HOW (NOT) TO SAY GOODBYE

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

______________________________

NIE ŻAŁUJ TYCH,

KTÓRZY ODESZLI.

______________________________

     Lecące w słuchawkach Sweater Weather było chyba jedyną rzeczą, która próbowała mnie dzisiaj podnieść na duchu.

Od południa latałam tylko po pokoju i zgarniałam wszystkie klamoty z jednego kąta w drugi, modląc się przy okazji, żeby nikt nie przypomniał sobie o workach z ciuchami, które upchnęłam gdzieś w odmętach piwnicy. Zrobił mi się tu już taki syf, że ledwo można było przez niego przejść. Jakieś pół godziny temu, kiedy Jess przyszła zostawić mi kilka saszetek fervex'u, mało co nie wybiła sobie zębów o pudło z książkami.

Lubiłam nowy kolor ścian, ale sprzątanie tych wszystkich pierdół lubiłam już nieco mniej.

— Ej, Lors!

Drgnęłam, nieźle wystraszona i wyciągnęłam z ucha jedną słuchawkę.

Jasne, bo przecież po co używać drzwi.

   Skinęłam Parkerowi głową, pokazując, że okno jest uchylone i wciskając zmiętolone słuchawki do kieszeni, wróciłam do ogarniania pokoju. Na razie, to nawet nie było za bardzo gdzie usiąść, bo moje łóżko zamieniło się w tymczasowe biuro rzeczy znalezionych, ale chłopakowi jakoś bardzo to nie przeszkadzało. Przyssał się do sufitu, chyba po to, żeby ominąć te porozwalane klamoty i zwiesił się w dół tuż przed moją twarzą, cmokając mnie szybko na powitanie.

— Wejdź mi jeszcze raz na ten głupi sufit, to kolejne malowanie robisz sam.

Wszystko fajnie, ludzie mają różne hobby, czaję bazę — mój chłopak lubił akurat biegać po ścianach. Ale to nie on tłumaczył się później Jess, jakim cudem na suficie są ślady w kształcie stóp.

— Jeszcze tego nie ogarnęłaś? — zagabnął z uśmiechem, zaraz potem rzucając się na wolny kawałek pościeli.

Przecież każdy normalny i szanujący się człowiek wie, że od takiego siadania robi się sztywna, no na Boga, no. Ja mu nie przychodzę do domu i nie skracam terminu używalności mebli i innych pierdół. Nie licząc lampki. Lampka to był przypadek. 

— Spadaj — mruknęłam i sięgnęłam po paczkę chusteczek. Z nosa leciało mi jak z jakiegoś cholernego wodospadu. — Czuję się, jakby ktoś przejechał po mnie tirem.

To głupie grypsko serio rozłożyło mnie na łopatki. Cały dzień bolał mnie łeb i to w ten irytujący, pulsujący sposób, plus katar i kaszel zawarły chyba pakt, żeby mnie wykończyć.

Całe szczęście, że nie bolało mnie gardło.

No, jeszcze nie bolało.

   Nie wiem jak i kiedy Peter przeskoczył ten cały bajzel, ale pojawił się przede mną dosłownie w sekundzie, teraz lustrując mnie dokładnie wzrokiem. Na twarzy miał kilka mniejszych zadrapań i niewielką bliznę, która zdobiła jego żuchwę tak mniej więcej od zeszłego tygodnia, ale nie wyglądał na jakoś bardzo zmęczonego. Zwykle, kiedy wpadał po zwiadzie, prawie od razu rzucał się na łóżko i lazł w kimę.

— Zrobić ci herbaty? — Przymrużył lekko oczy i odgarnął mi za ucho kosmyk włosów, który musiał wydostać się podczas tego harmidru z prowizorycznego koka. — Połóż się może, co? Ja posprzątam. I tak została praktycznie końcówka.

Polemizowałabym, patrząc na to, że musiał skorzystać z mojego świeżo wymalowanego sufitu, żeby nie zgubić na podłodze zębów. Ale i tak było to z jego strony miłe.

— Nie, dam radę. — Uśmiechnęłam się. — Ale herbaty możesz mi zrobić. Tylko się przebierz, mama powinna zaraz wrócić.

Parker skinął głową i sięgnął do znajdującej się za mną szafy, żeby wyciągnąć z niej jakąś koszulkę i parę pogniecionych spodni. Nie, żeby nie podobał mi się w tym swoim roboczym kostiumie — raczej wręcz przeciwnie. Lubiłam, kiedy go zakładał, bo ładnie mu to i tamto uwydatniał, ale wolałabym, żeby mama jednak nie widziała Spider-Mana, gotującego wodę w naszej ciaśniutkiej kuchni. Jeszcze by biedna zawału dostała.

— Mam iść do łazienki, czy się odwrócisz? — Parker podniósł wyzywająco brwi.

Parsknęłam pod nosem, szykując sobie już jakąś błyskotliwą ripostę i pokręciłam teatralnie głową.

— I tak nic tam nie masz, to co się stresujesz?

Oberwałam w łeb czerwoną maską, co mnie w sumie nawet nie zdziwiło. Często mi się nią dostawało.

— I po kłopocie — rzucił z rozbawieniem Peter.

   Gdy zdjęłam z twarzy materiał, notując przy okazji, że pasowałoby wrzucić go do pralki, Parker był już na etapie zasuwania suwaka dżinsowych spodni. Jak dla mnie to mógł tak zostać, bez koszulki jakoś bardziej wpasowywał się w aurę mojego pokoju.

Nie, żebym się gapiła — chociaż w sumie, to kto mi zabroni? — ale kiedy podniósł ręce, żeby włożyć szarawy t-shirt, mogłabym przysiąc, że na boku naliczyłam mu kilka nowych, nie takich znów najmniejszych, siniaków. Świetnie, czyli znów się poturbował.

— Na litość boską, chłopie, gdzie ty się szlajałeś? — mruknęłam z wyrzutem i podeszłam bliżej niego, żeby podnieść w górę kawałek koszulki. — Co ty, pod auto wpadłeś?

Szatyn zabrał prędko moją dłoń i syknął cicho, gdy przez przypadek dotknęłam jednego z zadrapań. Piętnaście jebanych minut temu pisał mi, że zwiad jak każdy inny, a już chyba pięć miliardów razy ustalaliśmy, że każdy inny znaczy bezuszczerbkowy.

— Zleciałem z dachu.

No już, uważaj, bo jeszcze uwierzę.

— Serio — stęknął, rozszerzając lekko oczy. — Gonił mnie jakiś koleś i jak uciekałem, zleciałem z dachu. Normalna niedziela. 

Ja chyba nawet nie chciałam wiedzieć, na jakiej wysokości się ten głupi dach znajdował. Moja psychika była znacznie zdrowsza, kiedy nie wiedziała, co on na tych swoich akcjach wyprawiał.

— Ja to się czasem zastanawiam, czy tobie przypadkiem podczas tego łażenia po ścianach mózg nie wyleciał. — Pokręciłam głową i machnęłam ręką, wracając do zbierania z łóżka poskładanych ciuchów. — W zamrażarce powinien być groszek, weź sobie to większe opakowanie. I przynieś apteczkę, to ci opatrzę te zadrapania.

Nie zdziwiłabym się, jakby się okazało, że wleciał jeszcze w krzaki. Był do tego zdolny.

   Peter skinął mi głową, co zarejestrowałam jedynie kątem oka i przeszedł ostrożnie pomiędzy pudłami, docierając w końcu na korytarz. Jeszcze kilka miesięcy temu, zanim zdążyłam go sobie tak ładnie wychować, kłóciłby się, że nie potrzebuje pielęgniarki.

   Schowałam do szafy bluzki z długim rękawem i podkoszulki, świeżo pachnące i dokładnie posortowane. Z ubrań zostało mi w sumie jedynie zawiesić na wieszakach te, które bardziej się gniotły i wrzucić do kosza wszystko, co brudne. Potem biblioteczka, pierdyliard ozdobnych bibelotów (które nie mam pojęcia, jakim cudem wcześniej tu poupychałam) i po sprawie.

— Fuj — mruknęłam pod nosem. W ręku trzymałam jakąś starą, przepoconą bluzkę Petera, więc rzuciłam ją na stos z resztą śmierdziuchów i sprawdziłam prędko, czy nie zostawił więcej smrodliwych niespodzianek. Nie wiem, czy on uważał mnie za darmową pralnię, ale tak na dobrą sprawę, to Jess częściej prała rzeczy jego niż moje.

A potem muszę wysłuchiwać tych wszystkich pogadanek o antykoncepcjach i innych sresjach.

Znaczy się, Jess kochała Parkera jak własnego syna i najchętniej to by go chyba sobie adoptowała, więc raczej wiedziała, że nie zrobiłby nic nieprzyzwoitego. Albo raczej nazbyt nieprzyzwoitego, bo taki święty to też znowu nie był.

Nie, żebym nie chciała, czy coś. Po prostu mój słodki Pajęczak był cholernym głąbem i nie łapał aluzji nawet, jeśli zajebało mu się nią po oczach. A ja miałam w sobie jeszcze resztki godności i nie waliłam mu w twarz nachalnymi tekstami. Jeśli Peter nie był gotowy, musiałam to uszanować.

   — Herbata z cytryną na przeziębienie i czekoladowe ciastka na poprawę humoru.

Zamknęłam jedną stronę drzwiczek, żeby spojrzeć na stojącego w drzwiach, sepleniącego Parkera. Aż mi serce zmiękło, no słowo daję.

Stał tam, tak kompletnie nieporadnie, w zębach trzymając opakowanie ciastek i palce zaciskając mocno na rączkach moich ulubionych, dużych kubków. Nogę podstawił pod drzwi, żeby nie zatrzasnęły mu się przypadkiem przed nosem i uśmiechnął się do mnie, pokazując cały szereg śnieżnobiałych zębów. Wyglądał tak uroczo, że musiałam się powstrzymać przed głośnym aww.

— No co? — Zmarszczył brwi, stawiając kubki na biurku. Dopiero, kiedy w nosie znów mi się zakręciło, uprzedzając przed kichnięciem, zdałam sobie sprawę, że wpatrywałam się w niego jak w jakiś ładny obrazek. Zresztą, dla mnie Peter Parker poniekąd był takim ładnym obrazkiem.

— Miałeś wziąć groszek — zauważyłam, posyłając mu znaczące spojrzenie. Odwdzięczył mi się tym samy, dorzucając jeszcze lekceważące mlaśnięcie i przewrócił oczami. — Dzięki za herbatę.

Kiedy tak patrzyłam ukradkiem na tego pacana, tak skupionego na otwieraniu szeleszczącej paczki, trochę szkoda mi było wypuszczać go ze swoich obślizgłych łapsk na całe trzy dni. Zawsze mógł nas w tym czasie zaatakować jakiś międzygalaktyczny potwór i co bym wtedy zrobiła? Waszyngton niby nie był daleko, ale nadal znacznie dalej, niż to jego przytulne mieszkanko.

Plus, jak byłam chora to lubiłam z nim spędzać czas dwa razy bardziej niż zazwyczaj. A w chwili aktualnej, to zastanawiałam się nad spisaniem testamentu.

   — Ej, a ty o której jutro wyjeżdżasz? — zapytałam po chwili ciszy. — Żebyś znowu nie zasnął.

Przez minione dwa tygodnie zasiedział się tak chyba ze cztery raz, przez co rano zapierdalał do domu na tych swoich siateczkach szybciej, niż ja na wyprzedaż tropikalnego Red Bulla. Jess nawet kilka razy zwróciła mi o to uwagę, ale słodkie oczy zmywającego jej naczynia Petera załagodziły sprawę.

Lizus.

— Nastawiłem budzik — mruknął, trochę niewyraźnie. — Poza tym, pod szkołą mam być dopiero za pięć dziesiąta, także starczy czasu na sprzątanie, film i turbodrzemkę.

Skinęłam głową i sięgnęłam po telefon. Dwudziesta pierwsza piętnaście. Nie no, świetnie.

— Pomożesz mi jednak trochę? — Przekrzywiłam lekko głowę i posłałam mu niewinny uśmiech. Chłopak złapał w jedną rękę mój kubek, a w drugą wcisnął sobie kilka ciastek, żeby moment później przedrzeć się przez te graciska w moją stronę. — Muszę jeszcze pozawieszać ciuchy, a przez te pudła idzie sobie wybić zęby.

Wzięłam od niego herbatę i upiłam kilka niewielkich łyków. Dał trochę za dużo cytryny, ale stwierdziłam, że nie będę narzekać. I tak miło z jego strony, że się pofatygował. 

— Głupio pytasz. — Ugryzł kawałek ciastka i odszedł na moment w tył, żeby zabrać swój kubek. — Zresztą, jak dla mnie, to powinnaś się położyć. Przecież powiedziałem, że mogę posprzątać.

On był niemożliwy, no słowo. 

   Uśmiechnęłam się ciepło i złapałam za dłoń, w której trzymał ciastko, żeby odsunąć mu ją od ust. Czasem to, że był ode mnie tak niewiele wyższy, naprawdę ułatwiało sprawę — dzięki temu wystarczyło tylko, żebym stanęła bliżej i mocniej zadarła głowę, a całowanie go nie sprawiało mi najmniejszych kłopotów.

     Szczerze powiedziawszy, ludzie czekający na wielkie wyznania, byli najzwyczajniej w świecie głupi. Nigdy nie słyszałam od Petera Kocham cię. Sama też nigdy mu tego nie powiedziałam — ba, ja nie chciałam tego mówić. Uważałam, że byliśmy za młodzi i za mało wiedzieliśmy o życiu, żeby rzucać takimi wielkimi deklaracjami.

Ale wiedziałam, że mu zależy. I to właśnie dzięki takim głupim tekstom, typu „ Idź się połóż, ja posprzątam", a nie szekspirowskim balladom.

Nie czekałam na pełnię księżyca, ulewny deszcz i opustoszałą, mistycznie oświetloną ulicę — czekałam na przyjaznego Spider-Mana z sąsiedztwa, wpadającego do mnie z szerokim uśmiechem i poobijaną buźką.

     Parker odłożył kubek na wolny kawałek półki i zaraz potem zrobił to samo z moim. Przyciągnął mnie do siebie jeszcze mocniej, teraz stykając swój brzuch z moim i niespiesznie pogłębił pocałunek. Lubiłam, gdy ściskał tak mocno moją talię, jakbym zaraz miała mu się wyślizgnąć — zawsze czułam się wtedy taka spokojna, jakbym wiedziała, że przy nim i tak nic złego stać się nie może. Lubiłam, gdy marszczył nos, kiedy łaskotały go moje włosy i lubiłam, gdy zakładał mi je tak czule za ucho.

Całego go w ogóle lubiłam.

— Mieliśmy sprzątać — szepnęłam mu w usta.

Kiedy otworzył oczy, zawiedziony i zdezorientowany jednocześnie, nie mogłam powstrzymać się od cichego, rozbawionego śmiechu. Potem ściągnął brwi i mlasnął, oczami przewracając trochę nazbyt teatralnie i przeszedł krok w przód, przez co ja nieco się odchyliłam.

— Sprzątanie może poczekać — mruknął, żeby sekundę później znów mnie pocałować.

   Zarzuciłam mu ręce na szyję i zrobiłam krok w przód, tym samym zmuszając go do cofnięcia. Potem powtórzyłam to kilka razy, aż w końcu łydka Parkera zahaczyła o obicie łóżka i już nawet nie musiałam nic mówić — chłopak od razu przekręcił mnie tak, że dosłownie wisiałam w powietrzu, aż w końcu puścił na miękki, zawalony książkami materac. Jęknęłam, uderzając plecami o sprężynę, ale ten chyba nawet tego nie usłyszał. Chwilę później zawisł nade mną, znów całując czule moje usta i jednym kolanem zaparł się na kołdrze obok mojego biodra, żeby drugie wcisnąć zaraz między uda.

   — Ała!

Kilka książek spadło nam na głowy, na co Peter jęknął, a ja zaśmiałam się gromko prosto w jego nos. Potem, kiedy ten oparł się czołem na moim dekolcie, żeby pomasować znokautowaną łepetynę, ja zgarnęłam napastników pod ścianę, wolną ręką przeczesując potargane włosy chłopaka.

— Pokonała cię nauka — rzuciłam z udawanym współczuciem i uśmiechnęłam się rozbawiona, kiedy szatyn podniósł głowę na wysokość mojej brody. — I jak się z tym czujesz, panie superbohaterze?

— Upokorzony — westchnął. Potem podciągnął się nieco w górę, a kiedy ja nadstawiłam się, żeby mógł mnie bez problemu pocałować, ten cmoknął jedynie mój zaczerwieniony nos. — Nie chcę, żeby wyszło zbyt kiczowato — pociągnął, tym razem zatrzymując wzrok na moich oczach i uśmiechnął się, ledwo widocznie. — Ale będzie mi się bez ciebie przez te trzy dni trochę nudzić.

Znów się zaśmiałam i pokręciłam niedowierzająco głową. Czułam, jak serce robi mi się cieplejsze, rozgrzewając całą klatkę i podniosłam jedną dłoń na wysokość głowy chłopaka, żeby założyć mu za ucho nieprzystrzyżone włosy.

— Jedzie kiczem na kilometr — przyznałam zawadiacko, palcami masując krótko płatek jego ucha. Potem jednak zjechałam dłonią na kark i przekręciłam lekko głowę, tym samym ściągając przez przypadek kawałek prześcieradła. — Ale mi bez ciebie tak trochę też.

   Przyzwyczaiłam się do tego frajera.

Do codziennego widoku jego roześmianej buźki, opatrywania obrażeń po dających w kość patrolach i do przyjeżdżania do szkoły pięć minut po czasie, przez ten tragiczny ruch pod jego domem. Do trzymania się za rękę podczas oglądania filmów na HBO, do żartobliwego przezywania na szkolnych korytarzach i do wspólnie spędzanych, południowych lunchów. Do jego słodkiego, cukierkowego oddechu, do miękkich ust i do ciepła, które wzbudzał we mnie zawsze, gdy tylko znajdował się obok.

Przyzwyczaiłam się do bycia w związku. Patrzenia nie tylko na siebie, brania pod uwagę jego zdania i do wszystkich tych kretyńskich kłótni, które nie opuszczały nas ani na krok.

Do jego spóźnień, do przepraszających pocałunków i poirytowanego tonu.

Przyzwyczaiłam się do niego.

   — Tylko daj znać, jak będziesz na miejscu, okej? — poprosiłam, ściągając brwi i podniosłam trochę głowę. Chwilę później uśmiechnęłam się, marszcząc brwi i zostawiłam na jego ustach krótkiego całusa. — Zawsze o tym zapominasz.

×××

     Czy istnieje coś gorszego niż niespodziewany okres, w samym środku paskudnego choróbska? Otóż owszem — istnieje. Można tego głupiego okresu dostać podczas przeglądania w toalecie nowinek z Instagrama, rozkoszując się ośmiogodzinną samotnością i sięgając do pudełka z tamponami, znaleźć tam tylko jedną sztukę.

I oczywiście, musiałam być sama. Bo przecież Matka Natura nie mogła poczekać, aż Jess wróci z pracy, albo trochę się pospieszyć i zrzucić na mnie krwotok zanim Parker z Leedsem spieprzyli szkolnym busem na zjazd mózgowców.

Życie mnie nienawidzi.

     — Cholera no — mruknęłam, gdy pęk kluczy wpadł mi pod wycieraczkę. To zdecydowanie nie był mój dzień.

Schyliłam się po zgubę, uważając, żeby łbem nie zaryć w kierownicę i zabrałam klucze z podłogi. Z nosa momentalnie zaczęło mi ciec, jakby ktoś odkręcił glutowy kran, a głowa zabolała niemiłosiernie, przypominając, że muszę jeszcze skoczyć po coś na zatoki.

Kichnęłam, potylicą uderzając w kierownicę i mało co nie wybiłam sobie zębów na szarawym panelu. Jeszcze tylko brakowało, żeby poduszka powietrzna zajebała mnie z całej siły po mordzie.

   Schowałam klucze do kieszeni blezerka i jakimś cudem wygramoliłam się z auta bez większych szkód. Musiałam wyglądać dość śmiesznie, latając po Nowym Jorku w wytartych legginsach i zimowych emu, na dodatek w samym środku wiosny, ale opinia wszechświata jakoś średnio mnie w tamtym momencie interesowała. Już wystarczyło, że napuchnięty ryj odwracał uwagę od stroju.

Zamknęłam samochód i przedreptałam szybko na drugą stronę ulicy. Niby mogłam przejść się pieszo i to do sklepu prawie naprzeciw domu, ale Rowan wspominała coś o tym, że w drogerii przy Central Parku zrobili przecenę i mój ulubiony fluid nie prosił już, żebym wycięła sobie obie nerki.

Chcesz być piękna, musisz cierpieć.

   Weszłam do sklepu, rzucając do kasjerki ciepłe dzień dobry! i przedreptałam prędko na dział z podkładami. Tampony nie pociąg, mogą poczekać, a jak mi wykupią mój odcień, to w połączeniu z okresem, mogę się nawet zamienić w bombę atomową.

Znaczy się, nie zauważyłam nigdy, żebym podczas miesiączki robiła się jakoś bardziej złośliwa, czy coś.

Inni zauważyli.

   — No to są chyba jakieś jaja.

Oparłam dłonie na biodrach i nadęłam policzki, mocno powstrzymując się od tupnięcia nogą. Oczywiście, że mi te wygłodniałe pirańska wszystko wykupiły. Nie było nawet jednego głupiego testera; jednego!

— Mamy jakiś światowy dzień zmowy przeciwko Lorien Gatsby, czy co? — mruknęłam sama do siebie, przez co babeczka stojąca przed stoiskiem z Maybelline spojrzała na mnie jakoś dziwnie i chyba coś tam sobie nawet mruknęła pod nosem.

Ciekawe czy by się tak lampiła, jakby chodziło o jej podkład.

   Westchnęłam, opuszczając ramiona, bo chyba tylko to mi jeszcze zostało. Najwyżej będę chodzić z niepomalowanym ryjem, co za różnica. Albo faktycznie opylę na czarnym rynku tak z półtorej nerki.

   Dział higieny stał się tak oto moim kolejnym i przedostatnim przed kasami przystankiem, więc przedreptałam powoli w tamtą stronę, starając się nie odwracać za bardzo na każdą plakietkę z czerwoną przeceną. Gdybym wcześniej wiedziała, że opuszczą tyle rzeczy, poczekałabym z malowaniem do kolejnych alimentów.

Albo zrobiła w stronę tatka ładne oczka, to w sumie prostszy i przyjemniejszy sposób.

Tamponów mi na szczęście nie wykupili, także wzięłam na wszelki wypadek dwie paczki i wymijając najpierw kilka ciekawych alejek, rzuciłam je na taśmę. Zerknęłam jeszcze dłużej na paczkę miętowych gum, ale były o całe pół dolara droższe niż w sklepiku koło mnie.

   — ... niezidentyfikowany obiekt zawisł tuż nad ulicami Nowego Jorku, pozostawiając jego mieszkańców w jednym, nurtującym pytaniu; co takiego znów zagraża Ameryce?

Aż się wyprostowałam, no słowo.

Po plecach przebiegł mi nieprzyjemny dreszcz, a ja zupełnie zapomniałam o gumach, tamponach i wykupionych fluidach, jakby poprzednie kilka minut nie miało najmniejszego znaczenia. Bo nie miało. I jeśli dobrze usłyszałam, to my mieliśmy za to znacznie większy problem.

— Przepraszam? — zawołałam w stronę kasjerki. — Mogłaby pani nieco pogłośnić?

Kobieta skinęła mi głową i sięgnęła pod blat, żeby moment później wyciągnąć poobklejanego taśmą pilota. Uwaga wszystkich w sklepie skupiła się na telewizorze, a przybierające na głośności szepty raczej średnio pomagały mi zrozumieć, o czym mówi reporterka.

   Pokazywali jakiś wielki, cholerny okrąg, który wisiał tuż nad dachami wyższych wieżowców i raczej nie wyglądał jak coś, co pochodziło z naszej uroczej planetki. Bez przerwy się obracał, najpierw na tej samej wysokości, aż w końcu opadł w dół, wstrząsając nie tylko drogerią, ale też pewnie całym Nowym Jorkiem.

Przełknęłam głośniej ślinę.

Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji — nigdy nie znalazłam się w strefie zagrożenia, nigdy nie musiałam przed niczym uciekać i niczego się bać. Inaczej było martwić się o Parkera, który tak naprawdę narażał życie co najmniej raz w tygodniu, a inaczej było samej tego doświadczyć.

Ale wydawało się to takie... nierealne. No bo, jak mogłoby spotkać nas coś złego?

Dlaczego?

— Nie martw się — zagaiła jakaś starsza pani, odrywając mnie od wpatrywania się w ekran. — Avengers na pewno to załatwią.

Uśmiechnęłam się nerwowo i pokiwałam głową.

Tak, na pewno. Od tego są w końcu superbohaterwie, prawda?

   Jak na zawołanie, na zewnątrz coś huknęło, a mi serce skoczyło do gardła, kiedy usłyszałam przeraźliwy pisk kolejnych osób. Przez chwilę czułam, jak łapie mnie paraliż; nie wiedziałam, co zrobić, co myśleć. Ba — ja w ogóle nie myślałam.

Świetnie. Zginę, wyglądając jak gówno.

Rozejrzałam się dookoła, z trudem łapiąc powietrze i lustrując kolejne twarze przerażonych klientów. To wszystko było tak cholernie abstrakcyjne, tak głupie i tak nierzeczywiste, że nie potrafiłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Cokolwiek robiłam, każdy najmniejszy gest, zebrany oddech — wszystko wydawało się być niemoje. Jakbym to nie ja znalazła się w samym środku katastrofy.

   Sama nie wiem, co mnie do tego pchnęło. Może jakieś przeczucie, może zwyczajna głupota; ale kiedy w uszach przestało mi wreszcie huczeć, a cisza, która opanowała osłupiały sklep, zaczęła przeradzać się w coraz głośniejsze szepty, ja po prostu wyszłam. Zostawiłam tampony, zdrowy rozsądek i wyszłam na zewnątrz, sama nie wiem, czy bardziej chcąc zbadać sytuację, czy licząc na rychłą śmierć.

Okej, może i prosiłam kiedyś, żeby tę planetę szlag trafił, ale nie do końca to miałam na myśli.

— ... co jest...? — sapnęłam sama do siebie i aż otworzyłam szerzej usta.

To coś było ogromne.

Gdyby je tak położyć na ziemi, zakorkowałoby mi całą Jedenastą i jeszcze pewnie starczyłoby na sąsiednie uliczki. Aż sama nie wiem, czy było dzisiaj pochmurnie, czy ten olbrzym przysłonił po prostu słońce — bardzo możliwe.

Zginiemy tu. Zginiemy jak nic, ten grat spadnie nam na łby i powgniata dziesięć metrów pod ziemię, więcej niż pewne.

   Zamknęłam usta, zdając sobie sprawę, że jak dotąd trzymałam je wciąż rozchylone i rozejrzałam się dookoła. Ludzie uciekali, zza sąsiedniej uliczki widziałam unoszący się bury dym i dopiero teraz zauważyłam, że ta wielka machina znajdowała się już tak naprawdę na wysokości nie wyższej, niż moja kamienica.

Ale kółko? Kółko to być pikuś.

Bo serce to stanęło mi dopiero, gdy na ulicy zobaczyłam obślizgłego, wielgachnego stwora.

   Najpierw krzyknęłam, tak głośno, że słychać mnie było pewnie na całej przecznicy i rzuciłam się do ucieczki, chociaż tak naprawdę nikt mnie nawet nie gonił. To bydle było ogromne; jakby jeden gruby koszykarz wszedł drugiemu na barana i podniósł jeszcze bambaryłowatego dzieciaka. Nie wiem, czy wszyscy kosmici tak wyglądali, ale jeśli tak, to się wcale nie dziwię, że rządowcy trzymali ich w Strefie Pięćdziesiąt Jeden.

Wbiegłam na chodnik, odwracając się co chwila, żeby sprawdzić, czy potwór za mną nie biegnie i mało co nie zaliczyłam przy tym gleby. Ludzie przepychali się w popłochu, jeden nie patrząc na drugiego i wciąż nawzajem się tratowali, jak skończeni kretyni.

Nasz gatunek to jednak straszni idioci.

— Patrz jak leziesz! — krzyknął na mnie jakiś starszy gostek, kiedy przypadkiem uderzyłam go barkiem i zniknął w tłumie jeszcze szybciej, niż się pojawił.

Ale ja stanęłam.

Nie wiem, czy to w ogóle możliwe, żeby serce zaczęło mi bić jeszcze szybciej, ale w tamtej chwili, kiedy między drzewami zobaczyłam przelatujący czerwony kostium, chciało mi chyba spierdolić z piersi.

   Poznałabym tę cholerną sylwetkę wszędzie — nawet w środku nocy, z moim słabnącym od nadużywania komórki wzrokiem, głucha, zapłakana i w ogóle cała poturbowana. Poznałabym tę jego pieprzoną maskę nawet, gdyby Peter Parker stał na drugim końcu świata.

Jeśli tak wyglądały te jego szkolne wycieczki, to mieliśmy sporo do pogadania.

— No to są chyba jakieś jaja — mruknęłam, sama do siebie, chwilę przed tym, jak trącił mnie kolejny spłoszony uciekinier.

Okej, podsumujmy — nad głowami wisiało nam coś, co mogło spokojnie robić za statek kosmiczny, jego właściciele biegali właśnie po Central Parku, a mój durny chłopak spieprzył ze szkolnej wycieczki, żeby pobawić się w ratowanie świata.

Świetnie. Po prostu świetnie.

   Lubiłam żyć, nie powiem, że nie, ale nie miałam też zamiaru go tu tak zostawić. To, że miał uszkodzony instynkt samozachowawczy, to już kwestia na inny dzień.

— Ej! — krzyknęłam, wbiegając na trawnik. Ludzi dookoła zaczynało coraz to szybciej ubywać, ulica prawie całkiem opustoszała i widząc naparzających się koło fontanny stwora i Iron Mana, powoli zaczynałam rozumieć, dlaczego.

Błagam, powiedzcie, że to nie jakiś kolejny najazd. Ja mam szkołę do skończenia, ja nie mogę teraz umrzeć. Nie przed balem maturalnym, nie ma takiej opcji.

Spidey, kretynie! — powtórzyłam, tym razem nieco głośniej. Musiałam się mocno powstrzymać, żeby nie zawołać go po imieniu, ale na szczęśnie zdążyłam opracować sobie patent z Pajęczakiem. W razie czego ludzie pomyśleliby jedynie, że jestem źle wychowana.

Peter nie usłyszał, więc podbiegłam nieco bliżej fontanny, tym razem stwierdzając, że dalej się już nie zapuszczam. Dziękuję bardzo, wolałam zatrzymać łeb na miejscu.

   Moje emu wciąż nieprzyjemnie kłapały o podłogę, przez co kilka razy miałam wrażenie, że zaraz zgubię na chodniku kilka przednich zębów. Nie wspominając, że ta podróba koka to prawie mi się już rozwaliła, przetłuszczone włosy sterczały na wszystkie strony świata, a przez cieknący z nosa katar miałam osmarkany cały prawy rękaw.

Krótko mówiąc, nie byłam gotowa, żeby dzisiaj umrzeć.

   Parker skoczył na wielkiego stwora, powstrzymując go od zadania ciosu panu Starkowi. Potem zamienił z Iron Manem kilka słów, a mi serce podeszło mi do gardła, kiedy wielkolud nagle odzyskał rezon i cisnął Peterem mocno o ziemię.

Aż się w duchu przeżegnałam.

Chłopak upadł na chodnik, mało co nie uderzając głową w fontannę i wtedy tak naprawdę mój instynkt samozachowawczy też gdzieś spierdolił. Bo, jako osoba bez żadnej broni, ekstra kostiumu, czy jakiś super zdolności, nie powinnam była wybiegać na linię ognia. A jednak wybiegłam. I nawet, jeśli by mnie z miejsca zabili, gdybym mogła, znów zrobiłabym to samo.

— Boże święty, Peter! — krzyknęłam, na tyle cicho, na ile umiałam i przycupnęłam zaraz obok niego.

Jęknął, próbując podnieść głowę z podłogi i mocno nią potrząsnął. Złapałam prędko rękę chłopaka, chcąc pomóc mu dźwignąć się do choćby pozycji siedzącej, ale kiedy tylko zacisnęłam dłoń na jego nadgarstku, ten poderwał się do góry jak oparzony.

— Lori? Co ty tu robisz?! — szczęknął od razu, nagle odzyskując siły. — Przecież mogło ci się coś stać! Nie powinnaś w ogóle wychodzić z domu, jeszcze bardziej się przeziębisz. — dodał i wychylił się nieco za mnie, chyba żeby zbadać sytuację.

Otworzyłam szerzej oczy, samej nie wierząc, czy dobrze usłyszałam. Właśnie zaatakował go dwumetrowy stwór, a ten wyjeżdża z tekstem o jakimś cholernym przeziębieniu.

— Byłam w sklepie, wyzluzuj trochę — mruknęłam, puszczając jego rękę. — Poza tym, mogłabym spytać o to samo! Powinieneś być teraz w autobusie, a nie latać za jakąś marną kopią Shreka.

— Lorien, ja mówię poważnie. —Zacisnął zęby. —Nie chcę, żeby coś ci się stało, nie rozumiesz tego? Ten tam rozwalił właśnie pół ulicy, żeby zabrać jakiemuś czarodziejowi świecący wisiorek, a ty zamiast uciekać, wbiegasz mi sam środek zagrożenia!

A gdzie jakieś dziękuję, przepraszam bardzo? W końcu chyba nie przybiegłam pooglądać sobie dobre widowisko, no raczej chodziło mi o ubezpieczanie chłopaka, o tym też mógł pomyśleć.

— A co, miałam cię tu po prostu zostawić? —Nadęłam policzki.

—Tak! — Peter wyrzucił w górę ręce i pokręcił z poirytowaniem głową, jeszcze raz spoglądając na akcję za moimi plecami. — Wracaj do domu, proszę. Nic mi nie będzie.

Szczerze, jakoś średnio mu wierzyłam. I to nie w historię o czarodzieju i zaczarowanej biżuterii, bo zdążyłam nasłuchać się już większych absurdów. Bardziej w to, że wyjdzie z tego bez szwanku. Tak, w to zdecydowanie nie wierzyłam.

   Nad głowami śmignęło nam coś dużego, więc dygnęłam, nieźle wystraszona. Potem zadarłam brodę, żeby spojrzeć w niebo, ale i tak nie potrafiłam rozpoznać, co to takiego.

— Młody, to ten czarodziej! Leć za nim! — krzyknął pan Stark. Odwróciłam się w jego stronę, żeby zobaczyć, jak patrzy na naszą dwójkę, jednocześnie starając się nie zostać wgniecionym w ziemię przez pana kosmitę. — O, hej Lori!

Machinalnie podniosłam w górę rękę, żeby z deka drętwo pomachać do pana Starka. Już powoli gubiłam się w tej całej sytuacji, otyli kosmici i latający czarodzieje to za dużo jak na jeden dzień.

   — Trzymaj się.

Nagle poczułam, jak nogi odrywają mi się od ziemi, żeby zaraz potem mimowolnie przylgnąć do Parkera. Pisnęłam, najpierw zdezorientowana, a potem jeszcze raz, dopiero teraz zauważając, na jakiej wysokości tak naprawdę się znalazłam.

Jak ja go nienawidziłam.

— Peter, postaw mnie! — krzyknęłam wystraszona i wyjrzałam przez jego ramię, żeby zobaczyć zmniejszający się Central Park. — Parker!

Już nieraz próbował namówić mnie na taki romantyczny lot między wieżowcami Nowego Jorku, ale szybko odpuszczał, gdy przypominałam, że prędzej puszczę pawia, niż pozachwycam się widokami. Wystarczy, że lot do ojca i z powrotem spędziłam w większości w kiblu.

— Zostawię cię gdzieś, gdzie będzie bezpiecznie! — stwierdził, chyba trochę rozdrażniony i zacisnął rękę mocniej wokół mojej talii.

Zamknęłam oczy, trzymając się kurczowo chłopaka. Po kilku sekundach zorientowałam się, że wstrzymałam oddech, chyba żeby nie zacząć niepotrzebnie panikować, ale średnio to tak naprawdę pomogło. Dopiero zapach proszku do prania, który roznosił jego kostium nieco mnie uspokoił, a kiedy przycisnęłam policzek do jego obojczyka, serce na moment przestało wybijać mi aż tak prędki rytm.

   To było paraliżujące. Samo patrzenie na widok ze schodów pożarowych sprawiło, że serce zaczynało szybciej mi bić, ręce niekontrolowanie drżeć, a oddech grząźć w gardle. Co czułam więc, lecąc nad ulicami Nowego Jorku?

Czysty, niezmącony strach.

 Tak naprawdę nie wiedziałam, skąd wziął się u mnie lęk wysokości. Mama stwierdziła kiedyś, że to pewnie przez drugą klasę podstawówki, kiedy to złamałam sobie nogę, spadając z konia na paradzie Mardi Gras, ale szczerze powiedziawszy, nie kojarzyłam tego wspomnienia jakoś szczególnie źle. W końcu, chodziło o Mardi Gras. Takiej imprezy nie przyćmi nawet jakaś głupia noga.

   Kiedy stanęliśmy w końcu na względnie stabilnym gruncie, bałam się otworzyć oczy. Wydawało mi się, że tak naprawdę wcale nie jesteśmy na ziemi, że dalej gdzieś lecimy i że gdy spojrzę pod siebie, podłogę zobaczę dopiero kilkanaście metrów pod sobą.

— Lori, oddychaj — polecił spokojnym tonem Peter i przytulił mnie szczelnie, jedną dłonią głaszcząc delikatnie po plecach. — Przepraszam. Wiem, że nie lubisz wysokości, ale muszę zostawić cię gdzieś, gdzie jest chociaż trochę niegroźnie.

Powoli otworzyłam oczy, wciąż przylgnięta do Parkera. Byliśmy na dachu. Może i niewysokim, ale nadal dachu, a to wcale nie poprawiało mojego samopoczucia.

— Wrócę po ciebie, jak tylko rozprawimy się z tamtymi.

Nabrałam w płuca powietrza, kiedy ten chciał się ode mnie odsunąć i zacisnęłam place mocniej na jego boku.

   Dopiero teraz zaczynało do mnie to wszystko tak naprawdę docierać. Napadli na nas cholerni kosmici, z niewiadomo jaką bronią i jaką liczebnością. Temu wielgachnemu wystarczył jeden cięższy krok, żeby zgnieść Petera, nawet przypadkiem. A Avengers? Widziałam tylko pana Starka i domniemanego czarodzieja; kto wie, czy inni mieli w ogóle zamiar się pojawić.

— Nie idź — poprosiłam, lekko zachrypniętym głosem i wbiłam w chłopaka spanikowane spojrzenie. — Peter, proszę. Mam co do tego złe przeczucie.

Parker się zawahał. Złapał moją rękę, lekko ją odpychając i drgnął, jakby miał zamiar postawić krok w tył. Chciał iść, walczyć — widziałam to. Zresztą, Peter Parker prędzej by umarł, niż nie pobiegł pomóc tym, którzy tej pomocy potrzebowali. Nawet, jeśli sam miałby za to słono zapłacić.

   — Lori, ja... — Ściągnął w końcu maskę, wbijając w ziemię rozdarte spojrzenie. Po chwili podniósł je na mnie; znacznie pewniejsze i znacznie bardziej zdeterminowane niż to, które zobaczyłam sekundę wcześniej. — Nic mi nie będzie, zobaczysz. — Uśmiechnął się. — Wrócę po ciebie. Obiecuję.

Chciałabym mu wierzyć, naprawdę. Ale jak miałam to zrobić, widząc w tych jego pięknych oczach strach?

— Proszę cię, Peter... — powtórzyłam, palcami dotykając delikatnie jego policzka i ściągnęłam brwi. — Peter...

Nie mogłam go stracić. Nie jego.

Peter Parker zbyt wiele znaczył dla mnie i dla całego świata, żebym mogła dać mu się od tak zabić.

Ale co miałam powiedzieć? Że odpuścił? Żeby się poddał?

Bałam się o niego i zawsze bać będę, ale taka już była moja rola. On ratował świat, kopał zepsute tyłki, a ja obgryzałam z nerwów paznokcie, oglądając bacznie wszystkie lokalne wiadomości. Nie mogłam zabrać mu bycia bohaterem.

— Nic mi nie będzie — zapewnił jeszcze raz, kiwając w moim kierunku głową.

Zacisnął dłoń na moich palcach, dopiero tak naprawdę uświadamiając mi, jak bardzo się trzęsły. Potem przyłożył je do ust, żeby każdy z osobna czule pocałować i na końcu nachylił się w moją stronę, żeby najpewniej tak samo się pożegnać.

— Tego nie wiesz. — Pokręciłam głową.— Nigdy nie wiesz, czy wrócisz, Peter. Zawsze ktoś może cię gdzieś po drodze zabić, porwać, albo Bóg wie co zrobić i ja nawet nie będę tego świadoma. Tym razem mam po prostu przeczucie, że...

Pocałował mnie.

Trochę zbyt chaotycznie, nieco za mocno na mnie napierając i jedynie potwierdzając to, czego tak mocno bałam się powiedzieć.

Peter Parker całował mnie zawsze, gdy zaczynałam się o niego przesadnie zamartwiać. Uciszał tym tak samo moje słowa, jak i umysł, uspokajał zbyt szybko bijące serce i po prostu mnie wyciszał.

Ale tym razem? Tym razem, kiedy zrobił to tak mocno i gwałtownie, kiedy jego dłoń, zaciśnięta na moich włosach zatrzęsła się lekko i kiedy poczułam jego mokry policzek, stykający się z moim — tym razem Peter Parker nie starał się uspokoić mnie.

On chciał uspokoić siebie.

   — Lori, gdyby faktycznie coś mi się stało... — zaczął, zaciągając nosem i opierając swoje czoło o moje. — Chcę tylko, żebyś wiedziała, że... — Zacisnął dłoń na moich włosach, napinając mocniej szczękę i wypuszczając z ust niespokojny świst powietrza. — Cholera, nawet nie wiem, co mam ci teraz powiedzieć.

Kiedy usłyszałam, jak śmieje się cicho pod nosem, tak czysto i bezradnie, jakby sam się już w tym wszystkim nieźle pogubił, miałam ochotę płakać. Bo ta sytuacja, w której się znaleźliśmy, te wszystkie słowa, którymi w siebie rzucaliśmy, wcale nie wyglądały jak zwyczajna przestroga.

   Za każdym razem, kiedy wszystko dookoła zaczynało iść nie tak jak powinno, to Peter uspokajał mnie. Mówił, że wszystko będzie w porządku, że najzwyczajniej przesadzam i że zaraz i tak wszystko wróci do normy.

Teraz sytuacja różniła się tym, że to Peter potrzebował mnie — a ja nie wiem, czy potrafiłam być na tyle silna, żeby wzmocnić też jego.

— Hej. — Trąciłam go delikatnie nosem. — W tym związku tylko ja mam prawo panikować.

Uśmiechnął się, lekko i prawie niedostrzegalnie, żeby chwilę później odsunąć głowę i wybić we mnie rozdarte spojrzenie.  

— Wrócisz tu, słyszysz? Czy ci się do podoba, czy nie.

Naprawdę chciałam w to wierzyć. Bardzo chciałam.

   Przez chwilę jeszcze na mnie patrzył, jakby nie wiedział, co zrobić. Potem znów się nade mną nachylił i znów mnie pocałował; niespiesznie, czule i głęboko, jakby chciał tym jednym pocałunkiem powiedzieć wszystko to, na co mogło nam zwyczajnie braknąć czasu.

— Jasne, że wrócę.

     A kiedy kilkanaście minut później, siedząc na zimnym cemencie, zobaczyłam, jak razem z odlatującym statkiem, przyjazny Spider—Man mknie w stronę bezkresnego kosmosu, zdałam sobie sprawę, że patrząc z wielkich wysokości, wcale nie czułam strachu.

Strach poczułam dopiero, tracąc Petera.

×××

     Zerknęłam przez korytarzowe okno i zacisnęłam mocniej szczękę.

Nie powinno być tak słonecznie.

To zdecydowanie nie w porządku, że słońce świeciło, jak gdyby nigdy nic, podczas gdy świat ogarnęła ciemność. Przecież nigdy nie wiadomo, kiedy wróg zaatakuje po raz kolejny— a skoro nasi najwięksi obrońcy zniknęli, jak mieliśmy czuć się bezpiecznie?

Zadrżałam lekko, przypominając sobie zdarzenia sprzed kilku dni.

Nie powinno być tak słonecznie.

      Nacisnęłam dzwonek jeszcze raz, odchylając z westchnieniem głowę i zaciskając mocniej usta. Nim zdążyłam zabrać z powrotem rękę i włożyć ją do kieszeni czarnej bluzy, drzwi mieszkania otworzyły się szeroko, na moment sprawiając, że zapomniałam, jak się oddycha.

— Cześć, May — wychrypiałam, siląc się na uśmiech.

Wyglądała okropnie. Miała podkrążone oczy, tłuste i misternie związane włosy oraz poszarzałą cerę. Czerwony nos przetarła ręką i przekrzywiła lekko głowę, spoglądając na mnie z ciepłym uśmiechem.

— Hej, Lori. — Wyciągnęła w moją stronę dłoń i skinęła nią, w jakby zapraszającym geście. — Cieszę się, że cię widzę.

   Nie chciałam reagować tak gwałtownie i desperacko, naprawdę. Ale kiedy tylko ją zobaczyłam, kiedy wszystko to uderzyło we mnie ze zdwojoną siłą, przez chwilę potrzebowałam tej odrobiny desperacji.

Złapała moje ręce bez słowa, wciągając do środka mieszkania i pozwalając po prostu się do siebie przytulić. Ramiona zacisnęła wokół moich barków, głową opierając się o moją głowę i głaszcząc mnie kilka razy po napuszonych od silnego wiatru włosach. Przymknęłam oczy, usta i nos wciskając w materiał jej szlafroka.

Pachniała tym samym proszkiem do prania.

   Sama nie wiem, kiedy tak naprawdę zachciało mi się płakać. Kiedy w końcu jednak zaczęłam, z moich oczu poleciały łzy tak duże i ciężkie, że wypuszczenie ich przypominało zrzucenie ogromnego ciężaru.

— Spokojnie, Lori — wyszeptała w moje włosy, żeby zaraz potem przejechać po nich uspokajająco ręką. Ale wcale mnie to nie uspokoiło. Tak naprawdę, zaczęłam płakać jedynie jeszcze bardziej. — Mama wie, że u mnie jesteś?

Znów zacisnęłam powieki.

Nie potrafiłam rozmawiać z mamą. Nie potrafiłam słuchać jej pocieszeń, nie potrafiłam siedzieć bezczynnie w domu. Poprawka; ja nie mogłam z nią rozmawiać. Nie mogłam jej powiedzieć, gdzie i dlaczego zniknął Peter, nie mogłam jej się wyżalić i szukać potrzebnego wsparcia. To bolało, kuło moje serce i duszę, ale będąc blisko Jess, czułam się jak zapchlony kłamca.

Chciałam jej o wszystkim powiedzieć, ale po prostu nie wiedziałam jak.

   — Kruszynko — odezwała się po kilku chwilach May, odchylając głowę tak, żebym na nią spojrzała. — Cieszę się, że do mnie przyjeżdżasz, naprawdę, ale musisz pobyć teraz z rodziną.

— Ja po prostu... — zaczęłam z automatu, pociągając nosem i westchnęłam. Nawet nie wiedziałam, jak to logicznie opisać. — Nie umiem siedzieć w domu i czekać. Wysłałam do niego z tysiąc wiadomości, bez przerwy nagrywam się na pocztę. Nie wiem, co mam robić, May.

   Przez chwilę obie milczałyśmy. Kiedy podniosłam spojrzenie, zobaczyłam, jak brunetka wpatruje się nieobecnie w ścianę i przez moment pożałowałam, że w ogóle się odzywałam. Chodziło o chłopaka, którego wychowała, o jej rodzinę i własnego syna, a trzymała się lepiej ode mnie.

Najgorsza była jej reakcja. Kiedy widziałam, jak płacze, jak o wszystko dopytuje, czułam się po części winna temu, że Peter zniknął. Zresztą, ciągle tak cię czułam. Ale kiedy skończyłam opowiadać, May nie miała do mnie wyrzutów; przytuliła mnie tylko, tak mocno, że zabrakło mi tchu i powiedziała coś, czego tak naprawdę usłyszeć się od niej nie spodziewałam.

Powiedziała, że jest jej przykro.

Jakbym nie była tylko informatorem, przynoszącym wieść o zniknięciu jej dziecka, tylko pełnoprawnym członkiem rodziny.

   — Zrobić ci coś do picia? — zagaiła w końcu, pocierając moje ramię i zerknęła na mnie z delikatnym uśmiechem. — W końcu się przez to płakanie odwodnisz.

Też się uśmiechnęłam i skinęłam jej głową.

— Coś gazowanego, jeśli można?

May machnęła zapraszająco dłonią i sama poszła przodem, prędko ruszając w kierunku aneksu kuchennego. Potarłam się pokrzepiająco po prawym ramieniu i trochę niepewnie weszłam w głąb mieszkania, dokładnie się dookoła rozglądając.

   Wszystko wyglądało tak, jakby nigdy z niego nie wyszedł. Na komodzie w salonie leżały nadpsute słuchawki, buty przy szafce były krzywo ustawione, a ciemnoniebieska bluza zarzucona na opicie kanapy. Mieszkanie wcale nie wydawało się puste — wyglądało tak, jakby wciąż w nim był.

   Podeszłam do okna, żeby wyjrzeć na ulicę i znów westchnęłam, widząc jak żywo wszystko wgląda. Nigdy bym nie pomyślała, że ładna pogoda może być tak męcząca.

— Pepsi z lodem i czekoladowe ciastka na poprawę humoru.

Wyrwało mi się trochę zbyt gwałtowne hmm, kiedy słysząc o ciastkach, przez głowę przewinął mi się obraz Petera. Przynajmniej teraz wiedziałam, skąd wzięła się u niego tendencja do poprawiania nimi wszystkim humoru.

— Dziękuję — rzuciłam, kiwając głową i zabrałam od niej szklankę. Upiłam szybko łyk pepsi, przez co zakręciło mi się w nosie i chicho kichnęłam.

— Jeszcze cię trzyma? — zagabnęła brunetka. Sekundę potem przegryzła swoje ciastko i rozsiadła się wygodnie na kanapie.

Nadal bez przerwy się smarkałam, a dwie godziny ciągłego płakania na dachu piekarni, na którym zostawił mnie Peter, wcale nie załagodziły sytuacji. Ale wciąż nie bolało mnie gardło. Bogu dzięki.

— Tak trochę. — Machnęłam zbywająco ręką. — Głównie katar.

May skinęła głową i dygnęła lekko, kiedy na jej telefon przyszła nowa wiadomość. Uśmiechnęłam się smutno pod nosem, bo doskonale znałam tę reakcję. Za każdym, razem, gdy moja komórka choćby się zaświeciła, modliłam się do Boga, żeby był to Peter.

   Skupiłam się znów na widoku za oknem, biorąc ostrożniej kilka kolejnych łyków pepsi. Ludzie chodzili po ulicach, jeździli samochodami, wciąż się gdzieś spieszyli. Atak kosmitów zasiał w nas niepokój i strach, ale nie sprawił, że codzienne obowiązki nagle zniknęły. Wciąż musieliśmy chodzić do szkoły, pracy, robić zakupy na obiad i wychodzić z psem na co południowy spacer. Życie dalej się toczyło i żaden statek kosmiczny nad jednym głupim Nowym Jorkiem nie był w stanie tego zmienić.

— Myślisz, że...

Urwałam. Szczerze, to już nawet nie pamiętam, co chciałam powiedzieć, bo kiedy tylko zauważyłam na niebie spadający prędko helikopter, nagle zupełnie odjęło mi rozum.

Co do...?

   Dźwig dwie przecznice dalej uderzył w jakiś budynek, kilka aut zderzyło się ze sobą z piskiem opon, a młoda kobieta przed drzwiami kawiarni zaniosła głośnym krzykiem. Odstawiłam szklankę na parapet, żeby otworzyć okno i rozejrzeć się dookoła, ale nie rozumiałam z tego kompletnie nic.

Nagle zapanował chaos.

Tak po prostu — w sekundzie.

   — Lori? — zawołała May zmartwionym głosem, a ja kątem oka zauważyłam, jak wstaje powoli z kanapy. — Wszystko w porządku?

Nie było w porządku. Ludzie krzyczeli, kolejne samochody ulegały kolejnym wypadkom, a ja nie miałam najmniejszego pojęcia, co jest grane. Czarny opel uderzył w hydrant pod klatką Parkerów, więc wytężyłam nieco wzrok, ale to, co zobaczyłam, nie miało najmniejszego sensu.

Kierowca zniknął.

Na pewno jeszcze przed chwilą widziałam, jak próbował wyminąć nacierającego na niego rovera, a teraz po porostu go nie było. Od tak.

   Serce zabiło mi szybciej, a oddech przyspieszył, kiedy gorączkowo błądziłam wzrokiem z jednego kąta w drugi. Kilkoro osób wysiadło z taksówki, żeby rzucić się do ucieczki, ale to, co stało się z nimi w następnej sekundzie, było niedorzeczne.

Oni zniknęli. Rozpadli się, jak cholerny zamek z piasku.

To nie miało prawa być prawdziwie. Ludzie nie znikali od tak, przecież to w ogóle nie miało sensu. Nie można było w jednej sekundzie istnieć, siedzieć za kierownicą, na ławce w parku, czy stać na cholernym środku ulicy i w następnej wyparować.

Cholera no, to nie mogło dziać się naprawdę.

   Przeczesałam palcami włosy, przestraszony wzrok wwiercając w stojącą obok May i próbując unormować oddech. Serce waliło mi jak głupie, krew szumiała w uszach, a myśli błądziły wokół wszystkiego i niczego jednocześnie.

   — Mama — wychrypiałam po chwili. Spojrzałam gwałtownie na May i mało co nie straciłam równowagi, kiedy świat dookoła niespodziewanie się zakręcił.— Muszę wracać do domu.

A jeśli coś jej się stało? Jeśli w nasze mieszkanie wleciał jakiś helikopter, jeśli wyszła na moment na zewnątrz i coś ją potrąciło? Co jeśli...

Co, jeśli ona też zniknęła?

   — Poczekaj, Lori! — zawołała Parker, szarpiąc mnie za ramię, kiedy miałam zamiar już wychodzić. — Nie puszczę cię teraz samej w sam środek tego harmidru. Pójdziemy razem.

Spojrzałam na nią, z głową ciężką od natłoku emocji i przełknęłam głośniej ślinę. Nie wiem, czy kiwnęłam głową, czy ona sama się domyśliła, ale kiedy w końcu złapała ciasno mój nadgarstek, zdałam sobie sprawę, że przez moment wstrzymywałam powietrze. 

     Drogę do domu pamiętam jak przez mgłę. Ludzie krzyczeli, rzeczy wybuchały, świat stawał w ogniu, a ja szłam przez to wszystko jak zahipnotyzowana. Kilka razy prawie wjechało we mnie auto, kilka odciągnęła mnie May i kilka niemal kogoś stratowałam, ale wszystko to wydawało się być jedynie głupim snem. Kiedy udało nam się w końcu dotrzeć na właściwą ulicę i zobaczyć szyld second-handu pani Carslsberg, miałam wrażenie, że tracę oddech.

Zadrżałam, kiedy przechodzący obok pan Collins zmienił się nagle w pył i spanikowana odskoczyłam w bok.

To było straszne. Widzieć, jak wszystkie te znajome twarze nagle po prostu się rozpadają, jakbym szła miastem duchów, nie Nowym Jorkiem.

   — Chodź. — May złapała mnie za rękę i pociągnęła do przodu, z dala od miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą stał mój sąsiad.

To May otworzyła drzwi na klatkę, tak samo, jak później te do mieszkania. Po schodach dosłownie biegłam, mało co nie wybijając sobie przy tym zębów, a butami kłapiąc głośno o trzeszczące deski.

   Ale kiedy weszłam w końcu do domu i kiedy nie usłyszałam nic oprócz mrożącej krew w żyłach ciszy, cały amok zniknął. Jakby nagle odetkały mi się uszy.

— Mamo? — zawołałam, rozglądając się niepewnie po korytarzu. — Mamo? Jesteś tu?

Okno w pokoju musiało być otwarte, bo czuć było zapach świeżego, nieco chłodnego powietrza. Sapnęłam, chcąc złapać niezbędny oddech i zatrzęsłam się lekko, gdy po ciele przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz.

— Mamo, proszę! — powtórzyłam, tym razem głośniej, zaglądając do salonu. Nie było jej. Nigdzie jej nie było. — Proszę, cię, mamo...

   Miałam ochotę płakać.

Dlaczego mi nie odpowiadała? Przecież wiedziała, jak szybko wpadam w panikę, nie mogła tak głupio ze mną pogrywać. Powinna wyjść teraz na środek mieszkania, zezłościć się, że przez moje krzyki pęka jej głowa i przewrócić oczami z tym swoim ledwo widocznym uśmiechem.

Powinna tu być. Musiała tu być, gdziekolwiek.

   — Lorien?

Zerknęłam na posmutniałą twarz May i z łopocącym sercem rozejrzałam się dookoła. Nogi trzęsły mi się lekko, gdy z wahaniem podeszłam w stronę blatu, na którym ta miała zaciśniętą dłoń i zacisnęłam z nerwów usta. 

Na podłodze leżał roztrzaskany kubek.

Kawa oblała praktycznie wszystkie płytki, odłamki ceramiki leżały dookoła, przysypane czymś, co przypominało bury kurz. Na blacie leżał telefon, wciąż odblokowany, wyświetlając rozmowę z tatą.

   Ostatnie co zdążyła napisać mama, to że się o mnie martwi. 

I było to też ostatnie, co zdążyłam przeczytać ja.

______________________________

ŻAŁUJ TYCH,

KTÓRZY PO NICH ZOSTALI.

______________________________




mamy na pokładzie jakichś ocalałych?

tbh, mnie akcja z jess rozjebała bardziej niż ta z peterem, jestem weak dla relacji rodzic+dziecko

no i ogólnie krzywdzenie mojego ukochanego bachorka mnie boli, więc najlepiej to tak przez kolejny tydzień do mnie nie podchodzić.

chciałam dać jeszcze kilka scen, ale stwierdziłam, że zaburzyłyby mi ten tragiczny koniec, więc

wydarzenia z endgame wyjaśnione będą w hometown

bo wszyscy doskonale wiemy

że moja miękka dupa się temu opku nie oprze

well, nobody's suprised. 


trzymajcie się ciepło i składajcie zamówienia na trumny, bo endgame już tuż tuż! 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro