaczął marudzić, jak małe dziecko. – Zanudzę się na śmierć!

- Nadal nieśmieszne – odparł Lan Wangji. Wei Wuxian uniósł palec wskazujący, z uśmiechem celując nim w swojego towarzysza.

- A mnie się zdaje, że jednak odrobinę cię to rozbawiło – stwierdził, przebiegle mrużąc powieki. Lan Wangji wreszcie spojrzał mu w twarz, i choć Wei Wuxian liczył na błysk irytacji, w jego oczach dostrzegł jedynie łagodność.

- Jesteś ranny. Musisz odpocząć – powiedział spokojnym tonem. Wei Wuxianowi dopiero w tym momencie przypomniało się, że, w istocie, jest ranny. Bezwiednie dotknął miejsca, w które ugodził go miecz Jin Linga, ale zaraz potem lekceważąco machnął ręką.

- Ten smarkacz Jin Ling jeszcze wiele się musi nauczyć, jeśli chce mnie poważnie uszkodzić – oznajmił energicznie, prezentując przyjacielowi jeden ze swoich najpiękniejszych uśmiechów. Miał nadzieję zamaskować w ten sposób fakt, że rana zadana mu przez Jin Linga nie była wcale taka lekka, bo też i jego ciało nie było takie, jak dawniej. Czuł się słabo, bezsilnie i obco w tym świecie, który nagle postanowił z powrotem wciągnąć go w porywisty wir życia, choć tak naprawdę wcale nie tęsknił za jego obecnością. Nie zamierzał obciążać Lana Wangji tymi wszystkimi przemyśleniami. Już i tak źle się czuł z faktem, że ten mu pomaga, narażając przy tym swoje dobre imię. Jedyne, co mógł mu w zamian oferować, to jeden z tych jasnych uśmiechów, które wciąż się w nim tliły, niczym wspomnienia dawnych, lepszych dni.

Lan Wangji przez dłuższą chwilę spoglądał na niego w milczeniu. Wei Wuxian już był gotów na to, że zaraz go zignoruje i odejdzie bez słowa. On jednak wyciągnął dłoń i poprawił przekrzywiony brzeg ciemnej szaty wierzchniej, niechlujnie nałożonej w pośpiechu.

To było niecodzienne. Lan Wangji natychmiast opuścił dłoń, ale nie był już w stanie cofnąć jawnej troskliwości własnego gestu. Wei Wuxian przez moment spoglądał na niego z rozbawieniem, ale po chwili przyszedł mu z pomocą.

- Ach, ubieraj się schludnie, pamiętam! – zawołał, prędko poprawiając cały swój strój. – Wybacz, Lan Zhan. Tylko wróciłem do Zacisza Obłoków i już łamię którąś z waszych zasad. Ale tym razem to niechcący, przysięgam!

Lan Wangji bez słowa odwrócił się i ruszył dalej kamienistą ścieżką, najwyraźniej godząc się z tym, że Wei Wuxian i tak pójdzie za nim.

- Swoją drogą, dokąd idziemy? – zagadnął młodszy, zakładając ręce na plecach i dreptając za swoim towarzyszem. – Czy nie powinniśmy ukryć się w jakimś zakamarku Zacisza Obłoków, w razie gdyby ludzie Jin Guangyao przyszli nas szukać?

- Nie przyjdą – odparł Lan Wangji. Stawiał długie, eleganckie kroki, aż Wei Wuxianowi ciężko było za nim nadążyć. Musiał mieć coś okropnie ważnego do załatwienia, że się tak spieszył.

- Skąd ta pewność? – zapytał, bo choć ufał jego osądowi, nie widział podstaw, dla których Jin Guangyao, Jiang Cheng i cała zgraja innych wkurzonych ludzi nie miałaby lada moment stanąć u bram Zacisza Obłoków, żądając jego głowy. Nawet jeśli jego głowa nie była już w zasadzie jego głową, a on sam nie zdążył jeszcze nic szczególnie złego w tym życiu nawywijać.

Wei Wuxian spojrzał w niebo. Nadal miało kolor popiołu. Kiedy w nie patrzył, zdawało mu się, że czuje zapach spalenizny. Towarzyszył mu on odkąd się obudził tamtego dnia w pokoju Mo Xuanyu. Od pierwszego oddechu. Czuł go na sobie, jak sen, z którego ciężko się wybudzić. Jak cień śmierci, podążający za nim w nowe życie.

Jakby jego płuca przepełnione były dymem.

Z rozmyślań wyrwała go zmiana otoczenia. Lan Wangji zdążył już wejść w głąb lasu, po kamiennych schodach prowadzących w dół. Wei Wuxian dobrze wiedział dokąd te schody prowadzą.

- Lan Zhan – powiedział, doganiając go. – Nie mów mi, że w takim momencie ty idziesz się wykąpać! Trzeba było powiedzieć, to bym chociaż wziął ze sobą ręcznik!

- Nie masz ręcznika – mruknął Lan Wangji, niezruszony jego bzdurną paplaniną.

- Mam na myśli, że wziąłbym ręcznik od ciebie, czytaj między wierszami, no! Któraś z zasad sekty Gusu Lan na pewno nakazuje gościnność...

- Sto dwudziesta czwarta – potwierdził Lan Wangji.

- Widzisz! Wiedziałem. – Wei Wuxian uśmiechnął się z zadowoleniem. – Lan Zhan, a pamiętasz jak dobrze się bawiliśmy, kiedy przepisywałem te zasady za karę?

Lan Wangji nie odpowiedział, ale jego mina wcale nie wskazywała na to, że wspomina tamten incydent jako dobrą zabawę. Wei Wuxian się nachmurzył. Czyżby tylko on miał z Lan Zhanem miłe wspomnienia z ich wspólnej młodości?

Widząc jego minę Lan Wangji się zawahał, ale koniec końców nie powiedział nic. Spojrzenie Wei Wuxiana zrobiło się jeszcze bardziej chmurne. Dźgnął towarzysza w ramię.

- Okej, wiem, bywałem dla ciebie utrapieniem. Ale to z czystej sympatii! – oświadczył, postanawiając wyjaśnić dawne nieporozumienia. – Człowiek zawsze zaczepia kogoś, kogo lubi. To zasada stara, jak świat.

Na te słowa Lan Wangji drgnął nieznacznie. Wei Wuxian wywrócił oczami, widząc tę reakcję.

- Tak, ta zasada jest prawdziwa i obowiązująca, nawet jeśli nie zapisali jej na kamieniu u bram Zacisza Obłoków. Choć macie trzy tysiące zasad, wciąż brakuje wam tutaj najbardziej podstawowych praw rządzących tym światem!

- Cztery – skorygował Lan Wangji, na co Wei Wuxian prychnął z niedowierzaniem.

- Tak wam się przez ostatnią dekadę nudziło, że dopisaliście kolejny tysiąc? Powinniście poważnie zainwestować w jakieś nowe źródła rozrywki! Co powiesz na strzelanie do latawców? To świetna zabawa, a do tego jaka rozwijająca! No, Lan Zhan, przyznaj się. Co byś namalował na swoim latawcu?

Odpowiedź nie nadeszła. Wei Wuxian rozejrzał się wokół. Lan Wangji już był kilka metrów dalej, pochylając się nad czymś z uwagą.

Kiedy Wei Wuxian go dogonił, zobaczył jak z wysokiej, bujnej trawy wyłania się mała, biała chmurka. A po niej następna, i kolejna. Nie minęła minuta, jak cała niewielka polanka pełna była puchatych kulek.

- Nie wierzę – powiedział Wei Wuxian, widząc, jak dostojny Pan Niosący Światło wyciąga z rękawa kilka liści sałaty i chwilę później kuca w sercu krainy małych, uroczych króliczków. A więc to tutaj tak mu było spieszno! Białe chmurki otoczyły go, wlepiając lśniące oczka w swojego pana (a raczej w sałatę, którą trzymał). Lan Wangji, z najwyższą delikatnością, przystąpił do karmienia króliczków.

Kiedy Wei Wuxian kucnął obok niego, podał mu kilka liści, żeby mógł dołączyć.

- Lan Zhan...

- Mn.

- Wiedziałem, że ich nie zjesz.

- Mn.

- Powiem więcej, zwątpiłbym w ludzkość, gdybyś je zjadł.

- ...

- Ale Lan Zhan... to?! To góra królików! Mogłyby zasiedlić całe Zacisze Obłoków!

Lan Wangji go zignorował. Białe chmurki wtulały się w jego łagodne dłonie i skubały krańce jego jasnej szaty. Wei Wuxian zastygł z kawałkiem sałaty w ręce, przyglądając mu się w zamyśleniu.

Był inny. Spokojniejszy. Bardziej pogodzony z tym kim jest i co kocha. A jednocześnie wciąż był tym samym Lan Zhanem, z którym Wei Wuxian przeżył milion nastoletnich przygód, którego zdenerwował, wchodząc na mur Zacisza Obłoków, którego nieustannie nakłaniał do łamania zasad, z którym wspólnie odbierał karę za swoje zachowanie. Był tym samym Lan Zhanem, który śpiewał dla niego w jaskini Żółwia Zagłady i tym, który trzymał jego rękę, nim osunął się w przepaść niebytu.

Śmierć musi chyba zmiękczać ludzkie serca, bo Wei Wuxian poczuł nagłe wzruszenie na widok delikatnego uśmiechu na twarzy Lana Wangji. Dawniej coś takiego by go nie ruszyło, ale teraz... Nie był pewien, czy jest szczęśliwy, że wrócił, ale na pewno był szczęśliwy, że także i w tym życiu mógł spotkać Lan Zhana.

Jakby czując jego spojrzenie, Lan Wangji uniósł wzrok. Jego mina nie uległa zmianie. Spoglądał Wei Wuxianowi w oczy z tym samym ciepłym, miękkim uśmiechem, który przed chwilą zdawał się być przeznaczony jedynie dla stada puchatych króliczków. Młodszy nie miał pojęcia, jak na to zareagować (a należy zaznaczyć, że ten stan zdarzał mu się rzadko). Z opresji wybawił go królik, gryząc jeden z palców, które uparcie zaciskały się na liściu sałaty, zamiast oddać go w posiadanie białym, wygłodniałym istotkom.

Wei Wuxian z sykiem puścił liść i zaczął ssać ugryziony palec.

- Krwiożerczy ci twoi pupile – powiedział z wyrzutem. Nim jednak zdążył coś dodać, Lan Wangji wcisnął mu króliczka w dłonie po czym wpatrzył się w niego wyczekująco. Nie mając innego wyboru, Wei Wuxian objął wyrywające się zwierzątko i zaczął głaskać jego miękkie futerko. Lan Wangji wciąż jednak nie wyglądał na usatysfakcjonowanego. Wei Wuxian się skrzywił.

- Aj, Lan Zhan, czego jeszcze ode mnie chcesz? Widzisz przecież, że mnie nie lubi – mruknął marudnym tonem. Uniósł króliczka przed swoją twarz i wpatrzył się w jego lśniące oczka. Następnie zerknął w bok, na kucającego obok Lana Wangji. – W sumie to już rozumiem, czemu się tak kumplujecie. Te bestyjki są zupełnie, jak ty, Lan Zhan! Z zewnątrz śliczne i urocze, ale jak czasem ugryzą... ugh!

Lan Wangji spojrzał na niego krzywo, po czym wstał i otrzepał rąbek jasnej szaty. Króliczki wciąż hopsały energicznie u jego stóp, najwyraźniej zdeterminowane zatrzymać go przy sobie. Wei Wuxian odstawił niewdzięczną, ruchliwą istotkę na ziemię i również wstał.

- Lan Zhan, może powinieneś zostać farmerem? Lubisz zwierzątka i roślinki. Mógłbyś je hodować i się nimi zajmować całymi dniami. Bo jak tak dalej pójdzie to zamienisz całe Zacisze Obłoków w królikarnię. Co na to twój wuj? I jakim cudem regularnie przemycasz tu takie ilości sałaty, żeby wykarmić całą tę zgraję?

Lan Wangji ruszył dalej w milczeniu.

- Lan Zhan! Nie ignoruj mnie! – zawołał za nim Wei Wuxian. – Czy ignorowanie nie jest przypadkiem sprzeczne z zasadami? To nieuprzejmość wysokiego kalibru! Nie powinieneś...

Głos Wei Wuxiana ugrzązł mu w gardle, zablokowany przez magiczną barierę. Mężczyzna w jednej chwili zamknął usta i z nadąsaną miną powlókł się za Lanem Wangji. Jakkolwiek by za nim nie tęsknił przez ten długi czas rozłąki, były rzeczy, do których wcale nie chciał wracać i do tych rzeczy z pewnością należało zaklęcie uciszające. Mógł być bity, poniewierany i dźgany mieczem, ale milczenie? To od zawsze go przerastało.

Lan Wangji, niewzruszony, podążał kamiennymi schodami w dół. Jego szlachetna sylwetka harmonijnie wpasowywała się w zaciszne, leśne otoczenie. Wiekowe pnie drzew pięły się dostojnie ku górze, a ich gęste korony liści zielonym sklepieniem przesłaniały popioły nieba.

Mimo to Wei Wuxian nadal czuł zapach dymu.

Odpychając nieprzyjemne myśli, zawiesił wzrok na błękitnej wstążce, falującej łagodnie pośród ciemnych włosów Lana Wangji. Było w tym widoku coś znajomego i bliskiego, coś, co napełniało jego serce spokojem. Wei Wuxian uśmiechnął się pod nosem. Nie byłby sobą, gdyby nie spróbował...

Wyciągnął dłoń...

Lan Wangji zareagował błyskawicznie, obracając się i stalowym chwytem łapiąc go za nadgarstek. Wei Wuxian zachichotał.

- Sprawdzałem tylko twoją czujność – wyjaśnił niewinnym tonem. – Jak na Pana Niosącego Światło przystało, nikt nie podkradnie się do ciebie z zaskoczenia! – dopiero, kiedy wydobył z siebie ten nonsens zorientował się, że zaklęcie milczenia zostało zdjęte. Lan Wangji wciąż patrzył na niego ostrzegawczo, ale w głębi serca musiał się chyba stęsknić za jego paplaniną, skoro pozwalał mu mówić.

Wei Wuxian łagodnie wyciągnął rękę z jego mocnego uścisku i pomasował nadgarstek. Spojrzał na starszego z powagą.

- Lan Zhan. Naprawdę nie powinniśmy się teraz kąpać. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o włażeniu do tego waszego lodowatego bajorka w taką pogodę.

Lan Wangji nie odpowiedział, ale zwrócił spojrzenie w stronę majaczącej w dole wody. Idąc za jego przykładem, Wei Wuxian również powędrował wzrokiem w dół. Znajdowali się już dość blisko, ale wciąż nie na poziomie zimnego źródła. Jego lodowa tafla widoczna była pośród drzew, a całą okolicę spowijała emanująca chłodem mgła. Brzeg źródła nie był jednak tak opustoszały, jak go Wei Wuxian zapamiętał. Wręcz przeciwnie, kręciło się tam całkiem sporo ludzi. Wszyscy odziani byli w jasne szaty z wyhaftowanym motywem chmur, tym samym, który zdobił ubranie Lana Wangji. Czemu uczniowie sekty Gusu Lan zebrali się tak licznie nad wodą? Czyżby... istniała jakaś zbereźna makabryczna tradycja wspólnej lodowatej kąpieli, ukrywana pilnie przed całym światem kultywacji?! Wei Wuxian od zawsze odnosił wrażenie, że mieszkańcy Zacisza Obłoków są po prostu zbyt ułożeni i to zwyczajnie niemożliwe, żeby najbardziej skandalicznym zwyczajem, jaki mają w zanadrzu, był fakt, że Lan Zhan chodzi spać o dziewiątej wieczór! A więc jednak jego podejrzenia były słuszne.

Odwrócił się do swojego towarzysza, żeby podzielić się z nim tą skandaliczną teorią.

- Zhongyuan Jie – powiedział Lan Wangji, nim młodszy zdążył się odezwać. Kąciki ust Wei Wuxiana momentalnie opadły w dół. Odechciało mu się żartów.

- To dzisiaj? – zapytał, poważniejąc. Odkąd wrócił do świata żywych miał problemy z panowaniem nad czasem. Nie pamiętał jaki jest rok, miesiąc czy dzień tygodnia. Nic więc dziwnego, że nie zwrócił uwagi na dzisiejszą datę. Mimo to było mu nieco głupio za wcześniejsze wybryki. Święto duchów to nie był odpowiedni dzień na żarty o śmierci.

Choć jego własna śmierć wydawała mu się w tej chwili żartem. I to kiepskim żartem.

Spojrzał znów w stronę ludzi krzątających się nad brzegiem wody. Część z nich niosła coś w rękach.

- Będą puszczać latarnie na wodzie?

- Mn.

- Nie dołączysz do nich? – zapytał. Lan Wangji nie odpowiedział. W milczeniu obserwował, jak grupka młodzieży szykuje latarnie, czekając aż wystarczająco się ściemni, żeby je zapalić.

W dzieciństwie Wei Wuxian uwielbiał to święto. Razem z Jiang Chengiem i starszą siostrą zawsze przygotowywali piękne papierowe latarenki w kształcie kwiatów, a kiedy tylko zapadł zmrok, zapalali je i puszczali na spokojne wody jeziora, okalające Przystań Lotosów. Jiang Cheng to mazgaj, więc zawsze się bał, że duchy naprawdę zobaczą z daleka światło ich latarenek i przybędą ucztować w jego domu. Starsza siostra musiała go trzymać za rękę i uspokajać, podczas gdy Wei Wuxian tylko dodatkowo go nakręcał, wymyślając mroczne opowieści o duchach, żeby go przerazić. Później jednak długo zostawał sam na pomoście portowym, obserwując ogniste lotosy, powoli znikające pośród ciemniejących wód jeziora. W głębi serca miał nadzieję, że duchy jednak przyjdą. Że w ten jeden szczególny moment w roku zdoła spotkać się z rodzicami i ich ugościć. Dopiero, kiedy jezioro całe pogrążyło się w ciemności, wracał do środka, żeby razem z innymi uczniami sekty Jiang przygotować poczęstunek dla duchów i spalić papierowe pieniądze oraz inne prezenty, które miały się przydać zmarłym w zaświatach.

Kiedy teraz o tym myślał, wydało mu się to niezłą szopką. Jako osoba całkiem nieźle doświadczona w byciu martwym mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że stan jego sakiewki wcale nie uległ zmianie, a powinien był przecież uzbierać trochę oszczędności po swoim trzynastoletnim trupim stażu.

Chyba że...

- Lan Zhan. – Spojrzał na swojego towarzysza nagle podejrzliwym wzrokiem. – Czy przez ostatnie trzynaście lat paliłeś dla mnie jakieś pieniądze?

Lan Wangji nie odpowiedział. Odwrócił się i ruszył boczną ścieżką w poprzek leśnego zbocza. Wei Wuxian popędził za nim.

- Nie uciekaj! I nie unikaj odpowiedzi! – zawołał. – Paliłeś czy nie? Nie dostałem złamanego grosza! – poskarżył się, nie chcąc przyjąć do wiadomości faktu, że nikt, naprawdę nikt na całym świecie nie zechciał ani razu wesprzeć biednego, martwego, spłukanego Wei Wuxiana. Fakt faktem, wszyscy, którzy jeszcze żywili w stosunku do niego jakiekolwiek pozytywne uczucia, zginęli przed nim. Natomiast zdecydowana większość ludzkości chętniej wyciągnęłaby go z grobu tylko po to, żeby jeszcze raz go zabić, niż wysłała mu pieniądze w zaświaty. Oczywiście zakładając, że by takowy grób posiadał. – Nawet ty, Lan Zhan! Nie wierzę! Co z ciebie za przyjaciel!

- To tylko ludowy zabobon – odparł Lan Wangji, niewzruszony jego biadoleniem. – Nie ma realnego przełożenia na stan finansowy osoby zmarłej.

- Umówmy się, to ja tu jestem specem od trupów, nie ty – fuknął Wei Wuxian, spoglądając na niego krzywo. – Poza tym, nawet jeśli to tylko zabobon, to jest to też miły gest. Dawanie zmarłym spopielonego papieru imitującego pieniądze oczywiście nie ma żadnego logicznego sensu. Są martwi. Nie użyją ich. Ale pomyśl, jak miło im jest, jeśli już z jakiegoś powodu dostrzegą, że ktoś o nich pamięta i chce im pomóc. – Wei Wuxian dźgnął swojego towarzysza w pierś. – Pomyśl, jak tobie byłoby miło, gdybyś choć raz do roku poświęcił skrawek myśli i czasu na starego, martwego przyjaciela!

Choć mina Lana Wangji pozostała taka sama, wyraz jego oczu się zmienił. Wyglądał, jakby nawet zamierzał coś powiedzieć, ale wtedy uniósł wzrok na coś za plecami Wei Wuxiana. Młodszy odwrócił się w tamtym kierunku.

Na ścieżce stał Lan Sizhui, a jego mina zdradzała prawdopodobnie dużo więcej, niż był tego świadom. Wyglądał na zszokowanego.

- Panie Niosący Światło. – Skłonił się w stronę Lana Wangji, który skinął mu głową. – Paniczu Mo. – Powtórzył gest w kierunku Wei Wuxiana. Następnie zwrócił się z powrotem do starszego z nich. – Wybacz mi. Nie chciałem zakłócić twojego spokoju w ten dzień – powiedział pokornym tonem, jednocześnie nie mogąc się powstrzymać przed niepewnym zerknięciem na towarzyszącego mu mężczyznę. Wei Wuxian poczuł się nieswojo. Jakby był intruzem.

Cóż, prawdopodobnie właśnie tym był w Zaciszu Obłoków. Niemniej, nieskazitelne maniery uczniów sekty Gusu Lan przeważnie sprawiały, że tego nie odczuwał, przynajmniej nie w tak bezpośredni sposób. W tym jednak momencie Lan Sizhui wyraźnie był skrępowany jego obecnością.

- W porządku. – Głos Lana Wangji był łagodny. – Dołącz do reszty na dole. Niedługo się ściemni.

Lan Sizhui jeszcze raz się im skłonił, po czym ruszył ścieżką w kierunku schodów prowadzących nad zimne źródło, tym razem nie ważąc się już zerknąć na Wei Wuxiana. Kiedy odszedł, młodszy splótł dłonie na plecach i posłał swojemu towarzyszowi pytające spojrzenie.

- Co go ugryzło? Czy już dotarły do wszystkich wieści o incydencie w Wieży Karpia? Gdyby tak było, ktoś już dawno zdążyłby mnie po drodze poszatkować na kawałki. Wei Wuxian nie jest mile widziany nigdzie, nawet w Zaciszu Obłoków.

- Powód jest inny – odparł enigmatycznie Lan Wangji, ruszając dalej ścieżką. Tym razem jego krok był wolniejszy. Wei Wuxian przyjrzał mu się uważnie. Jego mina nie zdradzała żadnych emocji. Ale w głębi jasnych oczu...

- Lan Zhan – powiedział młodszy, uśmiechając się psotnie. – Jesteś dzisiaj nad wyraz radosny – stwierdził. W rzeczywistości nie miał pojęcia, czy Lan Wangji w istocie był radosny, czy to tylko zieleń liści tak migotliwie odbijała się w jego oczach. Równie dobrze mógł być w paskudnym humorze. Warto jednak było przynajmniej spróbować.

- Mn – mruknął Lan Wangji. Nie było to co prawda do końca potwierdzenie, ale zaprzeczenie też zdecydowanie nie. Wei Wuxian uśmiechnął się szerzej.

- A co cię tak dzisiaj ucieszyło? – zapytał, nie mogąc opanować ciekawości. Co mogło wprawić w dobry nastrój kogoś takiego, jak Lan Wangji? Spotkanie z wygłodniałym stadem puchatych króliczków? Spokojna zieleń otaczającego ich lasu? Odległy szum wodospadów?

Lan Wangji zerknął na niego z ukosa, ale oczywiście nie odpowiedział. Wei Wuxian trącił go w ramię, nie dając za wygraną.

- No weeeeź – marudził. – Mnie nie powiesz?

Starszy zatrzymał się i spojrzał w dół. Wciąż byli wyżej, niż poziom wody, z tego jednak punktu mieli doskonały widok na wypływający z zimnego źródła strumień, kończący się niewielkim, ale urwistym wodospadem. Lan Wangji musiał celowo przyprowadzić go w to miejsce, żeby mogli z daleka oglądać początek święta Zhongyuan Jie – latarenki-drogowskazy, które miały pomóc duchom w dotarciu do tego świata.

Niebo nie było już popielate, powoli przybierało kolor zamglonego kobaltu. Nie było widać gwiazd, ale za to księżyc wschodził jasno, oblewając Zacisze Obłoków swoim srebrnym światłem. Otoczenie było zachwycające. W zapadających szybko ciemnościach sylwetki drzew wyglądały, jak namalowane umaczanym w tuszu pędzlem. Wypływający spośród konarów i kamieni strumień zdawał się lewitować gdzieś w niebiańskiej przestrzeni, pośród chmur i mgły.

Wei Wuxian patrzył na cienką, srebrną nitkę wodospadu niknącą w kolorach nocy, i rozmyślał. Jakie to zabawne, że kiedyś wszystko, co związane z Zaciszem Obłoków, go irytowało. Ich sztywniactwo, ich maniery, ich nudne zasady i męcząca dyscyplina, nawet nieskazitelnie czyste szaty, które nosili i ten głupi kawałek błękitnego materiału na czole, który miał dla nich niedorzecznie wielką wartość. Jako nastolatek z niezachwianym przekonaniem oświadczył, że nigdy w życiu nie mógłby żyć w takim miejscu.

W tym życiu jednak wszystko było inne. Jego serce, choć wciąż młode, pragnęło spokoju. I mimo że cztery tysiące zasad to wciąż była dla niego gruba przesada, a z picia alkoholu rezygnować nie zamierzał, koniec końców Zacisze Obłoków nie było wcale takie złe. Wei Wuxian mógł pokusić się nawet o stwierdzenie, że lubił to miejsce.

A może po prostu lubił Lan Zhana, i tak, jak nauczył się doceniać jego dziwactwa, tak też nauczył się doceniać dziwactwa miejsca, które było jego domem.

- Lan Zhan – powiedział, nie odrywając wzroku od migoczącej w świetle księżyca wody. – Ładnie tu macie.

- Mn.

Pierwsze ogniki latarenek wysunęły się cicho spomiędzy drzew, oświetlając ciemności nocy. Ich ciepły blask odbił się w oczach Wei Wuxiana. Po chwili odezwał się znowu.

- To całkiem miłe, że ludzie posyłają duchom te latarnie. Śmierć jest zimna i ciemna. Nie ma w niej światła.

Kiedy się odwrócił, Lan Wangji na niego patrzył. W jego oczach też zamieszkały jasne płomyki duchowych latarenek. Pan Niosący Światło sam w sobie był jak tafla lodowego źródła. Tej nocy zwiewne, papierowe ogniki ludzkiej życzliwości rozjaśniły jego oblicze.

Wei Wuxian posłał mu zmęczony uśmiech.

- Wiem, wiem. To tylko zabobon. Duchy nie przyjdą. Nie tak się je przywołuje. Ja to wszystko wiem. – Machnął dłonią, nie w humorze na roztrząsanie teorii obcowania ze zmarłymi. Dość już spędził czasu w ich towarzystwie. Momentami wciąż czuł, jakby był częściowo jednym z nich. Jakby to drugie życie było tylko trupim snem jego skorej do fantazjowania głowy. – Ale wciąż uważam, że jako stary przyjaciel mogłeś przez te wszystkie lata choć raz spalić coś dla mnie w prezencie. To nawet nie musiały być pieniądze, w zasadzie na co mi one? To mógł być kwiat. Choćby jeden papierowy kwiat, którego nie mogłeś położyć na moim grobie. To by wystarczyło.

Lan Wangji nadal spoglądał na niego w milczeniu. Było coś szczerego i smutnego w jego oczach. Wei Wuxian poczuł, że sytuacja robi się zbyt poważna, jak na jego standardy. Zaraz przybrał psotny uśmiech i trącił przyjaciela w ramię.

- Ej no, żartowałem – powiedział na powrót lekkim tonem. – Po co miałbyś siedzieć w ogródku i fajczyć śmieci? Dosięgnąłby mnie tylko dym.

Mówiąc to, skrzywił się nieznacznie, znów czując na sobie zapach spalenizny. Może ktoś, w istocie, palił dla niego sztuczne kwiaty? Może dlatego jego płuca przepełnione były dymem? Ale czy taki gest nie powinien być dla jego ducha miły? Czuł w nim coś paskudnego, jakby ktoś składał mu tę ofiarę jedynie w akcie przepełnionej pogardą kpiny. Jakby wręcz chciał, by miła woń kwiatów dotarła do niego pośród mąk piekielnych, przypominając mu, jak wiele stracił.

Wei Wuxian zakaszlał kilka razy, choć przecież nie mogło mu to pomóc. Dym nie wypełniał jego płuc, ale jego duszę. Te nieprzyjemne symptomy to coś, co musiał po prostu zignorować. Przymknął oczy i wziął głęboki wdech.

- Wei Ying.

Kiedy otworzył oczy, Lan Wangji stał tuż przed nim, lustrując jego twarz zaniepokojonym wzrokiem. Wei Wuxian pokręcił głową.

- Nic mi nie jest – powiedział, ale starszy nie dał się przekonać. W milczeniu chwycił brzeg jego rękawa i pociągnął go kolejną ścieżką, zmierzającą w głąb otaczającego Zacisze Obłoków lasu. Jaśniejący sznur ognistych latarenek zostawili za sobą. – Dokąd mnie prowadzisz? Jeśli to kolejna góra królików, to muszę cię uprzedzić, że na pewno będę się z ciebie śmiał – oznajmił młodszy, mimo wszystko nieco rozczulony dziecinnym sposobem, w jaki Lan Wangji prowadził go za rękaw. Wei Wuxian znał zasady sekty Gusu Lan. Kontakt fizyczny nie był mile widziany. Mimo to po chwili wędrówki wysunął dłoń z rękawa i chwycił Lana Wangji za rękę. Starszy nie zaprotestował.

Szli tak przez jakiś czas w ciszy, Lan Wangji, odłamek księżycowego światła, przecinający mroki nocy, i Wei Wuxian, szwędający się za nim, półmartwy cień. Było w tym coś niewłaściwego i pięknego zarazem.

Rzeczy piękne rzadko sprawiają wrażenie właściwych. Ale to właśnie dla nich warto żyć.

Błękitna wstążka lśniła pośród włosów idącego przed nim mężczyzny, niczym drogowskaz w stronę światła. Wei Wuxian nie zamierzał nigdy nikomu o tym powiedzieć, ale nieraz śniły mu się sceny tego typu. Miał nawet wrażenie, że choć nie pamiętał nic z trzynastu lat swojej śmierci i nie miał pojęcia, co się z nim wtedy działo, jego dusza przez cały czas widziała ten jeden obraz. Błękitną wstążkę pośród napierających zewsząd ciemności. Promień czystego światła pośród duszącego dymu nieszczerych ofiar.

- Lan Zhan – odezwał się, unosząc kąciki ust w górę. – Cóż za wstydliwy sekret postanowiłeś ukryć tak głęboko w lesie? Czy zaraz zza zakrętu wyłoni się ołtarz ku mojej czci? Czy złożyłeś dla mnie w ofierze jakąś dziewicę? Jeśli nie, to obawiam się, że musimy zakończyć tę przyjaźń.

Był niemal pewien, że po czymś takim Lan Wangji znów nałoży na niego zaklęcie uciszające. Nie było jednak takiej potrzeby, bo chwilę później samoistnie zamilkł.

Zza zakrętu nie wyłonił się ani ołtarz, ani tym bardziej krwawa ofiara z dziewicy. To było coś lepszego.

Wei Wuxian w milczeniu podszedł do brzegu niewielkiego zbiornika wodnego. Kucnął na podmokłej, grząskiej ziemi i drżącą dłonią dotknął płatków różowego kwiatu lotosu.

Wspomnienia dzieciństwa i Przystani Lotosów wróciły do niego z pełną mocą. Jiang Cheng, starsza siostra, wujek Jiang a nawet pani Yu. Barwne obrazy przeżytych wspólnie dni przepłynęły mu przed oczami, jak malowane na długim zwoju ilustracje. Przymknął oczy i wziął głęboki wdech. Gryzący zapach dymu zniknął. Jedyne, co czuł, to woń kwitnących lotosów.

Uniósł powieki i odchrząknął. Nie zamierzał rozklejać się przed Panem Niosącym Światło.

- Lan Zhan – odezwał się, wciąż delikatnie wodząc opuszkami palców po jasnych, czystych płatkach rośliny. Gdyby mógł zebrać wszystko, co było dobre i piękne w jego poprzednim życiu w jednym przedmiocie, prawdopodobnie przybrałoby to formę kwiatu lotosu. – Co one robią w Zaciszu Obłoków? – zapytał, wreszcie spoglądając w stronę swojego towarzysza.

Lan Wangji stał w pewnym oddaleniu, z rękami założonymi na plecach, jakby nie chciał mu przeszkadzać. Nie odpowiedział od razu. Przez chwilę spoglądał w milczeniu na senne główki lotosów, jakby sam dał się pogrążyć we wspomnieniach. W końcu jednak podszedł bliżej i kucnął obok Wei Wuxiana, nie zważając na podmokłą ziemię, brudzącą jasne buty i rąbek szaty. Następnie wyciągnął z rękawa maleńką, ręcznie malowaną latarenkę, zrobioną z papieru.

Wei Wuxian w pierwszej chwili pomyślał, że po prostu jest za ciemno i dlatego Lan Wangji skombinował im źródło światła. Ta głupia myśl trwała jednak tylko przez moment, nim młodszy wreszcie zrozumiał.

- Lan Zhan – powiedział miękkim tonem, wpatrując się w spokojny profil przyjaciela. – Nie paliłeś dla mnie sztucznych kwiatów. Zasadziłeś prawdziwe.

- Mn.

Wei Wuxian nie był w stanie opanować wzruszenia. To musiała być chyba najbardziej bezużyteczna i najpiękniejsza rzecz, jaką Lan Wangji w życiu zrobił.

Starszy zapalił lampion i pozwolił mu unosić się na wodzie. Ognisty kwiat pośród uśpionych lotosów. Spojrzenie przyjaciela wydało się młodszemu smutne i radosne jednocześnie. To z pewnością nie było pierwsze Zhongyuan Jie, w które posyłał rozświetloną latarenkę na spotkanie chłodu nocy. Było zaś pierwszym świętem duchów, którego nie spędzał w samotności.

- Widzisz, twoja latarenka okazała się przydatna – powiedział Wei Wuxian. – Odnalazłem drogę powrotną.

Lan Wangji w milczeniu odciął jeden z kwiatów lotosu i wręczył go swojemu towarzyszowi, jakby chciał mu zrekompensować fakt, że nie palił dla niego żadnych podarunków przez całe trzynaście lat. Dopiero, kiedy Wei Wuxian przyjął ten osobliwy prezent, starszy wyglądał na usatysfakcjonowanego.

- Sztuczne kwiaty do ciebie nie pasują – powiedział tonem, z którym młodszy nie śmiałby się sprzeciwiać. W tych kilku słowach zamknął całe serce Wei Wuxiana.

W poprzednim życiu niejednokrotnie otrzymywał sztuczne kwiaty od ludzi, którzy niegdyś zwali się jego przyjaciółmi. Kwiaty te przybierały różne formy – dwulicowych uśmiechów, interesownych pochwał, obietnic, podszytych zazdrością i groźbą. Ludzie dawali mu to wszystko, choć on sam pragnął jedynie czegoś szczerego, czegoś, w czego prawdziwość nie mógłby wątpić.

I tak papierowe kwiaty podziwu w jedną noc zmieniły się w płonące symbole nienawiści i pogardy.

Od sztucznych kwiatów wolał żywe, z całą ich szczerością i kruchością. Wangji jako jedyny zdawał się to rozumieć.

Wei Wuxian chciał mu to nawet powiedzieć, podobnie jak wiele innych rzeczy. Chciał wyrazić swoją wdzięczność za to, że Lan Zhan wciąż tu jest, wciąż trwa u jego boku, że pożegnał go u wrót śmierci i powitał u bram nowego życia. Że nigdy o nim nie zapomniał i był chyba jedyną osobą na tej ziemi, która przechowała wspomnienie o nim tak, jak przechowuje się ususzone wonne kwiaty między kartami ulubionej książki. A przede wszystkim chciał mu podziękować za to, że nadal jest tym samym Lan Zhanem, który kocha małe, puchate króliczki i zasypia równo o dziewiątej wieczór. Lan Zhanem, który nie ma sobie równych w walce, ale pada po jednej czarce Uśmiechu Cesarza. Lan Zhanem, który zna na pamięć całe cztery tysiące zasad klanu Gusu Lan, ale jest gotowy złamać każdą z nich, jeśli tak nakazuje mu sumienie.

Nie powiedział jednak nic. Poważne słowa sprawiały, że ciarki przechodziły mu po plecach. Dlatego w milczeniu przechylił się i pocałował Lan Zhana w policzek. Starszy w pierwszej chwili zmroził go spojrzeniem, ale zaraz potem płochliwie odwrócił wzrok.

- Oj, Lan Zhan – powiedział młodszy, uśmiechając się szeroko. – Czy ty się zarumieniłeś?

I tak oto Wei Wuxian ponownie stracił głos. Nie powstrzymało to jego jasnego, rozbawionego uśmiechu, kiedy Lan Wangji tym razem z własnej woli chwycił go za rękę i poprowadził ścieżką z powrotem ku rozmytym we mgle światłom Zacisza Obłoków.

Młodszy miał jeszcze wiele do powiedzenia tej nocy, jak na przykład to, że teraz Pan Niosący Światło musi nauczyć się gotować zupę z korzeni lotosu (Wei Wuxian chętnie dodałby do tego mięso z królika, ale nie uśmiechało mu się w tak głupi sposób stracić swojego drugiego życia). Chciał też powiedzieć, że dzięki lotosowemu zakątkowi architektura krajobrazu Zacisza Obłoków właśnie wzrosła o tysiąc procent i to miejsce wreszcie zakwalifikowało się jako zdatne do zamieszkiwania – mówiąc w skrócie, Wei Wuxian mógłby się już wprowadzić.

To i wiele innych nonsensów musiał jednak zostawić na później. Póki co mógł jedynie wpatrzeć się w majaczącą przed nim błękitną wstążkę i ścisnąć mocno tę dłoń, która od tylu lat prowadzi go przez ciemności.

Wypełniający jego duszę dym bezpowrotnie uleciał w niebyt.

Wei Wuxian naprawdę żył.

I otaczał go zapach kwitnących lotosów.

~*~

Zhongyuan Jie (中元節) – Święto Głodnych Duchów. Chińskie święto, podczas którego duchy zmarłych powracają do świata żywych. Żeby ułatwić im odnalezienie drogi czasem puszcza się latarenki na wodzie. Duchom przygotowuje się poczęstunek, a także pali się dla nich różne papierowe dary, jak sztuczne pieniądze czy ubrania, żeby mogły z nich skorzystać .

Hongkong flowers – japoński eufemizm, oznaczający imitację, coś co nie jest prawdziwe, a jedynie naśladuje pierwowzór. Pochodzi od sztucznych, plastikowych kwiatów produkowanych w Hongkongu i masowo eksportowanych do Japonii.

*

A więc witam! Udało mi się coś napisać! Minęło dokładnie pięć miesięcy i nie macie nawet pojęcia, jaki to ważny dla mnie moment ;-; Nie wiem nawet, od czego zacząć, bo tyle mam w sobie myśli i uczuć. To mój pierwszy Wangxian i chyba w ogóle pierwsze w życiu opowiadanie nie oparte na faktycznych osobach (czyt. kpop), tylko na bohaterach dramy/noweli. Mam w związku z tym parę obaw. W razie błędów rzeczowych, logicznych, czy jakichkolwiek innych, proszę, dajcie znać!

Akcja rozgrywa się po powrocie Wei Wuxiana i Lana Wangji do Zacisza Obłoków po incydencie w Wieży Karpia, w wyniku którego odkryto tożsamość Wei Wuxiana.

Pomysł pojawił się, kiedy czytając materiały do magisterki (H.S. Stokes, The Life and Death of Yukio Mishima) natrafiłam na wypowiedź edytora magazynu literackiego, przyrównującego teksty Mishimy do wspomnianych wcześniej, sztucznych kwiatów, które stanowiły jedynie „cień" prawdziwych kwiatów. To poprowadziło mnie do rozważań na temat prawdy i iluzji w życiu Wei Wuxiana, temat który uważam za jeden z kluczowych w przypadku tej postaci. Xiao Zhan zrobił moim zdaniem absolutnie wszystko, co da się zrobić bez słownego opisywania świata wewnętrznego bohatera i oddaję mu cały honor za tak piękne ożywienie Wei Wuxiana. Mimo to wiele uczuć i przemyśleń zostało nienazwanych, chciałam więc stworzyć sobie (i być może również Wam) tę małą przestrzeń do głębszych rozmyślań nad jego sytuacją, jak i kluczową w jego życiu obecnością Lana Wangji. Apeluję również o poświęcenie kilku minut (godzin... dni... lat...) na docenienie Lan Zhana, bo to jeden z najwspanialszych ludzi na tym świecie.

To małe, skromne opowiadanko, które chyba wiele nie wnosi, ale jest dla mnie ogromnie ważne. Mam nadzieję, że komuś z Was się spodobało ;-;

Miłego wieczoru i dużo zdrowia!

Shizu

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro