8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Napakowałaś tam kamieni? - Mruczał pod nosem Gilbert, ciągnąc walizki. Julie na szczęście tego nie dosłyszała, kierując się prosto do pokoju na parowcu, który był zarezerwowany dla nich.

W końcu znalazła się w środku, oglądając wnętrze pomieszczenia. Na środku stało jedno, duże, małżeńskie łóżko. Na przeciwko niego był mały stolik i dwa fotele do niego, a koło drzwi była mała szafa. Wszystko było przyklejone do ziemi, dzięki czemu miało nie jeździć przy ruchu parowca.

Blondynka od razu opadła na łóżko, patrząc w małe okienko. Blythe po chwili poustawiał ich bagaże pod ścianą, a kiedy skończył usiadł obok niej, starając się uparcie na nią nie patrzeć. Było mu głupio za sytuację, która miała ostatnio miejsce. Minęły od niej trzy dni, a oni nadal się nie pogodzili, i doprowadzało go to do szaleństwa.

W końcu spojrzał na swoją żonę, która, jak się okazało, również mu się przyglądała.

- Należą ci się moje przeprosiny - w końcu wyznała, podnosząc się do siadu.
- Wcale nie.
- A i owszem.
- To ja powinienem przeprosić ciebie.
- Nie, nie powinieneś.
- Byłem chamski.
- A ja cię uderzyłam!
- Czy możemy chociaż raz się nie kłócić?!

Po pytaniu chłopaka zapadła głucha cisza. Oboje wiedzieli, że odpowiedź na nie brzmi nie. Zamiast jednak kontynuować tą głupią dyskusję, chłopak zaproponował swojej żonie, żeby wyjść na zewnątrz się przewietrzyć.

Julie z chęcią się zgodziła, stając chwilę później przy barierce. Blythe ustawił się obok niej, patrząc na horyzont.

- Że musieli wymyślić akurat coś takiego - Westchnęła blondynka, myśląc o swoich rodzicach.
- Och, nie narzekaj. Będzie fajnie. W końcu to Trynidad, no nie?
- Ja mam nie narzekać? A kto przed chwilą marudził coś o walizkach?
- Nie ja - zaprzeczył chłopak, zastanawiając się, jakim cudem jednak to usłyszała.
- Właśnie, że ty. Kłamiesz jak mój ojciec. Zero talentu.
- To zabawne, jestem bardziej podobny do twoich rodziców niż ty sama.
- Zabawne jest to, że aktualnie mam ochotę ci przywalić.
- Nigdy nie miałaś poczucia humoru.
- Nieprawda, po prostu twoje żarty zawsze były na poziomie parapetu.

Nagle koło nich ktoś parsknął śmiechem. Małżonkowie odwrócili się natychmiast, a zobaczyli czarnoskórego mężczyznę, ubrudzonego od stóp do głów, w biednym ubraniu. Kiedy zobaczył, że się na niego patrzą natychmiast się wyprostował, przestał śmiać i odchrząknął.

- Przepraszam państwa. Nie mogłem się powstrzymać, po prostu...
- W porządku. Nasi znajomi też zawsze się z nas śmieją.

Julie odpowiedziała życzliwie, natychmiast zmieniając się z wrednej jędzy na miłą dziewczynę. Blythe popatrzył na nią, unosząc brwi.

- Jest pan pasażerem? - Zapytał, wyciągając w jego stronę dłoń. Mężczyzna natychmiast ją uścisnął, trochę brudną ręką.
- Och, nie. Pracuję tutaj. Jestem Sebastian, ale wszyscy mówią mi Bash.
- Jestem Gilbert, a to moja... żona, Julie. Skąd pochodzisz, Bash?
- Z Trynidadu. Przepraszam, że zapytam, ale żona?
- Długa historia - wtrąciła Julie, przewracając oczami.
- Ta... My właśnie płyniemy na Trynidade. Czy jest coś, co powinniśmy na niej zobaczyć?
- Jest wiele rzeczy, które powinniście zobaczyć i spróbować. - Zaśmiał się mężczyzna. - Ale ciężko mi jest wszystko wytłumaczyć. Tak się składa, że również schodzę ze statku na jakiś czas, więc mógłbym was oprowadzić.
- Byłoby świetnie! - Dziewczyna się ożywiła.

I takim sposobem, dzień później Sebastian schodził z nimi ze statku, opowiadając o swojej miejscowości.

- Tu jest pięknie. - Zauważył Gilbert, rozglądając się po mieście. Zaraz jednak spojrzał na mężczyznę, który patrzył w tym samym kierunku, z niezbyt zadowoloną miną.
- Nie jesteś zadowolony.
- A co, mam tańczyć?
- Jeśli potrzebujesz partnerki, to jestem chętna - odezwała się Julie, która od rana była zła. Znowu pokłóciła się z mężem, który wcale zdawał się tym nie przejmować. Był taki sam jak swój ojciec.
- Buja was, co? - Zauważył czarnoskóry, kiedy zaczęli iść. W istocie, Julie i Gilbert kiwali się lekko na boki, co wyglądało niezwykle zabawnie.
- Załatwię wam naturalny lek. A teraz chodźcie.

Dwa razy nie musiał powtarzać. Małżeństwo od razu ruszyło do przodu, rozglądając się. Najpierw przeszli przez targ, na którym ludzie sprzedawali wyśmienite owoce, ryby i inne smakołyki. Jednocześnie słuchając tego, jak mężczyzna opowiadał historię ze swojego życia.

- Mama wolała "Bash, spróbuj! " - Kontynuował czarnoskóry, kiedy przeszli na duży plac, który wyglądał troszeczkę jak tropikalny park. - Odchylałem głowę, a mama mnie karmiła. Do dziś czuję smak tej pikantnej mikstury.
- Była pyszna? - Zapytał Gilbert, zerkając w stronę Julie. Co jakiś czas sprawdzał, czy dziewczyna jest koło niego, chociaż w życiu by się do tego nie przyznał.
- Jeszcze jak! Ale mama dawała mi tylko łyżkę. Serwowała danie rodzinie, a ja dostawałem resztki.
- Czemu nie jadłeś z nimi? - Zainteresowała się blondynka.
- Nie byli moją rodziną.
- A czyją?
- Moja mama im służyła.
- Och, Bash... przepraszam.
- Nie potrzebnie. W tej jednej łyżce, było więcej smaku, niż w całym waszym życiu.
- To nasz hotel - Julie zmieniła temat, stając przed dużym budynkiem. Bash westchnął, widząc, że napewno nie był on tani.

- Chłopcze! - Krzyk mężczyzny zwrócił uwagę trójki. Gilbert dopiero po chwili zrozumiał, że obcy nie mówi do niego, tylko do Sebastiana.
- Skoro już się tu kręcisz, to przynieś paszę. No już! Czekasz na napiwek?

Blondynka prychnęła, oburzona. Nim czarnoskóry zdążył się odezwać, zrobiła to za niego.

- Ej, dziadku! Skoro już się tu kręcisz, to możesz zapytać obsługę hotelu. No chyba, że twój wiek i pieniądze w kieszeni ci nie pozwalają.

Julie specjalnie użyła sarkazmu. Jak dorosły mężczyzna, może nazwać swojego rówieśnika "chłopcem"? To brak szacunku. Już nie mówiąc o tym, że wydał mu rozkaz, nie prośbę i nawet się nie zastanowił.

- Przepraszam?
- Proszę bardzo. - Odpowiedziała, uśmiechając się sztucznie. Jej mąż podniósł brwi z zawadiackim uśmiechem. W takich momentach był dumny z dziewczyny. "Dziadek" prychnął oburzony, i odszedł. Widocznie jednak miał jakąś godność, że nie zwyzywał kobiety.

- Zostawiamy bagaże, i wracamy do ciebie, Sebastian.
- Czekam...

Nie musiał tego robić długo, bo para zaledwie pięć minut później wróciła na zewnątrz.
- Chodźmy do lepszej dzielnicy. Potrzebujecie lekarstwa, bo dalej macie problemy z równowagą.
- Jestem głodny. - Oznajmił chłopak po chwili, a Sebastian od razu podał mu owoc z jednego straganu.
- Trzymaj. To mango. - Dodał, podając go też Julie. Ci bez wahania spróbowali, z zaskoczeniem rozkoszując się smakiem.

Ich zachwycenie tym miejscem wzrosło jeszcze bardziej, kiedy po chwili byli już na prostej drodze do domu Basha, a raczej jego matki. O ile można nazwać to domem, a nie pracą.

- Zamieniłeś pałac na parowiec? - Zdziwił się Blythe.
- Nie miałem wyboru.

Po jego odpowiedzi usłyszeli dźwięki konia, a Sebastian bez zawahania popchnął ich w krzaki, również się chowając.

Gilbert wylądował na Julie, a ich usta były centymetr od siebie, i to tylko dzięki temu, że zdążył podeprzeć się na rękach. Kiedy dźwięki ucichły, Julie postanowiła się odezwać.

- Grawitacja cię trzyma? Złaź ze mnie!
- Nie mów, że ci się to nie podoba.
- Mówię, że mi się to nie podoba.
- Twoje rumieńce mówią coś innego.
- Twoja twarz za to mówi "uderz mnie"!

- Dlaczego na sobie leżycie? - Zapytał rozbawiony Bash, przerywając im. Gilbert zakłopotał się, i natychmiast się podniósł.
- No tego... byłem silny, ale grawitacja silniejszą się okazała.

Julie przewróciła oczami, podnosząc się do siadu. Chłopak wystawił w jej stronę rękę, ale kiedy dziewczyna ją zignorowała, zirytowany złapał ją w tali, stawiając ją na nogi. Kiedy tylko złapała równowagę, puścił ją jakby nigdy nic i ruszył dalej za przyjacielem.

Chwilę później całą trójką stanęli przy tarasie, obserwując starszą kobietę, pracującą w czymś na wzór zewnętrznej kuchni.

- Mamo - odezwał się czarnoskóry, zwracając tym uwagę.
- Sebastian! - Odpowiedziała, zszokowana. - Chcesz mnie wykończyć?! Widział cię ktoś? Chodź no tutaj - wyrzucała z siebie słowa, niczym katarynka. Jej syn wykonał jej polecenie, mocno się w nią wtulając.

Ta dopiero po chwili zauważyła małżeństwo, które starało się za wszelką cenę na siebie nie patrzeć.

- A to kto? Jak wam na imię?
- Julie i Gilbert Blythe, proszę pani - odezwała się blondynka, chociaż jej nowe nazwisko ledwo przeszło jej przez gardło.
- Nikt nigdy nie nazywał mnie panią. Wszyscy mówią mi mamo. Skąd jesteście?
- Z wyspy Księcia Edwarda, w Kanadzie. - odezwał się Gilbert, łapiąc żonę za rękę i podchodząc trochę bliżej.
- Nikt was nie karmił na łajbie?
- Widzisz, nawet obcy mi mówią, że jestem chuda. Dla mnie to komplement, ale dla ciebie...
- Och, jaki komplement? Sugerują ci, że nie masz żadnych kształtów. Jesteś prosta, jak prostokąt.
- Lepiej być prostokątem, niż palantem.
- Bycie palantem zawsze się sprzedaje - Zauważył Bash, rozbawiony.
- A więc jest jeszcze dla ciebie nadzieja, Gilbert - podsumowała Julie, wkładając w to dawkę ironii. Matka Sebastiana całkowicie pogubiła się w tej wymianie zdań, i jedynie skakała wzrokiem z jednego do drugiego.

- Oni często się tak... wyzywają? - Zapytała syna.
- Cały czas, na tym polega ich związek.

Mężczyzna był tym rozbawiony, tak jak zawsze. Uważał, że to było całkiem urocze. Po za tym, ta dwójka jednak była małżeństwem. A to oznacza, że mimo wszystko żywili do siebie uczucie, skoro za siebie wyszli.

- Ah, prawie zapomniałem! Obiecałem im lekarstwo.

Kobieta się uśmiechnęła i zniknęła za chwilę, wracając z trzema talerzami zupy. Zaraz za nią przybiegł mały chłopiec.

- Hazel! - Krzyknął, a kobieta wzięła go na ręce. - Czy to złodzieje?
- Skądże! Jezus kazał pomagać innym. Oni są głodni.

Julie westchnęła, i spojrzała na Basha. Jej przyjaciel w jednej sekundzie przygasł, a cierpienie w jego oczach było widać na kilometr. Bez słowa wziął talerz, i odszedł, a małżeństwo zaraz za nim. Julie chciała coś powiedzieć, a z drugiej strony nie miała pojęcia co. Jakie słowa byłyby odpowiednie? Nie wiedziała.

Jej mąż chyba myślał tak samo, bo zignorował sytuację która miała miejsce przed chwilą. Zamiast tego co chwilę pytał o składniki, które widział w daniu.

- Skoro to jest lekarstwo, to mogę chorować codziennie. - Stwierdził w końcu.
- Cieszę się, że smakuje ci owoc niewolniczej pracy.
- Sądziłem, że zniesiono tu niewolnictwo? - Zdziwił się, tak samo jak blondynka.
- Moja rodzina nie opuściła plantacji. Ani babcia, ani matka, która jest niańką. Właściwie jej nie znam...
- Ja też nie znałem swojej matki. - Odezwał się Blythe, mając nadzieję, że jego słowa pocieszą przyjaciela.
- A ojca?
- Zmarł, niecały tydzień temu.
- O mój Boże, przepraszam. Nie wiedziałem.
- To nic, już jest w porządku. Przebolałem to jakoś. Właściwie, to było to wiadome już od początku jego choroby.
-A twoi rodzice, Julie?

Blondynka zawahała się. Otworzyć się przed nimi, skoro oni to zrobili, czy nie?

- Myślicie, że strasznie jest nie mieć rodziny. Strasznie to jest mieć rodzinę, która ma cię w nosie. Widzi w tobie jedynie biznes.

Gilbert i Bash spojrzeli na dziewczynę zaciekawieni. To zachęciło ją do dalszego opowiadania.

- Moja matka kocha mnie i moje rodzeństwo. Nie potrafi się jednak postawić ojcu, który stawia na pierwszym miejscu pieniądze. Moje rodzeństwo zrobi wszystko, żeby wyrwać się z tej rodziny. Jestem codziennie stawiana przed oczekiwaniami dotyczącymi mojej osoby. Możecie mi nie wierzyć, ale jestem jedynie inwestycją, która ma sama się starać, by być jak najkorzystniejsza. Dlatego, ja i ty, Gilbert, zostaliśmy małżeństwem.
- Wasi rodzice zdecydowali za was? - Zdziwił się Bash, ale nie musiał dostawać odpowiedzi. Wystarczyło jedno spojrzenie dziewczyny.

I Julie nienawidziła siebie za to, że musiała sobie o tym przypominać. Chciałaby nie pamiętać. I nie myśleć o tym przez resztę wieczoru, dopóki nie trafiła do hotelu. Gilbert został jeszcze na chwilę na zewnątrz z przyjacielem, który zaraz miał wrócić na statek.

- Chcesz pogadać? - Zapytał Blythe, myśląc o sytuacji z matką mężczyzny.
- A ty?

Chłopak westchnął. Wiedział, że powinien się komuś wygadać, a Bash wydawał mu się być dobrym słuchaczem.

- Nienawidziłem się z Julie od pierwszego dnia w szkole. Nazwałem ją wtedy naiwną, a ona mnie spoliczkowała. - Na to wspomnienie delikatnie się uśmiechnął - Później dowiedziałem się, że nasi rodzice się przyjaźnią. Musiałem więc ciągle się z nią widywać, i jakoś ją znosić co nie było wcale łatwe. Niedawno mój ojciec śmiertelnie zachorował. Bał się tego, że zostanę sam po jego śmierci. I dlatego, bez wahania podpisał z rodzicami Julie umowę na zaaranżowane małżeństwo naszej dwójki. Na początku chciałem go za to zamordować. Ale później, pomyślałem sobie, że w sumie ona nie jest taka zła. A teraz... już sam nie wiem. Da się kochać i nienawidzić tą samą osobę, Bash?
- Oczywiście, że się da. Ale szybko zgubisz się pomiędzy "wyjdź" a "błagam zostań". Nie popadaj w obłęd, Blythe.
- Postaram się, ale z tą kobietą może być ciężko.
- Ciesz się, że chociaż ją masz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro