《 ~ 》

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Eiji? Eiji, zjesz coś jeszcze?

Głos kobiety w końcu przebił się przez szczelną ścianę myśli. Popatrzył na nią nieco nieobecnym wzrokiem i przytaknął, po czym uzupełnił miseczkę z ryżem i ułożył na talerzu kilka kolejnych kawałków tofu i gotowanej wieprzowiny.

Znowu się zamyślił? Zapomniał o czymś? Nie wiedział co się z nim dzieje, czuł się nieobecny, jak w trakcie snu. O czym właściwie przed chwilą myślał? Gdzie tym razem jego pamięć go zabrała?

Ash. Do Asha. Był przy nim, śmiał się. Przytulał go. Zawstydzał go i był zawstydzony. Ash Lynx. Teraz to nie ma znaczenia, nie ma go.

Zniknął? Umarł? Czy może znowu upozorował swoją śmierć? Spóźnił się na samolot?

I tak jego dusza zawsze pozostanie przy nim.

Mięso, warzywa i ryż nie miały już smaku, były jakby z kartonu - jedzone tylko po to, by przeżyć, nie dla rzeczywistej przyjemności w czasie teraźniejszym. Zawsze mu smakowało, ale wyjątkowo nie dzisiaj. Mama przestała dobrze gotować? Niemożliwe. Znowu dopadło go zamyślenie, które zostało wyrwane przez popiskiwanie psa, połączone z ciągnięciem za nogawkę.

— Chodź, Michi... — wziął czarnego, niezbyt dużego pieska na kolana i zaczął głaskać za uchem, co zaraz zostało pochwalone szczęśliwym merdaniem ogona pokrytego w loczkach. Nie zwrócił uwagi nawet na to, kiedy z jego talerza zniknęło całe mięso, oczywiście to była sprawka psa. Nie miał mu tego za złe, nawet się ucieszył, że chociaż Michiemu smakowało.

Ash też miał takie miękkie włosy. Nie dawał ich zbyt często dotykać, jednak nocami, gdy budził się z płaczem, dotykanie włosów działało na niego uspokajająco. Eiji skrycie to bardzo lubił, było to jak dotykanie jedwabistych pasm promieni słońca, coś tak abstrakcyjnego, a jednak realnie namacalnego. Tęsknił za tym uczuciem. Za jego biciem serca, gdy spał mu na brzuchu, za jego bystrymi, jadeitowymi oczami, które zawsze widziały co go trapi. Nawet za tymi irytującymi humorkami jak u kobiety w okresie menopauzy i problemów ze wstawaniem z łóżka.

Poczuł, że oczy zaszły mu łzami, a policzki mimowolnie mokną, niestety nie od języka psa. Nawet nie zorientował się, kiedy zaczął płakać, a już poczuł dwie pary ramion wokół siebie. Wiedział, że to jego rodzice, jednak miał szczerą nadzieję, że jak z powrotem otworzy oczy, to zobaczy swoich przyjaciół. Niestety, to dalej byli rodzice, wyraźnie zmartwieni stanem syna. Wrócił w gorszej kondycji psychicznej niż wyjechał.

— Eiji, wszystko będzie dobrze - obiecywała jego matka, wiedząc jednak, że tak naprawdę nigdy nie będzie tak dobrze, by znów uszczęśliwić swojego syna. — Potrzebujesz odpocząć... może pójdziesz się położyć? Przytulić cię jeszcze? - kobieta czuła się jak w potrzasku, nie miała pojęcia co pomoże Eijiemu poprawić humor, a co go tylko pogorszy.

— Jest w porządku, mamo... — szepnął, wycierając twarz. Czemu teraz, przy wszystkich? Tego najbardziej się obawiał, a stało się to tak po prostu, nie chciał przy nich płakać. Wiedział, że będzie musiał się podnieść i iść dalej przez życie, ale czuł, że to jeszcze nie czas. Nawarstwiły mu się dwie żałoby, jednak z drugą będzie chodził o wiele dłużej. Czuł wręcz jej piętno na swoim sercu, wypalone gorącym żelazem, przyłożonym przez samego Lucyfera, który śmiał mu się w twarz podczas czynu.

Z bezsilności zasnął. Bez żadnej zapowiedzi, jakby zemdlał. Rodzice ostrożnie przenieśli go na kanapę, do której było najszybciej. Nawet młodsza siostra, z którą zawsze prowadził potyczki, zmartwiona jego stanem przykryła go kocem. Jednak w głowie Eijiego to był Ash. Ten sam, który go tak przykrył, jak zasnął na Halloween. Halloween. To był naprawdę miły, mimo, że październikowy dzień. Dynie? Aslan ich się potwornie bał, a jednak wytrzymał ten wieczór wśród nich, bo Okumura był obok. Mógłby przysiąc, że mimo nieprzytomnego stanu w jakim był, na pewno się uśmiechnął.

Teraz szedł korytarzem, długim, białym, szpitalnym. Biegł przed siebie, szukał czegoś. Czego? A może kogoś? Wbiegł do sali, w której znalazł dużą paczkę na stole operacyjnym. Podszedł do niej i nożem rozciął taśmę, by przed jego oczami pojawił się worek z białą substancją. Na opakowaniu był wyraźny, żółty napis "BANANA FISH". Znał to, był to czysty obłęd w proszku. Odsunął się od stołu i wybiegł z powrotem na korytarz. Teraz wiedział, że kogoś szuka. Zaglądał do każdej sali, ale w żadnej nikogo nie było, dopiero jak doszedł do żelaznych drzwi usłyszał zza nich dźwięk. Przyłożył ucho do lodowatego metalu, a mimo to usłyszał błaganie. Błaganie głosu, które zapisało się na płycie ze złota w jego głowie.

— Ash! Odsuń się, wyważę zamek! — krzyknął do drzwi i sięgnął za pasek, za którym magicznie pojawił mu się pancerny pistolet. Kilka razy strzelił w klamkę i zamek, kilka razy w zawiasy, aż kopnął metal, który z hukiem opadł na ziemię. Za nim stał blondyn, w szpitalnej piżamie, z twarzą zastygłą w strachu i płaczu. Już miał go złapać w objęcia, ale gdy podchodził, wcale się nie ruszał, wręcz się rozpływał.

— Eiji! Eiji, błagam Cię, uratuj mnie! Eiji! — głos Aslana był przepełniony bólem, a on nie mógł nic zrobić, nie mógł go uratować. Gdy stanął, by wziąć oddech, cały obraz Lynxa rozprysł się, niczyn tłuczone szkło, a ściany szpitala zaczęły się walić i przygniatać ciało Japończyka.

Usiadł na kanapie, ciężko dysząc. Był cały mokry, od potu, od łez. Czekał chwilę, by się uspokoić, odzyskać siły. Jak poczuł, że jest w stanie się ruszyć, to poszedł do łazienki. Potrzebował odświeżającej kąpieli, coś, co wypłucze z niego koszmar. Zanurzył się w zimnej wodzie i przemył twarz, już było mu troszkę lżej. Sen go przeraził, był straszliwie realistyczny, praktycznie nigdy nie miał takich żywych snów. Dwadzieścia minut moczenia i rozmakania wątpliwości, stresu i strachu, aż był gotowy wyjść z wanny i się wytrzeć. Z dziwną czułością wycierał blizny postrzałowe, zupełnie jakby jego rękę prowadził Ash. Jak widać, jego dusza też była przy nim. Jednak tyle nie wystarczało Eijiemu, chciał mieć Asha obok, by go teraz przytulić i się spokojnie wypłakać.

Czy on kiedyś płakał przy Ashu? Czy nie wyszedł na nieczułego? Jak właściwie go Amerykanin zapamiętał?

Potrząsnął głową i przebrał się w piżamę, odrzucając i izolując się od tych myśli. Musi się uspokoić i pogodzić ze stratą.

Poszedł do łóżka i się w nim położył, nakrywając szczelnie kołdrą. Sytuację wyczuł Michi i od razu wpakował się na poduszkę swojego właściciela, żeby mu towarzyszyć i dzielnie pilnować przez noc. Przytulił psa, głaszcząc go po grzbietku, szepcząc do siebie pocieszające słowa. Wiedział, że większość z nich była tylko pustymi obietnicami, których nie dotrzyma.

— Tobie też życzę dobrej nocy, Ash. Nieważne gdzie jesteś, zawsze będę o tobie pamiętać... — i te słowa go pocieszyły, z tyłu głowy usłyszał jego głos, który również życzył mu dobrej nocy. Owa iluzja pozwoliła spokojnie zasnąć Eijiemu.

~

Czas spokojnie płynął, był łaskawy dla Okumury. Nadszedł piękny, ciepły, prawie bezwietrzny kwiecień, a co za tym idzie, całe Izumo było pokryte od chodników po korony drzew w bieli, różu i delikatnie przebijającej zieleni. Świat odradzał się po zimie, tak samo jak odradzała się dusza Japończyka. Powoli czuł, że godzi się z tym, co wydarzyło się w poprzednim roku.

Tego ranka wyciągnął z garażu rower, lekko brudny, ale na pewno w świetnym stanie. Wyjechał z posesji, nie mając szczególnego planu na trasę, chciał pobyć sam, na świeżym powietrzu. Od jakiegoś czasu przestał mieć swoje napady przemyśleń, dzięki temu, stał się lżejszy. Mknął główną ulicą, między drzewami sakury. Nie wyczuł momentu w którym się uśmiechnął, naszła go fala euforii i czuł się piękny.

Zatrzymał się na mostku, który był nad drobnym strumykiem. Tam zsiadł z roweru i oparł się o barierkę, żeby odetchnąć. Nawet powietrze pachniało słońcem, kwitnącą wiśnią i spokojem. Był w domu, oczywiste było to, że czuł się bezpiecznie. Przy Ashu też się tak czuł, mimo tylu tysięcy kilometrów od Izumo. Szkoda, że nie może zobaczyć tego, co widzi teraz Eiji. Spojrzał na prawo i na lewo, żeby się upewnić, że nikt nie idzie.

— Wiem, że gdzieś tam jesteś, Aslan. Niech wiatr poniesie moje słowa do ciebie — z uśmiechem wystawił twarz do słońca. — Tęsknię za tobą, ale wiem, że tam na górze jest ci lepiej. Przekaż tylko Shorterowi, że za nim też tęsknię. — cicho się zaśmiał na swoje słowa, zupełnie jakby na powietrzu jego głos przybierał dźwięk dzwonków wietrznych. — Czuję się już lepiej, naprawdę. Nie musisz mnie zostawiać, ale czuję się już samodzielny. Wiele mnie nauczyłeś, zdajesz sobie z tego sprawę? Nigdy ci tego nie zapomnę. Szkoda tylko, że nie mogłeś tutaj przyjechać. Też bym cię wiele nauczył. — tutaj się zatrzymał, przemyślając następne słowa. Cała okolica wydawała się wyjątkowo wyrozumiała dla Eijiego, jakby cieszyła się z jego poprawy. — Nie chcę Ci mówić "Sayonara", Ash. I tego nie powiem, dopóki sam mi nie dasz znaku. Cokolwiek będzie w porządku. — znowu się zaśmiał, tym razem ciszej. — Następnym razem chcę usłyszeć, jak mówisz to poprawnie. Dziękuję, że mnie wysłuchałeś. — zastukał jeszcze palcem w ogrodzenie mostka, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale zamilkł. W znacznie lepszym humorze wsiadł z powrotem na rower i wrócił do domu.

Czekał na niego tam Michi, jak zwykle radośnie merdając na powrót swojego pana. Przywitał się z psem, a potem zabrał go na ręce, by porwać do swojego pokoju i zająć się czytaniem książki, którą wydał jego znajomy dziennikarz, Max Lobo. W niej zawarł cały życiorys Asha oraz wyjaśnił sytuację z mafią korsykańską, jednak w bardzo naukowy i ciekawy sposób. Nie rzucał nazwiskami na lewo i prawo, zostawił to dla wiadomości prywatnej. Jednak zanim przedostał się do pokoju, zatrzymała go Riko, jego młodsza siostra. Dziewczyna była podobna z wyglądu do niego, też miała czarne, lekko kręcone włosy i duże, ciemne oczy, jednak była o głowę niższa i miała dziwne zamiłowanie do elementów ubioru z motywem dyni.

— Od rana ktoś namiętnie do ciebie wydzwania, weź oddzwoń, bo zaraz mnie coś trzaśnie. — wręczyła mu do ręki jego komórkę. Eiji, trochę zdziwiony podziękował siostrze i zamknął się w pokoju i spojrzał kto do niego dzwonił.

Numer był nieznany, nie kojarzył nikogo, kto miał taką kombinację cyfr. Kierunkowy też się nie zgadzał. Stany Zjednoczone? To dosyć dziwne, numer do Maxa i Jessici miał zapisany, tak samo jak do Singa. Po dłuższym wahaniu jednak nacisnął zieloną słuchawkę i czekał.

Pierwszy sygnał łączenia.

Drugi sygnał łączenia.

Trzeci sygnał łączenia. Nawiązano połączenie, teraz oczekiwanie na odebranie.

Pierwszy sygnał dźwiękowy.

Drugi sygnał dźwiękowy.

Ktoś podniósł słuchawkę. Serce Eijiemu podskoczyło do gardła i nie wiedział co powiedzieć, zupełnie jakby zapomniał mówić po angielsku. W końcu jednak wydukał, chociaż i z tym miał trudności.

— Halo? Kto dzwoni?

— Dodzwoniłem się do pana Eijiego Okumury? — ten głos, ten głos był tym, który od dłuższego czasu był jego sumieniem. Był tym, za którym tak tęsknił. Właśnie tym, do którego się dzisiaj zwracał na mostku. Nie wierzył własnym uszom, że znowu go usłyszał. To oznaczało, że Ash przeżył, tylko schował się w cieniu, by wyzdrowieć. Nigdy w życiu Eiji nie poczuł takiego kopniaka pozytywnej energii, który teraz przybrał formę rzucenia się na cudownie miękką poduszkę, w której można się utopić i zasnąć.

— ASH?! — nie mógł wytrzymać i powstrzymać emocji i wydarł się do słuchawki, wiedział, że reaguje zbyt entuzjastycznie, ale cholera jasna, jego pierwsza miłość jednak żyje.

— Tak, to ja... — w głosie chłopaka było słychać uśmiech. — Dałbyś radę w ciągu dwudziestu minut przyjść na stację w tym swoim Gizmo? Trochę tu zimno.

Te słowa zadziałały na Eijiego jak kubeł zimnej wody w gorący dzień. Nie myśląc nawet co może się wydarzyć dalej, rozłączył się, a potem szybko wyszedł z pokoju. W przedpokoju o mało co nie przewrócił swojej mamy, która wróciła z zakupów, ale nie miał czasu jej przeprosić czy wytłumaczyć pośpiech. Założył buty i rzucił się biegiem na stację, z uśmiechem tak szerokim, jak nigdy. Minuty zlały się w sekundy, a metry w centymetry, zatracił poczucie czasu i przestrzeni, jego celem była stacja kolejowa, a na niej Ash. Dobiegł do celu końcowego i się zatrzymał, szukając na peronie blondyna.

Jednak Amerykanin go uprzedził i wstał z ławki i od razu podszedł, z drobnym kuśtykaniem. Okumura ze łzami szczęścia rzucił mu się na szyję i mocno przytulił. Nie spodziewał się, że szczęście kiedykolwiek do niego powróci, a jednak wróciło. W dodatku chyba na dłużej niż kilka godzin.

Ash odsunął się na minimalną odległość, by spojrzeć mu w oczy. Sam też płakał ze szczęścia, ale w całym emocjonalnym zamieszaniu zdobył się na ujęcie twarzy Japończyka w swoje dłonie, jakby to był szklany i kruchy kanarek. Nie powiedział nic, nie był w stanie. Pociągnął nosem, a potem z uśmiechem przysunął swoją twarz w stronę Eijiego, by ułamki sekund później połączyć ich usta w jedność. Pocałunek nie był odważny czy namiętny, żadna z tych rzeczy. Był słodkim przywitaniem i obietnicą opieki nad sobą wzajemnie. Oddech blondyna pachniał jeszcze pastą do zębów, ale czarnowłosemu nie przeszkadzało to, wręcz bardzo się podobało. Wszystko związane z Ashem mu się podobało.

Chwilę potem ostrożnie rozdzielili wargi, które już zaczęły wręcz za sobą tęsknić i błagać o ponowne spotkanie. Lecz zanim to, Aslan zdobył się, by przełamać milczenie.

— Nareszcie oboje trafiliśmy do domu, Eiji.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro