7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Kawa, herbata, czy od razu na dobre rozpoczęcie dnia cię zwyzywać? - Zapytała Julie, kiedy Gilbert pojawił się w drzwiach kuchni. John skakał wzrokiem od jednego do drugiego, czekając na rozwój wydarzeń.

Od pamiętnej poślubnej nocy minęły trzy dni, które wyglądały mniej więcej tak samo. Rano Julie wstawała pierwsza, ogarniała się i szła zrobić śniadanie. Gilbert wtedy się budził i schodził na dół, gdzie po jedzeniu od razu szedł pracować na zewnątrz. Najczęściej naprawiał płoty, lub łapał się jakichkolwiek zadań, dzięki którym nie musiałby siedzieć ze swoją żoną. Ona natomiast opiekowała się Johnem, wiedząc, że ktoś to musi zrobić. A mężczyzna mimo wszystko był dla niej dobry, więc ona starała się być dobra dla niego. Kiedy Gilbert wracał na obiad, najczęściej była pierwsza w tym dniu kłótnia między małżonkami, w której John ewakuował się do swojej sypialni. Następnie, oboje znowu rozchodzili się do swoich prac, a kiedy znowu widzieli się na kolacji, posyłali sobie nienawistne i mordercze spojrzenia. Później nastawała druga kłótnia, tuż przed położeniem się do łóżka. I na zakończenie dnia kładli się jak najdalej od siebie, rozmyślając w jaki sposób zamordować drugą połówkę.

Idealna rutyna, idealnych nowożeńców.

- Herbata, dziękuje. Z kłótnią zaczekaj do obiadu.
- Ależ proszę bardzo... Może jeszcze jakieś specjalne życzenia, do tego, czego powinnam się doczepić?
- Właściwie, to proponuję tego, że jestem za mało poza domem.
- Och, doskonale! Co powiesz na to, żebyś tam spał? Szopa przyjmie cię z otwartymi ramionami!

Blythe spojrzał na dziewczynę w ten swój charakterystyczny sposób, kiedy chciał jej powiedzieć, że jej nienawidzi.

- Planujesz morderstwo, czy bezpośrednie wsadzenie mnie do trumny tym spojrzeniem?
- Właśnie się zastanawiam. Wolisz zostać otruta, czy spalona żywcem?
- Czy możecie przestać, proszę?! - Zapytał John, masując skronie. Tego dnia głowa bolała go niemiłosiernie, a mięśnie paliły, jakby żywym ogniem. I nie chciał wchodzić w drogę tej dwójce bo wiedział, że może źle skończyć,ale tym razem musiał, bo inaczej chyba by umarł.

Spojrzenie Gilberta natychmiast złagodniało. Po wczorajszej wizycie lekarza chłopak wręcz trzęsł się nad ojcem, którego stan nie pozostawiał wiele opcji. Dlatego, nim wyszedł do pracy pomógł Johnowi wrócić do łóżka. Tam po chwili zajęła się nim Julie, która sprawdzała czy wszystko jest w porządku, od czasu do czasu. Widząc, że mężczyzna przysypia, poszła zająć się obiadem.

Podczas przygotowywania zupy kompletnie nie myślała o mężczyźnie, zakładając, że ten śpi. Kiedy jednak po dwóch godzinach skończyła, zrozumiała, że jest podejrzanie zbyt cicho. Od razu skierowała się do sypialni Johna, otwierając delikatnie drzwi. Mężczyzna nadal spał, na co odetchnęła z ulgą. Bez długiego zastanowienia usiadła na krześle obok niego, łapiąc jego dłoń w swoją. Delikatnie się uśmiechnęła.

On zawsze był dla niej jak ojciec. Nawet podejrzewała, że bardziej się w tej roli spełniał niż jej własny. I teraz mogłaby być wdzi- chwila. Julie zmarszczyła brwi, i przyłożyła swoją głowę do jego klatki piersiowej. Przez pół minuty nasłuchiwała, ale nie czując bicia serca, zestresowana przyłożyła dłoń do miejsca, w którym powinnien być puls.

Nic.

- O mój... GILBERT! GILBERT!

Blondynka krzyczała z całych sił, rzucając się do drzwi. Chciała biec do szopy, ale zauważyła, jak chłopak z niej wybiega.

- Gilbert... on... - dziewczyna głęboko oddychała, odganiając łzy. Młody Blythe natychmiast skierował się do sypialni swojego ojca, po czym sprawdził to samo, co Julie przed chwilą.

Blondynka przerażona czekała, aż jej mąż coś powie. Ten jednak odsunął się od łóżka, z miną nie zwiastującą niczego dobrego. Po paru sekundach opadł na krzesło, a jego ciałem wstrząsnął głośny płacz.

I Julie pierwszy raz w życiu zrobiło się żal chłopaka. Do tego stopnia, że przez kolejne dwa dni kręciła się koło niego, starając się go jakoś wesprzeć swoją obecnością. Zapomniała też o wszelkich złośliwościach, co równało się z tym, że prawie się nie odzywała. Podczas pogrzebu cały czas stała koło chłopaka. Nawet po nim została z nim na cmentarzu, pozwalając, żeby się wypłakał. Cierpliwie czekała, aż jego głęboka żałoba minie i starała się nie narzekać. Dlatego wyobraźcie sobie jej oburzenie, kiedy dzień po pogrzebie, z samego rana chłopak postanowił się jej doczepić.

- Przestań. - Rozkazał, kiedy poddała mu bez słowa jajecznicę. Zaskoczona uniosła brwi, niczego nie rozumiejąc.
- Co masz na myśli?
- Przestań się nade mną litować. Nie potrzebuję tego.

Julie patrzyła na chłopaka, jak na kompletnego idiotę.

- Naprawdę? Myślisz, że się nad tobą lituję?
- A nie? - Chłopak wstał, i popatrzył na dziewczynę z góry.
- To ty przestań! Jestem twoją żoną, czy tego chcesz, czy nie! I do moich obowiązków należy wspieranie cię w takich momentach!
- Och, nie udawaj, że ci zależy! Jestem dla ciebie nikim, i ty jesteś dla mnie nikim!

Blondynka prychnęła, zaskoczona, że chłopak w ogóle odważył się powiedzieć coś takiego.

- Jestem nikim?! A więc to, że ci przy ostatnim tygodniu cały czas pomagałam, to nic?! Że opiekowałam się twoim ojcem?!
- Nie musiałaś tego robić. Nikt cię nie prosił.

W Julie coś pękło. Bez namysłu zamachnęła się i uderzyła w twarz chłopaka, a głośny plask o jego policzek rozniósł się echem po pomieszczeniu.

Zaskoczony Blythe złapał się za niego, jeszcze nie przyswajając tego, co się stało.
- Jeśli nie mogę dostać od ciebie miłości, chcę szacunku. I nie obchodzą mnie jakieś twoje anomalie. Zastanów się nad sobą, bo chcę zauważyć, że ja też mogę w każdym momencie odejść. A wtedy zostaniesz sam na sam ze swoim ego, bo uwierz, żadna dziewczyna z własnej woli cię nie poślubi.

Blondynka jakby nigdy nic wyminęła go, i opuściła kuchnię. Będąc już na korytarzu krzyknęła jeszcze "Wróć, jak znormalniejesz", zostawiając chłopaka zszokowanego, zdenerwowanego i z bolącym policzkiem.

Co tu się właśnie wydarzyło?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro