Rozdział 11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

To było nieodpowiednie.

Porażająco nieodpowiednie.

Kurewsko nieodpowiednie.

Takie właśnie myśli przelatywały przez moją głowę, kiedy zaciskałem mocno zęby na dolnej wardze, powstrzymując tym samego siebie przed wymsknięciem spomiędzy ust nieskromnego jęku, którego najprawdopodobniej nie byłaby w stanie zagłuszyć nawet wypływająca ze słuchawki prysznicowej woda. Zadrżałem nie zaprzestając energicznych ruchów dłoni, chcąc jak najszybciej pozbyć się sprzed oczu nieprzyzwoitych wizji Tomlinsona ze mną w roli głównej.

Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że nieważne jak niesamowicie chłopak pociągał mnie fizycznie, nie powinienem był robić takich rzeczy, wyobrażając sobie jego szczupłe, ale zwinne palce dotykające mnie tak jak lubiłem najbardziej...

Boże, Harry, Twoje młodzieńcze hormony nie powinny być żadnym usprawiedliwieniem. Nie jesteś zwierzęciem, potrafisz się kontrolować. – powtarzałem w głowie niczym mantrę.

Potrafiłem? Było to żenujące, owszem, jednak grzeszna przyjemność jaką odczuwałem wyobrażając sobie naszą dwójkę w tak dwuznacznej sytuacji, sprawiała, że wtedy, w momencie bycia na praktycznym skraju spełnienia, nic nie obchodziło mnie mniej.

Oddychałem ciężko przez nos, przyspieszając ruchy swej ręki, podczas gdy podparłem czoło na zimnych, łazienkowych kafelkach. Szum strumienia prysznicowego stłumił nieznacznie przeciągły, cichy okrzyk rozkoszy, a lepki rezultat mojego spełnienia zmieszał się z gorącą wodą. Westchnąłem, widząc swoją klatkę piersiową, która w zawrotnym tempie unosiła się i opadała, kiedy dyszałem głośno, uspokajając swoje rozszalałe serce.

Po upływie około minuty, zakręciłem kurek, później odkładając słuchawkę na przeznaczone do tego miejsce. Wysuszyłem ciało kremowym ręcznikiem, uśmiechając się leniwie, przez to jak cudownie ciepły był ze względu na to, że zostawiłem go przed prysznicem na grzejniku. Przetarłem wierzchem dłoni zaparowane lustro, przyglądając się swojej świeżo umytej, zarumienionej twarzy, na której co jakiś czas spływały kropelki z kapiących nadal mokrych włosów, wyprostowanym pod wpływem wody.

Być może moje nieszlachetne zachowanie było swego rodzaju próbą wyładowania ciążącej mi od jakiegoś czasu tęsknoty za szatynem. Do końca przerwy świątecznej, wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku, jednak już zaledwie drugiego stycznia – pierwszego dnia szkoły, Louis zaczął zachowywać się kompletnie inaczej. Na początku po prostu bardzo często nad czymś kontemplował i przez ogarniającą go zadumę, zdarzało mu się nie słuchać tego o czym mówiłem. Później niestety jego rozmyślanie o niebieskich migdałach, przepoczwarzało się z każdym kolejnym dniem w bycie coraz to bardziej opryskliwym i nieuprzejmym w stosunku nie tylko do mnie, Emily, Zayna, czy jego kumpli z drużyny. Był zadziwiająco szorstki, oraz prostacki nawet dla całkowicie neutralnych nauczycieli. Natomiast tamtego dnia, to jest w piątek, nie przyszedł do szkoły. Moje próby skontaktowania się z nim zbywał krótkimi, niewyjaśniającymi niczego wiadomościami (w stylu ''Nie mam ochoty na rozmowy z Tobą"), już nie mówiąc o totalnym ignorowaniu, czy też odrzucaniu połączeń. To naprawdę bolało, ale zarówno ja jak i moi przyjaciele bardzo dobrze wiedzieliśmy, że maturzysta nie zacząłby postępować w ten sposób tak o, z dnia na dzień, bez chociażby najmniejszego powodu.

A domyślałem się, iż powód był i to bynajmniej nie mały.

Tomlinson zwyczajnie pod całą tą maską impertynenckiego dupka, był przeraźliwie smutny. Zrozumiałem to dopiero w dniu jego ''zniknięcia" i z całego serca nienawidziłem siebie za to, że nie udzielałem mu w tamtych, widocznie gołym okiem dla chłopaka ciężkich dniach wsparcia, bo... nie zauważałem tego. Nie chciałem wręcz przyjąć do wiadomości, iż w jego wydającym się z pozoru perfekcyjnym życiu, mogło dziać się coś złego.

Przekręcałem się uporczywie z boku na bok w swoim łóżku, o godzinie, kiedy reszta domowników pogrążona już była od dłuższego czasu we śnie, wyczekując niecierpliwie, na to aż Tomlinson w końcu odpowie na moje z lekka desperackie sms-y o treściach:

Do: Lou 💕
Jak się czujesz? x

Do: Lou 💕
Strasznie za Tobą tęsknię, Louis

Do: Lou 💕
Skarbie, powiesz mi proszę, co się dzieje? Martwię się!

Do: Lou 💕
Skarbie...

I nieważne jak żałosne to było, po wytrwałym czekaniu przez ponad dziesięć minut, zaszlochałem cicho w poduszkę, pozwalając łzom zmoczyć jej poszewkę. Świadomość tego jak bezradny byłem przez trwanie w tej uporczywej niewiedzy, dobijała mnie. Nie mogłem mu pomóc. Nie mogłem pomóc swojemu własnemu chłopakowi i choćby w maleńkim stopniu ulżyć mu w tym co przechodził.

Płakałem dobre kilka minut i nie umiałem przestać. Co chwila naciskałem przycisk home, tępo wpatrując się w blokadę, na której widniał screen selfie Louisa, jakie zrobił sobie prawie dwa tygodnie temu jeszcze zanim coś zaczęło się wewnątrz niego psuć. Pociągnąłem markotnie nosem, przejeżdżając delikatnie po widniejącej na wyświetlaczu rozpromienionej twarzy szatyna. Ponownie cicho załkałem, składając na ekranie komórki przepełniony całym gorącym uczuciem jakim pałałem do Tomlisona całus.

Wzdrygnąłem się, po odczuciu na wargach wibracji, a po utkwieniu ponownie wzroku w telefonie, ujrzałem powiadomienie informujące o nowej wiadomości. Od Louisa.

Nie przypuszczałem jednak, że słowa jakie tam ujrzę sprawią polanie się jeszcze większego potoku moich łez.

Od: Lou 💕
Jezu, odpierdolcie się ode mnie wszyscy. Czy to naprawdę takie dziwne, że nie chcę, kurwa z nikim gadać??

Załkałem bezgłośnie, odkładając iPhone na szafkę nocną, następnie zakrywając się kołdrą aż po samą czuprynę, pragnąc z całego serca zasnąć i obudzić się dopiero, gdy wszystkich tych problemów już nie będzie.

Jednak życie to nie film, ani książka i aby rozwiązać wszelkie męczące nas utrapienia, trzeba było chcąc, a raczej nie chcąc, podjąć się rozwiązania ich na własną rękę.

Tak więc tuż przed zapadnięciem w sen, podjąłem decyzję. Wiedziałem, że skoro Tomlinson nie był w stanie sam ujarzmić własnych demonów, musiałem mu w tym pomóc.

Zaplanowałem, że zaraz po śniadaniu, nic nie powstrzyma mnie przed odwiedzinami w domu rodzinnym Louisa. Nawet jeśli nie byłem w żaden sposób gotowy na to, czego miałem się tam dowiedzieć.

🌹

Przełknąłem ciężko ślinę, balansując palcem wskazującym tuż przy przycisku od domofonu, znajdującego się na bramie posiadłości Tomlinsonów. Zadrżałem z przenikającego wszystkie części mojego ciała zimna, będąc przerażony tym jak w takim razie potwornie oziębić mogło się na wieczór, zważając, iż było zaledwie południe. W końcu zadzwoniłem, cierpliwie czekając na to aż któraś z gosposi odezwie się.

Nie trwało to specjalnie długo, zanim do moich zaczerwienionych z zimna uszu dotarł dobiegający z głośnika głos Ukrainki:

- Halo? Kto to?

- Dzień dobry. Harry, chłopak Louisa. Ten z tymi ''ładnimi loczkami". – uśmiechnąłem się lekko, mówiąc to.

- Oh, to Ti... Sama nie wiem, Harri, panicz nie chce teraz nikogo widzieć...

- Proszę, Walentyna, nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo zależy mi na rozmowie z nim. – moje słowa przypominały tak w sumie bardziej błaganie aniżeli prośbę. – Martwię się o niego.

Przez dłuższą chwilę pokojówka nie odzywała się, dając mi tym do zrozumienia, że nie miałem na co liczyć, jednak automatycznie kamień spadł mi z serca po tym co powiedziała.

- Dobrze, wchodź.

Tym samym usłyszałem tylko głośne piknięcie, a brama powoli zaczęła się uchylać. Prędko przekroczyłem jej próg, zanim zdążyła rozsunąć się chociażby do połowy.

Szatynka w średnim wieku otworzyła mi drzwi, dokładnie w momencie, w którym wszedłem na taras. Odwzajemniła posłany jej przeze mnie powitalny uśmiech, następnie mamrocząc pod nosem opiekuńcze ''szybko, kochanieńki, do środka, jest niemożliwie zimno!", a po grzecznym wyminięciu jej, odcięła dopływ mroźnego powietrza na korytarz, głośno trzaskając.

Pomogła mi się rozebrać (wszelkie próby zniechęcenia jej okazały się bezcelowe), za co dziękowałem, uprzejmie się kłaniając.

Ukrainka złapała mnie pod ramię, towarzysząc w drodze do największego pomieszczenia w willi. Znajdowała się w nim druga, najmłodsza ze wszystkich pokojówek - Tasza, która w momencie naszego wkroczenia do salonu, była w trakcie oczyszczania z kurzu ceglanego kominka, za pomocą kolorowego puszka.

- Dzień dobry. – rzekłem, potem obserwując jak na mój widok jej duże, szaro-zielone oczy powiększyły się prawie dwukrotnie.

- Walentina, czi Ti kompletnie rozum postradałaś?! – syknęła ze zgryźliwym tonem, porzucając w zapomnienie swoje wcześniejsze zajęcie. – Louis wyraził się jasno, zero gości!

- To nie jest zwyczajni gość. – prychnęła jej w odpowiedzi, pocierając troskliwie mój łokieć. – Nie jest taki sam jak te chłistki z tej całej drużini. – zauważyłem jak znacznie akcent biet wyostrzył się, podczas ich odrobinę bardziej wzburzonej dyskusji. – Jemu panicz naprawdę może ufać i moim zdaniem, jeśli ktoś powinien dowiedzieć się z zewnątrz o całej tej situacji, to właśnie chłopczik* naszego panicza!

- Wpakujesz nas wszystkie w tarapati...

- Dobre samopoczucie Louisa jest dla mnie ważniejsze. – wzruszyła ramionami, sprawiając, iż mimowolnie kąciki moich ust uniosły się. – Mogę nawet zarizikować dla niego obniżeniem mej pensji, bo spędziłam z tim szahrajem** już prawie dziesięć lat i czuję się jakbim biła jego ciotką, a nie tylko tam sprzątaczką!

Tasza pokręciła zrezygnowana głową, zarzucając swój gruby, blond warkocz na plecy. Poprawiłem w milczeniu opadające mi na czoło nieogarnięte, jak przez dziewięćdziesiąt procent mojego życia włosy.

- Walentyna, co się dzieje? – nareszcie rozpocząłem nurtujący mnie od kilku dni temat. Szatynka utkwiła momentalnie wzrok w podłogę, następnie ukrywając twarz w drżących dłoniach.

Wtedy już wiedziałem, że w tym domu musiało stać się coś potwornego. Bezsensowna pierdoła, która trapić mogła tylko i wyłącznie jakiegoś tam nastolatka nie przyprawiałaby o tak dramatyczne reakcje nawet gosposie.

- Harri... - wyszemrała, spoglądając mi w oczy. Wyrwało mi się niezbyt dyskretne westchnięcie na widok jej migoczących od łez czarnych oczu. – Panicz...

- Co on tutaj do kurwy nędzy robi, Walentyna?!

Na sam wydźwięk doskonale znanego mi głosu, odwróciłem się w stronę głównego wejścia do salonu.

I o mój Boże. Przysięgam, że jeszcze nigdy wcześniej nie miałem okazji ujrzeć jakiegokolwiek człowieka w tak koszmarnym stanie w jakim znajdował się Tomlinson.

Jego cera przybrała bardzo niezdrowy, blady odcień, dzięki czemu uwydatnione były wręcz purpurowe cienie pod oczami, a w okół błękitnych tęczówek szatyna wyraźnie odznaczała się krwista czerwień maciupeńkich żyłek, a w połączeniu z mocno podpuchniętymi powiekami, dało się z łatwością stwierdzić, iż chłopak miał za sobą wiele godzin nieustającego płaczu. Spod kaptura bluzy dresowej (ze spodniami z zupełnie innego kompletu), dostrzegłem jak bardzo jego włosy były potargane i przetłuszczone. Na widok bosych stóp maturzysty, niecierpliwie stąpających po chłodnych panelach, zrobiło mi się dużo zimniej niż tuż przed wejściem do środka domostwa.

W końcu otrząsnąłem się z początkowego szoku, zmuszając chwilowo sparaliżowane kończyny do ruchu, aby zbliżyć się do swojego chłopaka, tak okropnie wyniszczonego z niewiadomych dla mnie wtedy powodów.

- Kochanie...

- Spytałem, co on tutaj robi, Walentyna?! – wyjrzał poza moją sylwetkę, mierząc wystraszoną kobietę oziębłym spojrzeniem.

- Louis, to ja ją namówiłem, aby mnie wpuściła, nie krzycz na nią. – położyłem dłonie na jego barkach, jednak nie zacieśniałem na nich zbytniego uścisku.

Miałem wrażenie, że lada moment mógłby się rozpaść.

- Na jakiego chuja, żeś tu przylazł?! Przecież Ci pisałem! – spróbował się wyszarpnąć, lecz szybko zrezygnował po pierwszej próbie, tylko krzyżując ze sobą nasze spojrzenia. Mimo gniewu jaki tak zawzięcie okazywał, nie zdołał ukryć przede mną smutku, czającego się w jego oczach.

- Martwię się o Ciebie, rozumiesz? – starałem się jak mogłem, by nie podnieść głosu, samemu będąc wielce już sfrustrowanym. – Od ponad tygodnia zachowujesz się jak nie Ty, nagle znikasz, nie racząc mi niczego wyjaśniać... Jestem Twoim pieprzonym chłopakiem i zasługuję na to, abyś mi powiedział co się u licha dzieje.

- Nie, Ty nie zrozumiesz! – wrzasnął, przez co się uniosłem się na palcach z zaskoczenia, ale mimo to, nie puściłem go. – Twoja rodzina jest idealna! Może i Twój biologiczny ojciec z Wami nie mieszka, ale przynajmniej ojczym Cię kocha! Masz prawdziwych przyjaciół, którzy zawsze są przy Tobie, a j-ja... - wyjąkał, z trudem łapiąc oddech. Mało brakowało mojemu sercu, aby nie pękło, gdy widziałem łzy pojawiające się w kącikach jego małych oczu.

- Przecież masz mnie! – praktycznie zdążyłem zapomnieć o w dalszym ciągu obecnych z nami w jednym pomieszczeniu pokojówkach. W tamtej chwili liczył się dla mnie jedynie Louis, który tak bardzo zmalał w moich oczach, po tym kiedy powolutku ukazywał mi swoją nową, łagodniejszą odsłonę. – Jestem tutaj, aby Ci pomóc. Zależy mi na Tobie, skarbie i nie wytrzymam jeśli nie dowiem się co doprowadziło Cię do tak strasznego stanu, przez...

Zamarłem zarówno na zewnątrz jak i w środku, po tym gdy szatyn wybuchł niepohamowanym płaczem bez jakichkolwiek wcześniejszych sygnałów, wskazujących na to co właśnie się zbliżało. W życiu słyszałem mnóstwo przygnębiających dźwięków, jednakże roznoszący się echem po przynajmniej połowie pokoi głośny szloch Tomlinsona, bezkonkurencyjnie rozerwał moje serce w najszybszym, najbardziej bolesnym tempie.

Spanikowany, zgarnąłem jego osłabione ciało w ramiona, pozwalając, aby schował swą zapłakaną twarz w zagłębieniu mojej szyi. Łkał, mając przez jakiś czas niegroźne problemy z zaczerpnięciem normalnego oddechu, wtulając się gorliwie w mój tors, w którego centrum ułożył trzęsące się z rozpaczy dłonie.

- Ona odeszła, Harry! – zawył, co stłumiłem swoim ciałem, jeszcze mocniej przyciągając jego sylwetkę blisko.

- K-kto? – wydukałem, czując powiększającą się w moim gardle gulę.

- Moja mama...

Zastygłem w kompletnym bezruchu, przez kilka sekund wpatrując się w ścianę naprzeciwko. Chłopak cały czas moczył moją skórę, razem z materiałem bluzki kolejnymi, gorącymi łzami, podpierając już na mnie cały swój ciężar.

Z nieukrywaną na twarzy paniką spojrzałem na zalewające się łzami gosposie. Walentyna kręciła bezsilnie głową, następnie pokazując mi niemrawym ruchem ręki, abym poszedł z Louisem na górę.

- Kochanie... - zacząłem, lecz przerwał mi kolejny napad niekontrolowanego szlochu gdzieś z głębi gardła szatyna. – Chodźmy na górę...

On jedynie objął zaczepnie mój kark ramionami, jedną nogę unosząc na wysokość moich bioder, na co z rozczulonym westchnięciem zareagowałem podniesieniem go, przytrzymując z odpowiednią miarą uda chłopaka przy swoim ciele.

Chłopak powoli uspokajał się z każdym kolejnym pokonanym przeze mnie metrem, jaki zbliżał nas do jego pokoju. Przygryzłem swoją wargę prawie do krwi na widok przeraźliwego bałaganu jaki panował w zazwyczaj starannie uporządkowanej sypialni Tomlinsona.

Wszędzie walały się zużyte chusteczki higieniczne, które w większości zawinięte były w niechlujne kulki, najluźniejsze ciuchy jakie szatyn mógł odnaleźć w szafie, oraz dwa, czy trzy opakowania po tabletkach nasennych, oraz uspokajających.

- Nie zostawiaj mnie! – zakaszlał, przez zdarte od płaczu gardło, w momencie, w którym chciałem już odłożyć go na łóżko i otworzyć okno.

- Ale Louis, tu jest strasznie duszno i po prostu...

- Proszę, zostań obok mnie i nie odchodź! Proszę! – jestem praktycznie pewny, że moje serce po usłyszeniu łamiącego się głosu szatyna, zaczęło krwawić.

- Już, już. – szeptałem niczym do małego dziecka, wdrapując się na poduszki. Jego drobne dłonie natychmiast znalazły się na moich barkach, mocno przyciągając jeszcze bliżej siebie. – Przepraszam, zostanę tu tak długo jak tylko będziesz tego potrzebował. – zapewniłem scałowując zarówno te zaschnięte co i świeże łzy z jego policzków.

Pozycja, w której się znajdowałem była niesamowicie niewygodna, lecz ani śniłem o jakimkolwiek poprawieniu się, zważając na to, iż szatyn czuł się dobrze leżąc w taki sposób. To on był wtedy najważniejszy, a wszystkie moje inne potrzeby nie istniały.

Przeczesywałem delikatnie potargane kosmyki orzechowych włosów, masując przy tym skórę głowy Tomlinsona. Drugą ręką głaskałem jego umięśnione, schowane pod rozciągniętą bluzą plecy, co jakiś czas pomrukując opiekuńcze ''cii". Mówienie rzeczy w stylu ''już w porządku", czy tym bardziej ''nic się nie dzieje", było zdecydowanie nie na miejscu, bo nawet jeśli nigdy nie doświadczyłem tak okropnego cierpienia związanego ze stratą bliskiej mi osoby, całkiem oczywistym było, że w najbliższym czasie zdecydowanie nie miało być ok.

Ale cóż ja mogłem zrobić, z wyjątkiem swojej biernej egzystencji w towarzystwie Louisa? Absolutnie nic i właśnie to zabijało mnie najbardziej, kiedy widziałem jak tak drogi mi chłopak niewyobrażalnie cierpiał, a ja nie potrafiłem mu ulżyć.

- Harry... - odezwał się po wielu przepełnionych ciszą (bez zwracania uwagi na jego zduszone popłakiwanie) minutach.

Po odczuciu na skórze mojego policzka jego chłodnych palców, cały mój kręgosłup przeszły dreszcze.

- Masz lodowate ręce, kochanie. -  widziałem jak duże zdezorientowanie wpłynęło na twarz maturzysty, gdy chwyciłem jego dłonie między swoje, a następnie zbliżyłem je do ust, by ogrzać moim gorącym oddechem.

- Nie musisz tego robić.

- Ale chcę. – wzruszyłem ramionami, nie przestając chuchać na zziębnięte palce.

Kąciki ust Louisa drgnęły, rozświetlając bladą twarzyczkę na ułamek sekundy. Prawie się uśmiechnął.

- To był nowotwór tchawicy.

Momentalnie utkwiłem swój zmartwiony wzrok w chłopaku. Nie odrywał ode mnie spojrzenia wykończonych, blado-niebieskich tęczówek.

- J-ja... ja nie wiedziałem...

- Skąd mogłeś wiedzieć skoro nikomu o tym nie mówiłem? – przełknął z trudem ślinę, zanim zdecydował się kontynuować. – Mama wiecznie kłóciła się z ojcem. Nigdy nie był przykładnym mężem i wiecznie ją zdradzał z młodszymi, chudszymi, albo, tak jak sam twierdził, ładniejszymi laskami, co jest moim zdaniem największym absurdem w dziejach ludzkości, bo moja mama była najpiękniejszą kobietą jaka kiedykolwiek stąpała po tej ziemi. – mówiąc to, uśmiechnął się dużo szerzej niż przed chwilą, a myślami wydawał się odpłynąć w zupełnie inne miejsce niż to, w jakim ówcześnie się znajdował. Moje oczy zwilgotniały, pod wpływem niekontrolowanego wzruszenia. – Przez to bardzo dużo paliła, a jak wiadomo, wszyscy palacze jarają to świństwo zapominając o tych prostych, ale z jakiegoś powodu dla nich trudnych do zrozumienia słów wypisanych na paczkach, nawet najtańszych fajek. ''Palenie zabija". – bawił się moimi palcami, zapewne nie chcąc skupiać tylko w stu procentach na swojej opowieści. – Oczywiście widywałem ją z tlącym się papierosem w ręku już jako małe dziecko, ale częstotliwość z jaką zakupywała kolejne opakowania drastycznie zwiększyła się około dwa lata temu. Pewnego dnia zaczęła się dusić. Tak po prostu. Swietłana i mój ojciec byli jedynymi osobami znajdującymi się wtedy domu i założę się, że jeśli nie zareagowaliby wystarczająco szybko, straciłbym ją już wtedy... W każdym bądź razie, wiele badań wykazało, że mama zachorowała na prawdopodobnie najbardziej agresywną odmianę tej choroby i nawet sama chemioterapia nie miała sensu, a mogła jej wręcz zaszkodzić. Dokładnie pierwszego stycznia nowego, jakże cudownego roku... jej stan diametralnie się pogorszył i lekarze nie dawali jej więcej niż dwóch tygodni do życia, pod warunkiem, że zostanie przez ten czas w szpitalu. I tak w sumie leżała w nim już od dobrych dwóch miesięcy... - nie mogąc się już dłużej powstrzymywać, przysłoniłem wolną ręką usta, by stłumić wydobywające się z nich ciche łkanie. Moje policzki po chwili zaznaczyła słonawa, przezroczysta strużka łez. – Od razu po lekcjach jechałem prosto do szpitala, wiedząc, że ojciec nie raczy się tam pokazać nawet na godzinę. Niestety w tamten czwartek nie miałem okazji jej ponownie przytulić, albo nawet powiedzieć jak kurewsko ją kocham, ponieważ zmarła zaledwie godzinę przed moim przyjazdem. Sama. Umierała sama... – zakwilił, sprawiając, iż bez reszty już wpadłem w histerię, głośno szlochając we włosy chłopaka.

- To dlatego tak reagowałeś na palaczy... - wyjąkałem płaczliwie.

- Tak, loczku, dlatego. – wyszeptał. Z jego oczu wypływały kolejne łzy, jednak ton, jakim mówił nie zmienił się choćby odrobinę. – Jestem agresywnie nastawiony do wszystkiego co ma związek z tymi pierdolonymi fajkami, bo to one między innymi przyczyniły się do tego, że jedyna osoba, którą kiedykolwiek prawdziwie pokochałem, zmarła. Główną winę w tym wszystkim ponosi oczywiście mój stary. – splunął. – Przypomnij mi, jak Ty kiedyś nazwałeś swojego biologicznego ojca?

- Dawcą spermy. – bąknąłem, przecierając moje policzki wierzchem dłoni.

- Tym właśnie dla mnie jest. – prychnął. – Ale nam się chujowi tatusiowie, pożal się Boże, trafili... - zaśmiał się gorzko, co odwzajemniłem, w dokładnie ten sam sposób. – Ale wiesz co? Jedna rzecz zdziwiła mnie w tym wszystkim najbardziej, bo kiedy ojciec dowiedział się, że mamy już nie ma... płakał jak pierdolone bobo, mimo tego jak obrzydliwy był wobec niej. Nie rozumiem jak można być tak dwulicową łajzą, ja... ja... nienawidzę go.

Wzdrygnąłem się przez mocne słowa chłopaka. Po tym jak streścił mi tak wiele nowych, szokujących faktów na temat swojej tajemniczej rodziny, w mojej głowie panował istny chaos, którego nie dało się uporządkować w nędzne parę minut, jednak wiedziałem, iż nie powinienem był się nad tym wtedy rozwodzić. Zwłaszcza po ogromnej niechęci, jaką sam zacząłem pałać do szanowanego w Anglii prawnika.

- Czuję się tak beznadziejnie z tym, że nie mogę Ci nawet kurwa powiedzieć coś co byłoby w stanie choć trochę Cię pocieszyć. – wyszeptałem. – Przepraszam, Louis...

- Przestań w końcu przepraszać jeśli nie masz za co. – bąknął szatyn. Położył ręce na mojej klatce piersiowej, a po umieszczeniu w tamtym też miejscu swojej głowy, przymknął powieki. – Za chwilę zasnę z otwartymi oczami, serio.

- Śpij, śpij. Potrzebujesz tego. – nie odrywając jego praktycznie już bezwładnej sylwetki od swego torsu, wychyliłem się po zmiętolony na końcu łóżka koc, którym nakryłem naszą dwójkę, starając się okryć nieznacznie mniejszego chłopaka najszczelniej.

- Czy mogę liczyć na to, że nadal tu będziesz, kiedy się obudzę? Śnią mi się koszmary, a nie ma już przy mnie mamy, do której mógłbym się przytulić... – wychrypiał sennie, a ja poczułem jak słowa Louisa złamały mi serce, w tej samej chwili od razu je lecząc.

- Oczywiście, kochanie. – złożyłem na czubku jego  nieświeżych włosów przepełniony czułością pocałunek, potem splatając ze sobą nasze nogi. – Jeśli będziesz chciał, abym...

Urwałem, gdy usłyszałem z nieukrywanym zaskoczeniem głośne stęknięcie, wymieszane z odgłosem przypominającym chrapanie. Jego oddech unormował się po upływie wręcz ułamku sekundy.

Cholera jasna, jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zasnąć tak szybko (okres niemowlęctwa się nie liczy).

Nie mogłem nic na to poradzić, ale mimo tejże iście żałobnej sytuacji, uśmiechnąłem się miękko, mając w głowie, że prawdopodobnie jedyną rzeczą jaka pozwoliła wtedy Tomlinsonowi zasnąć w spokoju, było moje zapewnienie pozostania przy nim, dopóki sam nie odpędzi snu z powiek.

I w tamtym też momencie coś nareszcie do mnie dotarło.

Wpadłem dla niego po uszy.

-----------------------------------------------------------
*хлопчик - tłum. chłopak
**шахрай - tłum. łobuz, rozrabiaka

Ugh to nie był łatwy do napisania rozdział, uwierzcie mi.

A teraz moje pytanie do osób, które od początku IAFFY nie darzyły Louisa zbytnią sympatią... zmieniliście może zdanie? ;)

Wiecie, ja w swoim życiu bardzo staram się kierować słowami "Treat People With Kindness", które wyszyte mam nawet na mojej bransoletce z merchu Harry'ego (lots of love, Olcia). W swoim  16-letnim życiu niejednokrotnie już przekonałam się, że nie należy skreślać na samym początku nawet największe suki, tudzież kutasy, ponieważ nie znamy ich historii i nie wiemy czy są tacy a nie inni ze względu na swój własny wybór, czy też zmieniło ich jakieś przykre zdarzenie. Pamiętajcie o tym!

KOMENTUJCIE & GWIAZDKUJCIE!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro