22

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Cztery lata później

Julie spacerowała po ogródku, trzymając na rękach swojego rocznego synka, Johna. Koło niej biegali bliźniacy, Will i Jakub, wymachując drewnianymi, zabawkowymi mieczami. W całym ogrodzie roznosił się jednak krzyk innych dzieci, z czego już żadne więcej nie należało do blondynki.

Idąc dalej zauważyła swojego męża, Gilberta, grającego w piłkę z synem Diany Barry. Obok nich bawiły się dwie dziewczynki, córki Billy'ego Andrewsa. Prawdziwe łobuziary. I kiedy dziewczyna tak stała tam z uśmiechem, Gilbert ją zauważył. Bez wahania ruszył w jej stronę, witając się z nią pocałunkiem i, jak to już miał w zwyczaju, pogłaskaniem jej brzuszka, który robił się coraz większy. Nic dziwnego, czwarty miesiąc.

Blondynka jedynie uśmiechnęła się bez słowa, jednak w jej oczach pojawiły się te złośliwe ogniki. I kiedy już chciała się odezwać, przerwała jej Gabrielle, która przebiegła obok z książką w ręce, goniąc jednego z dzieciaków.

- Antoni! Wracaj tutaj! - Krzyczała, po chwili jednak się poddała i stanęła obok Ani, która miała widoczny ubaw z przyjaciółki. Te dwie pracowały tutaj, w prywatnej szkole Blythe'ów, od samego początku i jak twierdziły, nigdy nie miały zamiaru z tego zrezygnować. Kochały bycie nauczycielkami, mimo tych wszystkich trudności które to za sobą niesie.

Louis też tam był, stał jednak po drugiej stronie ogródka, rozmawiając z Ruby, która dosyć często ich odwiedzała. Ta dwójka miała się ku sobie, nie chciała jednak nigdy przyznać tego na głos. Ale nikt nie naciskał, bo wszyscy wiedzieli, że to tylko kwestia czasu nim skończą razem.

Tak samo jak skończyło małżeństwo Bennet, które siedziało na huśtawce, co chwilę śmiejąc się z czegoś. Odkąd sprawy potoczyły się tak a nie inaczej, cały czas mieli dobry humor. I nic dziwnego. Ich umowa o zaaranżowanym małżeństwie z Johnem okazała się być strzałem w dziesiątkę, mimo, że nieraz martwili się przez nią o swoje życie. Już mieli trójkę wnuków, a za niedługo na świat miał przyjść czwarty, jak liczyli, dziewczynka. Blythe zrezygnował z pójścia na uniwersytet dla rodziny, i dzięki temu teraz razem z Julie byli dyrektorami swojej własnej prywatnej szkoły. Reszta ich dzieci wydawała się znaleźć swoje drugie połówki, i o ile małżeństwem jeszcze nie byli, to wszystko szło w tym kierunku. Im samym zdrowie dopisywało. Nie musieli się już dłużej martwić o majątek po tym, jak ich dzieci zaczęły same zarabiać. Choćby chcieli, nie mieli nawet na co narzekać.

- Widzisz? - Zapytał nagle Filip, wyrywając żonę z zamyślenia. - Mówiłem, że ich małżeństwo skończy się dobrze.
- Chyba miałeś...

Kobieta nie zdążyła dokończyć, kiedy przerwało jej głośne "Gilbert, ty idioto!", A kiedy popatrzyła w stronę hałasu, zauważyła swojego zięcia uciekającego przed Julie. Zaraz za nimi biegła Mary, a za nią z kolei Bash, krzycząc coś, czego nie dało się nawet zrozumieć. Emily westchnęła zrezygnowana.

- Chyba niektóre rzeczy się jednak nie zmienią.
- ZABIJĘ CIĘ, BLYTHE!
- BASH, RATUJ MNIE!

++++++++++++++KONIEC+++++++++++++

I tradycyjnie, bez zbędnego wstępu, dodaje tutaj podziękowania. Zbyt dużo osób mnie wspierało przy tej pracy, żeby was wszystkich wymieniać, ale uogólniając dziękuje za każdą gwiazdkę, komentarz, ciche przeczytanie tej książki bez pozostawienia po sobie żadnego śladu, oraz prywatne wiadomości z pytaniami "kiedy wstawisz rozdział?", "Kiedy wyjdzie książka?"

Dzięki wam właśnie dotarła ona do końca, z pełnym sukcesem, ponieważ od jakiegoś czasu jest na pierwszym miejscu w rankingu. Musicie wiedzieć, że dzięki temu nie raz się uśmiechnęłam, więc chyba mogę oficjalnie powiedzieć, że mnie uszczęśliwiacie ❤️

Chcę także poinformować tutaj, że mam jeszcze pełno pomysłów na kolejne ff z Gilbertem, i mam ogromną nadzieję, że zostaniecie ze mną na dłużej ❤️

A teraz was żegnam, bo rozszerzona biologia mnie woła do nauki...





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro