<2>

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Peter

Był już wieczór i zaczęło padać kiedy skończyłem pracować nad robotem. Nie chciałem sprawiać wrażenia przygaszonego i smutnego toteż uśmiechnąłem się na pożegnanie do Tony'ego i wybiegłem z wieży starając się jak najszybciej dotrzeć na przystanek autobusowy.

Zimne krople wody spływały po mojej twarzy, nie wspominając już w jakim stanie były moje włosy i ubrania. Nie chciałem siadać na ławce, bo i tak była mokra, a rozchorować się nie chciałem.

W pewnym momencie na przystanek podjechało czarne, sportowe auto. Szyba od strony kierowcy zsunęła się, a ja ujrzałem twarz mojego mentora.

Nie spodziewałem się po nim czegoś takiego.

- Chodź Peter, podrzucę cię! - krzyknął tak abym napewno usłyszał.

Przez chwilę biłem się z myślami. Czy warto? Będzie chciał zacząć rozmowę? Zwykle tak nie robi? Może się martwi? Nie, to nie możliwe. On nigdy się o mnie nie martwił... znaczy martwił się, ale bardziej o swoją reputację niż o mnie.

W końcu zdecydowałem się wsiąść do samochodu, nie za bardzo podobała mi się perspektywa czekania na autobus podczas ulewy.

- Peter... chciałbym z tobą szczerze pogadać, możemy?

Westchnąłem cicho, ale nie mogłem przecież milczeć.

- Musimy dzisiaj? Jestem naprawdę padnięty...

- Nie, spokojnie. Następnym razem dobrze?

- Mhm. - pokiwałem głową mając nadzieję, że może o tym zapomni.

Nie jechaliśmy długo. Kiedy dotarliśmy pod mój dom pożegnałem geniusza krótkim "do widzenia" i pobiegłem do domu.

Nie zwracałem uwagi na to czy May jest w domu czy nie. Udałem się prosto do łazienki. Spojrzałem w lustro zauważając swoje czerwone od płaczu oczy. Nie wytrzymałem. Krzyknąłem i uderzyłem pięścią w szkło, które od razu roztrzaskało się na setki kawałeczków.

Z mojej dłoni sączyła się krew, a ja bezsilnie opadłem na podłogę opierając się przy tym o zimną ścianę.

Niekontrolowane łzy spływały po moich policzkach mocząc moją koszulkę i jeansy.

Miałem dość. Miałem zwyczajnie dość tego wszystkiego. Chciałem żeby Stark mnie pokochał, chciałem móc być blisko niego, czuć jego ciało pod moimi dłońmi, ale wiedziałem, że nie mogę.

To działo się tylko w moich snach i chorych wyobrażeniach, które miały się nigdy nie stać prawdą.

W mojej głowie pojawiły się te wszystkie momenty kiedy zaczynałem się samookaleczać. To było... przyjemne. Każda linia dawała mi poczucie kontroli i wolności. Mogłem się uspokoić. Zastanawiałem się czy nie zrobić tego znowu.

Spojrzałem na moje przedramię pokryte mało widocznymi bliznami i świeżymi strupami sprzed kilku dni.

Nie. Nie chciałem tego robić, nie mogłem.

Tak bardzo potrzebowałem bliskości, miłości i zwykłego uścisku, ale nie miałem nikogo, kto mógłby mi go dać.

Każdy cios od Flasha był karą. Karą za to kim jestem, kim się stałem. Każdy krzyk Starka uświadamiał mnie w tym jak bardzo się nie nadaję i mimo to kochałem go. Kochałem go ponad wszystko.

Uczucie, którym go obdarzyłem było tak silne, że nawet jeśli bym bardzo chciał, nie potrafiłbym się odkochać.

Kolejne łzy skapywały na podłogę mieszając się z krwią spływającą z mojej dłoni.

Musiałem posprzątać to szkło i doprowadzić się do porządku.

Syknąłem z bólu kiedy przemywałem dłoń wodą. Nie miałem ochoty na żadne odkażające płyny, nigdy ich nie używałem, a żadnego zakażenia nie złapałem.

Delikatnie owinąłem prawą dłoń bandażem kiedy krwawienie było już mniejsze.

Szloch jeszcze przed chwilą roznoszący się w całej łazience ustąpił miejsca kompletnej bezradności, którą czułem zdecydowanie za często.

Chciałem żeby to się skończyło. Chciałem umrzeć, ale trzymała mnie miłość do tego idioty, który i tak zawsz myśli tylko o sobie.

Nie miałem siły na nic. Po prostu to wszystko mnie przerosło. Postanowiłem iść spać, nie zważając ma to, która jest godzina, bo wiedziałem, że było wcześnie.

Wpakowałem się do łóżka i wpatrywałem się w ścianę jak zwykle moim pustym wzrokiem. Już był pusty, już nie chciałem walczyć.

Pamiętam kiedy jeszcze byłem tym energicznym Peterem, który cieszył się ze wszystkiego. Niestety realia tego świata zmieniły mnie nie do poznania.

Zacząłem się ciąć, zdałem sobie sprawę z faktu, że nigdy nie będę wystarczająco dobry dla Tony'ego i dla samego siebie.

Z każdym człowiekiem, którego nie udało mi się uratować coraz bardziej popadałem w poczucie winy, co potęgowały komentarze mojego mentora i wzoru do naśladowania.

Problem w tym, że już nie chcę być taki jak on. Martwi się tylko o swoją dupę, nie ma wyrzutów sumienia i potrafi być obojętny na każdego kto prosi go o pomoc.

A ja? Ja chcę tylko jego bliskości... potrzebuję jego ciała, jego głosu i zapachu.

Przytulił mnie raz. Tylko raz, a ja byłem po prostu wniebowzięty. Tak cholernie chcę to powtórzyć. Tak bardzo chcę poczuć jego ciepło, spokojne bicie serca, usta, chcę jego.

Tony

Siedziałem w swoim pokoju starając się ogarnąć tego chłopaka.

Myślał, że go uderzę... pierwszy raz coś mnie tak bardzo zabolało. Nie zrobiłbym tego. Mimo faktu, że potrafi być irytująco wesoły, to nigdy nie podniósłbym na niego ręki.

Boję się o Parkera, nawet nie wiem czego mu brakuje, nie ma w końcu zbyt bogatej ciotki.

Martwi mnie fakt tego jak zareagował, bo coś jest na rzeczy. Dom? Wątpię, May taka nie jest... Szkoła? Być może, są ludzie i gnoje.

Stwierdziłem, że następnego dnia pogadam z nastolatkiem na ten temat, bo nie mogłem znieść faktu, że nie jestem wystarczająco dobry.

×××

Peter

Kolejny dzień w szkole zaczął się typowo. Flash ze swoją bandą rzucili kilkoma wyzwiskami, które szczerze miałem już gdzieś.

Bardziej martwił mnie fakt rozmowy z Tony'm zaraz po lekcjach.

Lubiłem te praktyki, miałem tam sprzęt i możliwości, poza tym była tam osoba, której oddałbym całe moje serce.

W murach budynku rozległ się dźwięk dzwonka zwiastującego lekcję.

Wszedłem do sali i zająłem swoje stałe miejsce. Wyciągnąłem podręcznik do matematyki i zacząłem czytać temat zanim nauczyciel zaczął go wprowadzać.

Zwykle właśnie w ten sposób wyglądał mój dzień. Czytam materiał, robię zadania, okazuje się, że to umiem więc zajmuję się myśleniem.

Niestety tego ostatniego zwykle jest za dużo. To co mówił nauczyciel wlatywało jednym uchem, a wypadało drugim. Słyszałem szepty między uczniami zdając sobie sprawę z tego, jak wielkim jestem odludkiem i jak bardzo nie zasługuję na miłość.

Czułem, że zawodzę wszystkich włącznie z samym sobą. Nie byłem z siebie zadowolony. Jako spiderman dałem umrzeć tylu ludziom, jako Peter Parker nadawałem się tylko do bycia bitym i poniżanym.

Nie powinienem dawać Starkowi powodów do zamartwiania się moją marną egzystencją. Po co dodawać mu zmartwień?

O czym ja myślę? On miałby się martwić o mnie? Żałosne... nigdy nie zwróciłby uwagi na takiego śmiecia jak ja.

Dlatego tak bardzo boli mnie fakt tego, że go kocham...

Zadzwonił następny dzwonek. Opuszczając salę spojrzałem jeszcze w stronę Flasha, który z chytrym uśmiechem odprowadzał mnie wzrokiem do drzwi.

Wiedziałem, że dziś mi nie odpuści... W sumie to dobrze, zasługuję na to. Zasługuję na karę za to kim jestem.

×××

Kolejna lekcja i kolejna porcja nadmiaru myśli oraz niepewności.

Do tego niezapowiedziana kartkówka.

Na mojej ławce wylądowała papierowa kulka od mojego oprawcy.

Rozwinąłem papier i przeczytałem jego treść:

" Daj 1, 3 i 4 zadanie."

Westchnąłem cicho i zapisałem jedną z odpowiedzi. Podałem mu kartkę tak, aby nauczyciel nie zorientował się, że cokolwiek się dzieje.

Widziałem jak spisuje jedyną odpowiedź, którą mu podałem jednak zwróciłem uwagę na fakt, że był zdenerwowany.

Nie spisałem mu dwóch zadań, co było równoznaczne z nieprzyjemnym spotkaniem po szkole. Na moją twarz wkradł się smutny uśmiech, bo wiedziałem, że na to zasługuję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro